Zmiana haseł nic nie znaczy
Ci, którzy biegają między tymi wózkami, to są „chwilowo sprawni”. Ludzie, których doświadczył los, powinni nas edukować „na przyszłość”, na nasz stosunek do ludzi starych, na to, jak my sami powinniśmy odnaleźć się w obliczu niepełnosprawności – opowiada Jan Nowicki w rozmowie o sztuce osób z niepełnosprawnością, widzianej oczami sprawnego aktora.
Z Janem Nowickim, jednym z jurorów VIII Europejskiego Festiwalu Filmowego „Integracja Ty i Ja”, rozmawiała Paulina Malinowska-Kowalczyk.
Był pan kiedyś na takim festiwalu?
Jan Nowicki: Nie.
Jakie są pana odczucia?
Mnie się mieszają już nogi z oczami, z chorobami, taka
magma mi się zrobiła, która mnie zaczyna boleć. Płaci się
pewną cenę, oglądając takie filmy. Pierwsze wrażenie jest takie, że
to powinna być edukacja dla sprawnych. Taki termin przyszedł mi do
głowy właśnie tutaj. Ci, którzy biegają między tymi wózkami, to są
„chwilowo sprawni”. Wyraźnie dostrzegamy dwa bieguny, kiedy jest
sprawne małe dziecko i potem zaczyna być niesprawny starzec. Tylko
w środku życia biegamy żwawo, ale to się zawsze kończy
niepełnosprawnością. Ludzie, których doświadczył los, powinni nas
edukować „na przyszłość”, na nasz stosunek do ludzi starych, na to,
jak my sami powinniśmy odnaleźć się w obliczu
niepełnosprawności.
Na zdjęciu: Jan Nowicki (w środku) z fanami, fot.: Wojciech
Szwej
Nie bał się pan tutaj przyjechać?
Ja się nie boję żadnej tematyki, bo jestem starym
człowiekiem i przede mną jest do przerobienia temat najważniejszy,
a więc ten, który się nazywa finałem życia. Tego mogę się
ewentualnie bać, chociaż staram się nie wpadać w panikę. Nie
boję się spotkać ludzi niepełnosprawnych. Poczułem, że muszę tu
być. Nie mogłem powiedzieć organizatorom, że nie przyjadę. Bo niby
co? Przecież tu jest jakaś potrzeba, mówiąc z pewną przesadą, to
jest miejsce, gdzie ktoś woła o pomoc, śle jakiś sygnał. Jak tu nie
być?
Jaki - z punktu widzenia aktora i filmowca - jest sens
tworzenia takiego festiwalu i uczestnictwa w nim?
Mnie się wydaje, że taki festiwal i taka integracja, jaka
się tu odbywa, jest ze wszech miar słuszna, ale - jak to bywa ze
„słusznymi sprawami” - one są dwuznaczne. Świat byłby zdecydowanie
piękniejszy, gdyby nastąpiło porozumienie pomiędzy „chwilowo
sprawnymi” i niesprawnymi, wtedy festiwale w ogóle nie byłyby
potrzebne. Taki festiwal jest rodzajem pewnego alibi dla tych,
którzy zapominają, że festiwal się kończy, a próba zbratania się
ludzi mniej i bardziej szczęśliwych powinna trwać dalej. Niech
(festiwal – przyp. red.) sobie będzie, jest potrzebny, fajny, tylko
żeby raz na zawsze zlikwidować te uśmiechy, które widzę na
fotosach, jak się ludzie pochylają nad kimś, kto siedzi na wózku,
komu spływa ślina z ust. Chciałbym zobaczyć tego, który stoi przy
tym wózku, jak mu wyciera tę ślinę, a nie pochylony jest nad nim i
ma takie ciepło w oczach - to jest to, czego ja nienawidziłem na
twarzach ludzi, którzy patrzyli na papieża. Mieli na nich coś
takiego strasznie „oślego”.
Na niepełnosprawnych trzeba patrzeć normalnie, bo oni tego oczekują. Ci „nienormalni” i niepełnosprawni chcą być normalni i chcą być sprawni, a ci, którym się to chwilowo udaje, powinni to zrozumieć. Ale do tego jest potrzebny kontakt.
Czy zatem fakt, że obejrzał pan takie filmy i spotkał
takich, a nie innych ludzi, sprawi, że lepiej będzie pan ich
rozumiał, a ta litość, źle rozumiana przez wiele osób, będzie dla
pana jeszcze bardziej odpychająca?
Zdecydowanie, dlatego niech te festiwale się odbywają,
niech będzie ich jak najwięcej; chociażby po to, by w pewnym
momencie przestały być potrzebne. Bo to nawet nie chodzi o serce.
Najpierw musi zacząć funkcjonować głowa, a serce samo zabije we
właściwym kierunku. Jeśli ktoś nie kocha człowieka
niepełnosprawnego, to nie kocha także sprawnego. Przyjazd tutaj dał
mi wiele, ale nie chciałbym popaść w przesadę, bo tyle jest takich
słów kłamliwych, które powstają w wyniku sytuacji, w której
jesteśmy. Teraz jestem na festiwalu, to będę mówił przyjemnie o
ludziach niepełnosprawnych.
Absolutnie Pan nie musi.
Ale ja za bardzo ich lubię. Przed chwilą rozmawiałem z
dziennikarzem o ludziach niepełnosprawnych i doszło do sprawy
terminologii. Jak się mają nazywać: niepełnosprawni, kalecy? Mówię:
czym ty się chłopie zajmujesz? Ja mogę myśleć o tobie, że jesteś
kaleka, ale cię kochać. To, że ktoś zmienił ulicę Trzech Wierchów
na Serca Jezusowego nie znaczy, ze ta ulica stała się piękniejsza.
To tylko zmiana haseł, która nic nie znaczy.
Oglądaliśmy razem film z audiodeskrypcją i ewidentnie
Pana irytowała. Wyobraża sobie Pan „Wielkiego Szu” „podanego” w ten
sposób?
Mnie się wydaje, że to było niedobre od strony komentarza,
choć musieli to wykombinować światli ludzie, którzy się na tym
znają.
To pomaga niewidomym zobaczyć film.
Ja jestem tylko ignorantem. W moim pojęciu komentarz
powinien zrobić wszystko, żeby nie tylko sprostać obrazowi, ale
nadążyć za nim, być lepszym od obrazu...
To chyba nie jest możliwe.
Należałoby kręcić specjalne filmy, nawet kryminalne. Film
uzyskałby taki rytm, że ten komentarz nabrałby prawa obywatelstwa,
stałby się czymś niezwykłym.
Czasami audiodeskrypcja przeszkadza widzącym. Prostym
rozwiązaniem tego kłopotu jest zaopatrzenie niewidzących w
słuchawki. Wtedy będzie skierowana tylko do tych, którzy jej
potrzebują.
Tak powinno być.
Próbowałem zamknąć oczy i słuchać. Mam trochę wyobraźni. I to było okropne. Może nie dorastam tym, którzy nie widzą. Mnie to nie przekonało.
Na zdjęciu: Jan Nowicki (w środku) podczas VIII EFF
"Integracja Ty i Ja", fot.: Wojciech Szwej
Który z festiwalowych filmów Pan zapamięta?
Zdecydowanie ten holenderski, z „człekoptaszkiem”. Tam nie
chodzi o żadną niepełnosprawność, chociaż ona gdzieś jest.
Według mnie to film, który opowiada o rodzicach
niepełnosprawnego dziecka, którzy za żadną cenę nie wyobrażają
sobie, że ono może pójść samo w świat.
To bardzo pięknie, jeżeli jest więcej widzów, którzy tak go
odbierają, to świetny film. Nie o to przecież chodzi, żeby
pokazywać kikuty.
W tym filmie nie ma dosłowności, rozpaczy, szarpania
włosów i krzyków. Jest tylko magiczna opowieść o dziecku, które nie
ma rąk, lecz skrzydła. Pragnie wyfrunąć z domu, a rodzice chcą je
siłą zatrzymać.
Pytasz o inne pozycje, ale chcąc być szczery, nic nie pamiętam. Na
początku próbowałem notować, a potem pomyślałem: jakaś głupota. To
jest plątanina oczu, włosów, nóg, rąk, drgawek, pewnego napięcia.
Żeby sprawdzić celowość tych filmów, należałoby spytać tych, co
oglądają, w czym to im pomogło. Nasze opinie nic nie znaczą. Moja
opinia to opinia faceta, który ma dwie łapki, dwie nóżki i mu się
wydaje Bóg wie co. Prawdziwym widzem jest ten dotknięty, ten, który
się wzruszy, skorzysta, nauczy się, dozna pewnej ulgi.
Ulgi, bo tamtemu jest jeszcze gorzej?
Czyli grzanie się przy cudzym nieszczęściu. Jeżeli ognisko
cudzego nieszczęścia jest na tyle przyjemne, dlaczego się przy nim
nie przygrzać? Bądźmy dla siebie łagodni, zwłaszcza jak siedzimy na
wózku.
I miłosierni…
I miłosierni.
Zdarzyło się panu grać z niepełnosprawnym aktorem? Są
tacy?
Ależ oczywiście. Gdybym usiłował być złośliwy, tobym
powiedział, że wśród pełnosprawnych aktorów jest cała masa
kalectwa.
Powiedzmy, że nie o tym chcemy teraz
rozmawiać.
Z niepełnosprawnymi grałem całe spektakle. W domu brata
Alberta w Krakowie, gdzie rządzą dwie szalone „Lole”: jedna
dyrektorka, druga instruktor teatralny. Zaproponowały mi udział w
przedstawieniu, tytułu nie pamiętam, ale wydźwięk był patriotyczny.
To była taka składanka, gdzie były i polonez, i pieśni, i wiersze,
i teksty. Grałem jedną z postaci. Chodziłem do tego pięknego domu
brata Alberta, bo to śliczna architektura nad samą Wisłą.
Spotykałem się z tymi ludźmi, szybko orientując się, że tak
naprawdę bardziej chodzi o próby niż o premierę, chociaż do niej
się zdążało, zwłaszcza, że miała miejsce w Teatrze Słowackiego.
Sala wypełniona po brzegi, eleganckie towarzystwo we frakach,
oficjele - bo przy kalectwie można się dobrze poczuć…
Stworzyć sobie fajny wizerunek.
Punkty sobie zdobyć. Ja tam zacząłem chodzić. Byłem wtedy
bardzo zajętym człowiekiem i zauważyłem, że brakuje mi tych prób
ciągle. Więc coraz chętniej tam chodziłem.
Co pana ciągnęło?
Szybko się zorientowałem, że po to, by być człowiekiem,
trzeba się przedtem rozchorować, być niepełnosprawnym. Żeby
odzyskać czułość gestów, bezpośredniość, prostolinijność,
trzeba być skaleczonym.
To nic innego jak slogan: „cierpienie uszlachetnia”, a
taki sposób myślenia wkurza wielu niepełnosprawnych.
To gadaj z nimi, dlaczego to jest wkurzające. Dla mnie
było okropnie miłe, że przychodzę i słyszę: „O, dzień dobry, panie
Janku”, że prawa obywatelstwa doczekał się dotyk, który był
naturalny i obecny. To było niesłychanie wzruszające. Jadałem z
nimi, próbowaliśmy sztukę bez końca.
A teraz jeszcze od strony zawodowej : aktorzy są bardzo leniwi, ja też jestem leniwy. Tym bardziej, że czasy w których żyjemy, sprawiają, że aktorem w zasadzie nie trzeba być. Wystarczy nauczyć się tekstu na pamięć. Jeżeli ktoś jeszcze ma taką bezpośredniość, prosto mówi, to mówią, że aktor. A to nieprawda. Aktor zaczyna się od momentu, kiedy pojawia się forma, sztuczność. Rozumiał to w najwyższym stopniu Tadeusz Łomnicki, którego nikt przedtem nie przegonił i nikt go nie dogonił po jego śmierci. To była forma oparta na prawdzie. Niepełnosprawni - poprzez fakt, że nie mogli być naturalni - zaczynali być formalni. Trudność, która pojawiła się u nich z koordynacją czy czymś innym, powodowała ciekawy rezultat. To samo zjawisko zauważyłem u starych aktorów w Skolimowie, gdy kręciliśmy „Jeszcze nie wieczór”. Oni, którzy tak sztucznie mówili, stawali się świetni, bo stawali się formalni. Nie epatowali jakąś ohydną prawdą, tylko formą i konwencją. Człowiek niepełnosprawny, człowiek, który ma kłopoty z mową, przykuwają uwagę. Niepełnosprawni są pod tym względem mistrzami, bo mistrzami muszą być. Ale ja jestem widzem i mówię ci, co mnie w nich…
Intryguje?
Tak. I co mnie zachwyciło. Stałem za kulisami, a oni
tańczyli poloneza. Ci ludzie niepełnosprawni, niektórzy dotkliwie
doświadczeni przez los, mylili krok, szli nie w tę stronę, czasami
pojawiał się sanitariusz, który kogoś naprowadzał… To był jedyny
polonez, jaki ja w życiu przeżyłem. W tym była cała Polska, ten
patriotyzm, ten ból, te powstania, ten naród, który tak idzie,
idzie, i ciągle gdzieś nie może trafić do właściwego celu. A nie
taki polonez, który w operze widzę czy w teatrze Małgosi w Sabacie.
Tylko oni właśnie, ci Polacy, którym trzeba pomóc. Ja do końca
życia tego nie zapomnę. Dzięki niepełnosprawnym.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz