Okiem praktyka. Byle jaka integracja
Odkąd syn osiągnął wiek szkolny, poznaliśmy tematy: szkoła, edukacja, integracja. Piotr całą edukację przeszedł gładko i... bez formalnej integracji. Ja przez tych kilkanaście lat przesiąkłam opowieściami rodziców dzieci z niepełnosprawnością, samych uczniów, którzy mieli „szczęście” zetknąć się z „integracją” w polskich szkołach. Temat zawsze burzy mi krew.
Piotr poszedł do szkoły, mając 8 lat. Okazało się, że jest najmłodszy w klasie. Inni uczniowie, jak mówili ich rodzice, zdążyli stracić rok lub kilka lat w szkołach integracyjnych, nim trafili do naszej – do Specjalnych Szkół Niepublicznych przy Fundacji Pomocy Ludziom Niepełnosprawnym w Warszawie. Piotr uczył się w niej od pierwszej klasy podstawówki do ostatniej klasy szkoły przysposabiającej do pracy.
Integracja szkolna w praktyce
To była baza, fundament do budowania mojej aktywności zawodowej, planowania zajęć dodatkowych dla Piotra, właściwie planowania całego naszego życia. Syn był w szkole, a ja mogłam robić swoje. Musiałam być w domu po 15.30 (lub zatrudniać opiekę do syna), co nie ułatwiało pracy na etacie, ale mogłam negocjować warunki, częściowo pracować w domu. Przez cały czas jego edukacji może ze trzy razy musiałam rzucać wszystko, by jechać do szkoły, bo wydarzyło się coś niepokojącego. No i Piotr szkołę uwielbiał. Ciekawe zajęcia, wyjazdy, wycieczki. Integrował się – bez formalnych szyldów – z dzieciakami mającymi inne zaburzenia, pomagał mniej sprawnym. Miał niezbędne terapie, np. logopedę, psychologa, terapię SI. (Szkoły niepubliczne musiały się rozliczać z państwowych subwencji, integracyjne – nie). Za więcej terapii łatwiej było zapłacić, bo zarabiałam. Z nauczycielami stale rozmawialiśmy, także o trudnych sytuacjach dotyczących zachowania Piotra, spraw w naszej rodzinie, szukaliśmy rozwiązań.
Było tak, jak być powinno. Niby zwyczajne, ale... wiem, że dla tych, co przeszli przez „integrację”, brzmi to jak bajka. W większości przypadków, bo na pewno nie zawsze (tak jak nie wszystkie i nie dla każdego szkoły niepubliczne czy specjalne oznaczały spokój i bezpieczeństwo).
Co wiem o „integracji”? Codzienne wzywanie rodziców do szkoły, bo nauczyciele sobie nie radzą. Walka o zapewnienie dziecku podstawowych zajęć zapisanych w orzeczeniu o potrzebie kształcenia specjalnego. Bo choć szkoła powinna je zapewnić, nie musi rozliczać się z subwencji, która nie idzie za uczniem. Klasa jechała na wycieczkę, ale dzieciak z orzeczeniem zostawał... Słyszałam to niemal codziennie – od znajomych, w grupach dla rodziców, na spotkaniach, warsztatach. Wiecznie tylko te szkoły i szkoły... A teraz reformatorskie pomysły wypchnęły dzieci z niepełnosprawnością na nauczanie indywidualne w domu.
Potrzeba edukacji
Jednak i mojego syna „integracja” dotknęła. Piotr jest otwarty na ludzi, uśmiecha się, patrzy w oczy, pierwszy nawiązuje kontakt (tak, tak, na pewno ma autyzm). Robi to po swojemu, czyli „dziwnie”. Reakcja rówieśników: śmiech i drwiny. Tak młodzi „normalni” reagują niemal zawsze. Widzę, jak Piotrkowi jest przykro. Łykam łzy i myślę, że przecież oni często kończyli szkoły integracyjne, powinni wiedzieć choć tyle, że są osoby z niepełnosprawnością, także inną niż fizyczna.
Integracja w sensie społecznym to proces scalania, dostosowywania się do siebie. O tym chyba wszyscy zapomnieli. Czego nauczyli się „normalni”? Że z tym „innym” to wieczny problem, tylko przeszkadza, że można go „olać”, wyśmiać! Ktoś tę naszą integrację w edukacji bardzo źle wymyślił, jednocześnie wkładając w niedopracowany pomysł spore fundusze. Tak lubimy szukać winnych, więc chcę spytać: kto za to odpowie? Za stresy rodziców, pogorszenie warunków życia rodzin (jeden z rodziców często rezygnował z pracy), za traumy dzieciaków traktowanych w szkołach jak zło konieczne (ale dochodowe), za ich stracone szanse?
I wreszcie za to, czego nauczyło się w „integracji” już więcej niż jedno pokolenie młodych ludzi. Lub raczej – czego się nie nauczyło... To oni powinni nas wspierać, współtworzyć z nami system wsparcia, o którym marzymy, włączać nas w swoje życie, przez przyjaźnie, pasje, zatrudnianie w swoich firmach.
To miała przynieść integracja.
Po to potrzebna jest edukacja.
Dorota Próchniewicz – mama dorosłego Piotra z autyzmem. Dziennikarka, redaktorka, autorka, pedagożka. Współpracuje z mediami i organizacjami pozarządowymi w zakresie podnoszenia świadomości autyzmu oraz poprawy sytuacji osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin w Polsce. Związana z nieformalną inicjatywą „Chcemy całego życia”. Prowadziła blog www.autystyczni.blox.pl. Szuka sposobów na opisanie niełatwej codzienności, gdy trzeba pogodzić samotne rodzicielstwo, pracę zawodową i walkę o godne życie.
Artykuł pochodzi z numeru 4/2019 magazynu „Integracja”.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach (w dostępnych PDF-ach).
Komentarze
-
integracja..........
28.09.2019, 00:07Pani Iwono..........integracja młodych ludzi to jedno, a .......człowieczeństwo w empatii i w integracji to drugie.....to wszystko to proces, tego dopiero się uczymy......ale bardzo Panią rozumiem i wspieram!odpowiedz na komentarz -
Integracja w szkole to przerost biurokracji.
27.09.2019, 23:22Pracowalam w szkole specjalnej gdzie była możliwość poświęcenia dzieciom wiekszej uwagi i czasu. Placówce integracyjnej ważniejsza była dokumentacja.odpowiedz na komentarz -
Dochodowe
27.09.2019, 16:14to chyba słowo klucz.odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz