Nie były kwiatkami do kożucha
W opublikowanej w ubiegłym roku z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości edycji specjalnej Listy Mocy złożono swoisty hołd Polakom, którzy – mimo deficytów zdrowia, sprawności, a także przeciwności losu – odnieśli sukces. Nie zważając na swoje ograniczenia, realizowali pasje sportowe, naukowe i artystyczne, działali społecznie, wspierali innych. Mimo dążenia redakcji do zachowania liczbowej równowagi w przedstawianiu postaci kobiet i mężczyzn, w publikacji na 100 biogramów jest tylko 13 poświęconych wybitnym kobietom z niepełnosprawnością.
Jest jednak druga strona Listy Mocy. Obok tych, którzy odnieśli na różnych polach sukcesy, przywoływane są w książce ich żony, przyjaciółki, nauczycielki. Pełniły funkcje opiekunek, przewodniczek, kochanek. To one, rezygnując niekiedy z realizowania własnych planów życiowych, dawały im siłę do działania, inspirowały. Często stawały się kontynuatorkami ich działalności czy archiwistkami twórczości. Czasami po prostu dawały miłość, były uważne i obecne. Dzień Kobiet 8 marca to dobra okazja, aby wyszły z cienia.
Katarzyna Kobro – temperuje ołówki
Jak potoczyłyby się losy rannego i okaleczonego podczas I wojny światowej Władysława Strzemińskiego, gdyby w moskiewskim szpitalu wojskowym nie zwróciła na niego uwagi młoda sanitariuszka Katarzyna Kobro? Jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie to wzajemne zauroczenie, które później przerodziło się w miłość przypieczętowaną zawarciem związku małżeńskiego w 1920 r. Relacje tych dwojga były skomplikowane, ich związek przechodził różne etapy – od namiętnej miłości po równie namiętną nienawiść. Zakończył się rozwodem.
Władysław Strzemiński
Oboje byli utalentowanymi artystami. Każde miało własne ambicje, cele i jak się wydaje, obydwoje pragnęli oddać się sztuce bez reszty. Życie jednak zweryfikowało ich plany. Strzemiński był przystojnym, charyzmatycznym, wysportowanym mężczyzną, jednak ze względu na swoją niepełnosprawność – brak prawej nogi i lewej ręki – potrzebował wsparcia w codziennych czynnościach. To Kobro, jak wynika ze wspomnień córki, zajmowała się prozą życia. To ona kroiła mężowi chleb, temperowała ołówki, nabijała dla niego blejtramy. To ona wzięła na siebie trud opieki nad chorowitym dzieckiem i ona starała się utrzymać rodzinę podczas tułaczki po wybuchu II wojny światowej.
Czy pełniąc rolę opiekunki, zarówno córki jak i męża, miała szansę na rozwój osobisty? Porąbanie przez Kobro własnych prac, aby napalić nimi w piecu i ugotować dziecku zupę, można odczytać symbolicznie: poświęcam dla życia rodzinnego własną twórczość. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy swoją postawą pomagała Strzemińskiemu, czy wręcz przeciwnie – uświadamiała mu jego nieprzydatność w codziennym życiu i doprowadzała do furii. Faktem jest, że to on rozwinął artystyczne skrzydła, jego imieniem nazwana została Akademia Sztuk Pięknych w Łodzi, z jego wizerunkiem Narodowy Bank Polski wydał dwie okolicznościowe monety i przez wiele dekad głównie jego dorobek artystyczny był doceniany.
Emilia Dłużniewska – ma opróżnić lokal
Przez całe lata 80. ubiegłego wieku mieszkanie Emilii i Andrzeja Dłużniewskich przy ul. Piwnej w Warszawie tętniło życiem i artystyczną niezależnością. Tutaj spotykali się, dyskutowali i wystawiali swoje prace artyści z całej Polski. Bywało, że przyjeżdżali goście zza granicy. Podobna atmosfera panowała w pracowni Andrzeja przy ul. Freta. Był wówczas wykładowcą na warszawskiej ASP, twórcą znanym i docenianym, mającym własny, rozpoznawalny styl. Jednak nie byłoby tych dwóch istotnych miejsc na artystycznej mapie stolicy, gdyby nie praca i pasja ich obojga – zarówno Andrzeja, jak i jego żony Emilii, również malarki.
W 1997 r. Dłużniewski uległ wypadkowi samochodowemu i stracił wzrok. Zaczął się dla niego nowy, trwający blisko 15 lat, rozdział pracy twórczej, który nie istniałby bez zaangażowania żony. To ona bowiem stała się wykonawczynią jego obrazów. Jakim zaufaniem musiał ją obdarzać, aby powierzyć tak odpowiedzialne zadanie! Jak bardzo cenił jej zdolności i wrażliwość. Zajmowała się również przepisywaniem jego książek, które zaczął tworzyć niedługo po wypadku. Nie była to praca łatwa. Jak wspominał znany z poczucia humoru Dłużniewski, zdarzało mu się pisać na kartce zupełnie wypisanym długopisem.
Po śmierci artysty w 2012 r. Emilia z synem Kajetanem nadal realizowali jego pomysły.
Emilia Dłużniewska
Jakież było ich zdziwienie, gdy pod koniec marca 2014 r. Emilia Dłużniewska otrzymała z Zakładu Gospodarki Nieruchomościami dzielnicy Warszawa-Środmieście wezwanie do „przekazania opróżnionego lokalu numer... przy ul. Freta...” w terminie 30 dni”. Dłużniewski był głównym najemcą lokalu. Zmarł, więc uznano, że bezpardonowo można wyrzucić żonę i syna. W sprawę zachowania lokalu przez wdowę po artyście zaangażowała się Anda Rottenberg, argumentując, że lokal przy ul. Freta był miejscem działalności artystycznej obojga małżonków, wypełnionym ich wspólnymi pracami i pamiątkami i stał się symbolem niezależnej myśli artystycznej minionej epoki.
Interwencja środowiska okazała się skuteczna.
Halina Lubicz-Kirszke – w oczekiwaniu na cokół
Pomnik Tych Dwojga – Michała Kaziowa i Haliny Lubicz-Kirszke – miał powstać w Zielonej Górze już wiele lat temu. Tak chciano uczcić pamięć niezwykłej pary Lubuszan – niewidomego, bezrękiego radiowca i pisarza, oraz jego mentorki i życiowej przewodniczki. Pomysł dotychczas nie został zrealizowany. Szkoda. Ta para jak mało kto zasługuje na takie wyróżnienie.
Dwudziestoletni Michał Kaziów w październiku 1945 r. wskutek wybuchu miny we wrocławskim porcie stracił obie ręce i wzrok. Nie mógł pogodzić się ze swoim kalectwem, pragnął się uczyć. Przez pierwsze osiem lat po wypadku wspierali go rodzice. Do pełni życia przywróciła go jednak aktorka i działaczka na rzecz osób niewidomych – Halina Lubicz-Kirszke. Poznali się w 1954 r. za pośrednictwem Polskiego Związku Niewidomych. Dzięki niej Kaziów został prawdopodobnie pierwszym na świecie człowiekiem czytającym alfabet Braille’a górną wargą. Dzięki jej wsparciu i pomocy ukończył wieczorowe liceum dla pracujących w Poznaniu, zdał maturę i rozpoczął studia na polonistyce na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Tam też zdobył magisterium.
Halina Lubicz-Kirszke przewertowała ponad tysiąc tomików poezji (nie były dostępne w alfabecie Braille a), nagrywając utwory na magnetofon, aby Kaziów mógł zapoznać się z materiałem potrzebnym do pracy. Artystka ofiarowała mu również dom. Najpierw w Poznaniu, gdzie mieszkał w czasie nauki i studiów, później w Zielonej Górze. Była dla niego jak matka – troskliwa, ale też wymagająca. Zresztą wobec wszystkich osób niewidomych przyjmowała taką postawę. Miała niewiarygodną wrażliwość i takt. Była serdeczna jak wspominają osoby ją znające – zawsze dawała nadzieję.
Swoje życie poświęciła aktorstwu i pracy społecznej. Te dwie, wydaje się, odległe dziedziny, wzajemnie się uzupełniały. Podczas okupacji prowadziła podziemny teatr dla dzieci, była też sanitariuszką. W 1945 r. założyła Teatr Lalki i Aktora w Poznaniu, którego była dyrektorem i kierownikiem artystycznym. Prowadziła amatorskie grupy teatralne osób niewidomych. Została odznaczona Orderem Uśmiechu i Złotą Odznaką Polskiego Związku Niewidomych. Do końca swych dni pozostawała sojuszniczką Michała Kaziowa i promotorką jego twórczości.
Michał Kaziów
Stefania Kaziów – późna miłość
Dzięki Halinie Lubicz-Kirszke Michał Kaziów poznał drugą kobietę swojego życia – żonę Stefanię. Stworzyła mu optymalne warunki do twórczej pracy i uczestnictwa w życiu społecznym. Stała się dla niego oparciem po śmierci Haliny. Ta miłość przyszła późno, ale była wyjątkowa.
- Nigdy się nie kłóciliśmy – wspominała Stefania w jednym z wywiadów. – Mąż nagrywał specjalnie dla mnie piosenki na kasety magnetofonowe i budził mnie nimi co rano.
Michał Kaziów nazywał Stefanię swoim „drugim aniołem”. Zadedykował jej książkę Z orchideą po złote runo.
Profesor Zofia Sękowska – czterech synów i kariera uniwersytecka
Państwo Sękowscy byli małżeństwem przez blisko 24 lata. Ona – naukowiec, założycielka lubelskiej szkoły pedagogiki specjalnej, autorka licznych publikacji na temat kształcenia i wychowywania dzieci z niepełnosprawnością, z których korzysta do dziś liczne grono studentów. On – niewidomy od 11. roku życia wychowanek ośrodka w Laskach, absolwent KUL, założyciel pierwszej w Polsce Spółdzielni Inwalidów Niewidomych, całe życie skutecznie działający na rzecz aktywizacji zawodowej i społecznej osób z niepełnosprawnością. Wspólnie wychowali czterech synów.
- To musiała być miłość. Polegała nie tylko na uczuciu, ale przede wszystkim patrzeniu w tym samym kierunku – wspomina ich wnuczka, Ewa Sękowska. – To, co łączyło dziadków i było gwarantem sukcesu ich małżeństwa, to, jak mi się wydaje, ogromna pracowitość, religijność i potrzeba działania na rzecz drugiego człowieka.
Dziadka – Modesta Sękowskiego – pani Ewa nie poznała osobiście. Urodziła się kilka lat po jego śmierci. Babcię Zofię pamięta doskonale, była z nią zżyta i bardzo przeżyła jej śmierć. Zapamiętała ją jako osobę skromną i pełną profesjonalizmu we wszystkim, co robiła.
- Babcia potrafiła znaleźć równowagę między życiem rodzinnym a pracą naukową. Równocześnie nie miała czasu dla samej siebie, na odpoczynek czy własne przyjemności, ale też nigdy z tego powodu nie narzekała – dodaje wnuczka.
Zaczynamy się wspólnie zastanawiać, jak wyglądało codzienne życie młodej, ambitnej Zofii Sękowskiej w latach 50. ubiegłego wieku. Była już wówczas mężatką i asystentką na wydziale pedagogicznym KUL. W ciągu siedmiu lat urodziła czworo dzieci (czwartego syna w 1957 r.) i przez cały ten czas rozwijała się naukowo, a w 1961 r. uzyskała stopień doktora nauk humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim.
Zofia Sękowska z wnukami
Jakim mistrzem codziennej logistyki musiała być, aby między opieką nad dziećmi, praniem pieluch, gotowaniem i sprzątaniem znajdować czas na czytanie książek, pisanie i badania naukowe? Sytuacji nie ułatwiał fakt, że mąż był osobą niewidomą. Ich dom był pełen niespodziewanych gości. Rozwijający spółdzielnię pracy Modest Sękowski nie był nigdy tylko prezesem tego przedsięwzięcia, patrzącym na wszystko z góry. Członkowie spółdzielni często przychodzili do mieszkania państwa Sękowskich z prośbami o radę, wsparcie i pomoc. Zofia i Modest zawsze znajdowali dla nich czas, nawet w późnych godzinach wieczornych. Może w tym szaleństwie była jakaś metoda?
- Działała Opatrzność Boska. Wiara dawała im siłę do pokonywania codziennych trudności. Znali osobiście biskupa Stefana Wyszyńskiego, późniejszego kardynała i prymasa Polski. Życie blisko Boga było dla nich ważne – podsumowuje wnuczka.
W 1966 r. Zofia Sękowska podjęła pracę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej (UMCS) w Lublinie, gdzie w 1969 r. przeprowadzono jej przewód habilitacyjny. W 1978 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, a w 1987 – profesora zwyczajnego. Na Wydziale Humanistycznym UMCS stworzyła Zakład Psychopedagogiki Specjalnej. Była promotorem ponad 300 prac magisterskich i 19 doktorskich, recenzowała 14 rozpraw habilitacyjnych. Całe życie była orędownikczką spraw osób z niepełnosprawnością. Wykazywała szczególną troskę o przygotowanie kadry dla szkolnictwa specjalnego. Przygotowała do zawodu liczne grono wysoko wykwalifikowanych tyflopedagogów, oligofrenopedagogów i reedukatorów. Są wśród nich członkowie najbliższej rodziny Zofii Sękowskiej, których zaraziła pasją.
- Postać Zofii Sękowskiej to dla nas przede wszystkim wspomnienie ukochanej pełnej ciepła mamy oraz babci, która zawsze miała dla nas czas. Swoją pasją, dokonaniami i życiem wpłynęła na nasze codzienne wybory. Wśród synów, synowych i wnuków nie brakuje pedagogów specjalnych i psychologów – podkreśla Ewa Sękowska.
Róża Ignatowska – bez orderu, nawet pośmiertnie
„Cudowny duet” – mówili znajomi o małżeństwie Róży i Jerzego Ignatowskich, związanych przez całe lata 80. ubiegłego wieku z podziemnym ruchem wydawniczym. Podkreślali ich pracowitość, skromność i odwagę. W okresie stanu wojennego w ich mieszkaniu i działkowej altanie ulokowały się warszawskie wydawnictwa Przedświt i In Plus. Tam odbywał się druk i prace introligatorskie „bibuły”. Przez ręce Ignatowskich przeszła połowa publikacji Przedświtu, blisko osiemdziesiąt książek. Pracowali wspólnie. Ryzykowali oboje. Ich codzienne życie na pewno nie było łatwe.
Jerzy Ignatowski
Jerzy w dzieciństwie stracił obie nogi i poruszał się na wózku.
W 2009 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Jerzego Ignatowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce”. Jego żona Róża takiego zaszczytu nie dostąpiła, a przecież nie była tylko kwiatkiem do kożucha swojego męża.
Bezimienne
Według Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań z 2011 r. liczba osób z niepełnosprawnością na koniec marca 2011 r. wynosiła niemal 4,7 mln. To ogromna rzesza ludzi. Zakładając, że jeśli nawet połowa z nich nie potrzebuje na co dzień pomocy innych, to ponad 2 mln takiego wsparcia wymaga. Udzielają go najczęściej bliskie kobiety. Robią to z potrzeby serca i z miłości, ale czasami po prostu z poczucia odpowiedzialności lub z konieczności, bo państwo w tej kwestii niewystarczająco je wspiera. Niektórym udaje się przy tym rozwijać zawodowo, inne rezygnują z własnych planów i aspiracji. Im wszystkim bez wyjątku należy się szacunek i zrozumienie. Przez cały rok.
Agata Jabłonowska-Turkiewicz dziennikarka i redaktorka, m.in.„Dziennika Wschodniego”i magazynu „Wspak”, mama 12-letniego Stasia i 5-letniego niepełnosprawnego Antka.
Artykuł pochodzi z pierwszego w 2019 r. numeru magazynu „Integracja”.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach (w dostępnych PDF-ach).
Przeczytaj cały numer 1/2019 magazynu „Integracja” (dostępny plik PDF, 3,35 MB).
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz