Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Uzależnieni od... prądu

17.09.2019
Autor: Aneta Wawrzyńczak, fot. freeimages, pixabay.com, A. Witecka, archiwum bohaterów
Źródło: Integracja 4/2019
Linie wysokiego napięcia na tle zachodu słońca

Można znaleźć się w szponach papierosów, alkoholu, czekolady, sportu, seksu, narkotyków, pracy, internetu, gier hazardowych, zakupów… Uzależnić się właściwie od wszystkiego. Ale co wtedy, gdy uzależnienie jest wymagane i niezbędne!? Rzadko się mówi, a jeszcze rzadziej pisze o ludziach, których zdrowie, a wręcz życie zależy od... prądu.

W szpitalach problemu właściwie nie ma, co potwierdza dyrektor Instytutu „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” w Warszawie dr n. med. Marek Migdał:

- Wszędzie tam, gdzie są pacjenci i sprzęt medyczny, mamy podwójne źródła zasilania. Istnieją specjalne systemy przełączania, to są całe stacje generatorów, które automatycznie się włączają. Dzięki temu nasz sprzęt nie rejestruje nawet, że był zanik napięcia – mówi.

Co innego w domu. Tu o być albo nie być człowieka decyduje małe urządzenie na paliwo.

- Agregat prądotwórczy to taki cichy bohater. Zasilanie sieciowe może zawieść, on - nie. Ktoś powie: kupa metalu. Tylko że to jest urządzenie ratujące życie – mówi pochodzący z Tarnobrzega Jacek Nowicki, który po złamaniu kręgosłupa szyjnego od kilkunastu lat ma problem z oddychaniem.

Agregat jest, ale jakby go nie było

Jacek Nowicki w zaświadczeniu ma napisane: „znacznego stopnia głębokie bezdechy nocne”. Nie musi więc być podłączony do aparatury przez cały czas, ale w nocy owszem, a nieraz nawet w dzień (ta aparatura to nie jest respirator, tylko jak wyjaśnia: „oczko niżej”). Krótko mówiąc: nie zna dnia ani godziny.

O tym, jak ważny dla niego jest prąd, przekonał się niedługo po wypadku. Jechał z matką samochodem i akurat wtedy, gdy musiał podłączyć się do urządzenia wspomagającego oddychanie, spaliła się przetwornica.

- Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i - szczęście w nieszczęściu - był tam przedstawiciel Hondy w Polsce. Powiedział, że wraca z targów i zaproponował nam agregat popokazowy, w pełni sprawny, praktycznie nowy. Kupiliśmy go za ok. 2,5 tys. zł. Chodził 11 lat bezawaryjnie, dopóki nie zepsuło się gniazdko. Zadzwoniłem wtedy do firmy, ale robiono wszystko, żeby mi tego gniazdka nie sprzedać. Wymienił je więc znajomy elektryk. Później rozsypały się gumowe amortyzatory, ale to normalna sprawa, bo guma z czasem parcieje. I znów był problem. A kiedy w końcu wysłałem zdjęcie tego sprzętu, dostałem odpowiedź ustną: „Pan ma agregat podrobiony”. Potwierdzenia na piśmie, dzięki któremu mógłbym zgłosić oszustwo, nie dostałem do dziś. Cały czas podejrzewam jednak, że mój agregat jest starszą wersją obecnego modelu – przyznaje Jacek Nowicki.

Zatem agregat pana Jacka jest bezużyteczny.

- Strach go uruchomić, stoi na balkonie bez paliwa. Podczas ostatnich akcji powodziowych na Podkarpaciu z przerażeniem patrzyłem w niebo i bałem się, że znów wyłączą prąd. A zdarza się to nie tylko przy złej pogodzie. Mieszkam w bloku z końca lat 70. Tu są stare instalacje, wystarczy, że jeden mieszkaniec włączy piekarnik, drugi w zimie farelkę, i światła nie ma. W moim przypadku agregat jest wskazany, żeby utrzymać przez cały czas zasilanie urządzenia, bo bateria się zużywa, a temperatura i wilgoć skracają jej żywotność. Moja bateria wytrzymuje tyle, żeby odpalić generator i podłączyć do niego wtyczkę – wyjaśnia Jacek Nowicki.

Niestety, amortyzatorów do naprawy generatora pan Jacek nadal nie ma, więc zabezpieczył się doraźnie.

- Liczę, że uda mi się zdobyć amortyzatory do naprawy agregatu, bo obiecany przez dyrektora Hondy rabat i raty „zero procent” na zakup nowego generatora to tylko obiecanki, o czym przekonałem się osobiście u dilera wskazanego przez dyrektora. Podczas dłuższej awarii zostaje mi modlić się: „Święty Piotrze, uduś mnie jak najszybciej, żebym się nie męczył” – mówi z goryczą.

Planowane wyłączenia prądu to pół biedy. W lokalnym zakładzie energetycznym znają sytuację pana Jacka i jego adres. Obiecano mu, że gdy będzie planowe wyłączenie, podstawią agregat.

- I faktycznie, jeśli o ósmej zaczynają prace wymagające odłączenia prądu, to o siódmej dostarczany jest generator. Ale co będzie podczas awarii? Przecież nikt z domu nie będzie jechał do zakładu, żeby wziąć agregat i do mnie go przywieźć, tylko ruszy, by jak najszybciej likwidować awarię. Gdyby chcieć wszystkim potrzebującym rozwozić agregaty, to zanim dostałby go ostatni z nich, już by odszedł.

Leżące na sobie banknoty, rachunki i monety
fot. A. Witecka

Rachunki płaci państwo

Janusz Świtaj tuż przed swoją osiemnastką uległ wypadkowi komunikacyjnemu. Uraz kręgosłupa w odcinku szyjnym i zmiażdżony rdzeń kręgowy posadziły go na wózku i przykuły do respiratora. 

- Z powodu wypadku 26 lat temu moje życie w sensie biologicznym zostało całkowicie uzależnione od aparatury. A ona pracuje wyłącznie podłączona do gniazdka z energią. Brak prądu oznacza więc kłopoty – stwierdza.

Przekonał się o tym 20 lat temu, gdy po sześciu latach spędzonych w szpitalach wrócił do domu. Z prądem bywało wtedy różnie, szczególnie w okresach przedświątecznych, gdy np. przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą w ruch szły odkurzacze, piekarniki i pralki.

- Często wybijało korki w piwnicy i w całym wieżowcu nawet przez kilka godzin nie było prądu – opowiada.

W typowych sytuacjach można zapalić świece i czekać na usunięcie awarii. Gdy jednak życie jest uzależnione od aparatury zasilanej prądem, czekać nie można.

- Tata zaraz wtedy dzwonił i do administracji, i elektrowni z pytaniem, jak długo potrwa naprawa. Niektóre były usuwane w ciągu godziny-dwóch, inne - po sześciu albo i więcej – opowiada Janusz Świtaj. – Mój respirator domowy miał wtedy zasilanie awaryjne na ok. 2,5 godziny. Później, niestety, musiałem być przełączany na wentylację ręczną. Rodzice na zmianę mnie wentylowali, przychodziła też sąsiadka, żeby pomóc, gdy rodzice musieli coś zjeść albo wyjść do toalety. Jakoś sobie radziliśmy.

Los sprawił, że z wizytą do pana Janusza zapowiedział się Marian Janecki, ówczesny prezydent Jastrzębia-Zdroju.

- Przyszedł z księdzem proboszczem największej parafii w mieście, podczas gdy akurat zdarzyła się przerwa w dostawie prądu. Panowie więc najpierw musieli wejść do mnie na ósme piętro po schodach, a gdy rozmawialiśmy, wyczerpała się bateria w respiratorze i na własne oczy widzieli, ile to spowodowało zamieszania i jak rodzice musieli mnie „dmuchać”. „Tak nie może być”, stwierdził prezydent. I za tydzień zadzwonił przedstawiciel firmy Honda, przeanalizowaliśmy wszystko i razem wybraliśmy odpowiedni sprzęt. Po kilku dniach dostałem agregat prądotwórczy na paliwo.

Od tego czasu agregat na co dzień spoczywa w pawlaczu w przedpokoju, w razie awarii trafia na balkon (bo tak jak samochód, wydziela spaliny). Awarie, przynajmniej w Jastrzębiu-Zdroju, zdarzają się coraz rzadziej. Pan Janusz zainwestował jednak w nowy respirator (poprzedni był tak wyeksploatowany, że nikt nie podejmował się kolejnych przeglądów i napraw), znacznie lżejszy i z baterią wytrzymującą osiem–dziewięć godzin, dokupił też zapasową, więc jest zabezpieczony na 16 godzin.

- Ponadto mam możliwość podłączenia respiratora w samochodzie do alternatora, żeby uzupełnić baterie – wyjaśnia.

Pan Janusz dostał agregat w prezencie od prezydenta miasta, skorzystał z dofinansowania do zakupu wózka elektrycznego z PFRON, więc nowy respirator kupił sobie sam. Do niedawna nie musiał się natomiast martwić o opłaty za prąd, bo miał specjalny kabel i zamontowany dodatkowy licznik w domu, a rachunki pokrywał NFZ. To się zmieniło, bo NZOZ, który od 19 lat prowadził program „Wentylacja domowa”, nie wygrał kolejnego kontraktu. Przyszłość Janusza Świtaja na kilka tygodni stanęła pod znakiem zapytania, bo NZOZ domagał się również zwrotu sprzętu.

- Ale zaraz wszystko, czego potrzebuję, dostałem od nowej, wybranej przeze mnie firmy. Właściwie nic się nie zmieniło, a nawet powiedziałbym, że jest jeszcze lepiej – jestem pod opieką tego samego lekarza anestezjologa, pielęgniarki, rehabilitanta. Jestem zaopatrywany w środki medyczne, filtry, opatrunki w takiej ilości, jaką rzeczywiście zużywam, i zawsze na koniec miesiąca moja pielęgniarka sporządza listę, co i w jakiej ilości potrzebuję na kolejny miesiąc. Wcześniej były limity na te środki i musiałem dokupywać je w swoim zakresie – wyjaśnia.

I dodaje, że zmieniło się właściwie tylko (i aż) to, że – po perturbacjach z zakładem energetycznym – nie ma już regulowanych opłat za prąd, który pobierają niezbędne mu do życia urządzenia.

- Dodatkowy licznik został zlikwidowany, bo zakład chciał mnie też kasować za abonament z niego, nie tylko za faktycznie zużycie energii. Obecnie muszę więc, niestety, sam płacić, ale da się to przeżyć. O ile po Nowym Roku ceny energii nie poszybują drastycznie – mówi.

Janus Świtaj
Janusz Świtaj

Niezawodna straż pożarna

Kłopoty Eugeniusza Danowskiego z Olecka zaczęły się już w dzieciństwie – biegał wolniej niż rówieśnicy, częściej upadał, trudność sprawiała mu jazda na rowerze. Miał 11 lat, gdy wykryto u niego miopatię, a cztery lata później przeszedł operację ścięgien Achillesa w obu nogach, polegającą na ich wydłużeniu. Zaczął chodzić o kulach. W 1993 r. pan Eugeniusz przestał jednak chodzić w ogóle, a w 2010 r. wykryto u niego niską saturację i niską wydolność oddechową. Od listopada 2012 r. jest na stałe podłączony do respiratora. O tym, że jego życie jest uzależnione od prądu, przekonał się przypadkiem.

- Opiekunka, która jest u mnie cztery godziny, wychodząc, podłączyła mój respirator do zasilania. A kilka minut później wyłączono prąd – opowiada pan Eugeniusz.

Pierwsza reakcja – telefon do pogotowia energetycznego, żeby zdiagnozować, co i jak, a przede wszystkim: ile czasu potrwa awaria.

- Następnie zadzwoniłem na pogotowie ratunkowe. Przyjechała karetka z lekarzem, no i zaczęła się „zabawa”. Lekarz chciał mnie zabrać do szpitala, ale ja jeżdżę na wózku elektrycznym, który jest ciężki. Sam też nie jestem lekki, więc lekarz zadzwonił do straży pożarnej, żeby przyjechała z agregatem prądotwórczym. Na szczęście w międzyczasie prąd powrócił – wyjaśnia.

Taki schemat działań powtarza się za każdym razem, gdy wysiada prąd (od 2012 r. zdarzyło się to kilka razy): najpierw pytanie do zakładu energetycznego, żeby określić, ile potrwa awaria. Jeśli długo (to znaczy ponad godzinę), to z pomocą przybywa straż pożarna.

- W domu są przygotowane przedłużacze, mam wyprowadzony kabel na zewnątrz, strażacy podłączają kabel do agregatu i czekają, póki prąd nie wróci, a ja mam w tym czasie pewne zasilanie. Ostatnim razem, gdy palił się transformator, odwołano jeden zastęp z akcji i przysłano do mnie na trzy godziny, aż przywrócono sieć – mówi.

Dla pana Eugeniusza bezpieczna awaria to nieprzekraczająca 15‒20 minut. Bateria w respiratorze teoretycznie trzyma dłużej (a przynajmniej powinna, według standardów min. cztery godziny), w praktyce różnie z tym bywa. 

- Z hospicjum domowego, pod którego opieką jestem, dostawałem na początku nówki, z jedną lub dwiema bateriami, które powinny się przełączać automatycznie w przypadku wyczerpania jednej z nich, łącznie pracować osiem godzin. Tylko że większość podopiecznych hospicjum to osoby leżące, które nie mówią lub mówią mało. A ja, jak pani słyszy, rozmawiam. Z ustawień wynika (a moje są wysokie dlatego, że rozmawiam) bardzo duże obciążenie baterii. – opowiada Pan Eugeniusz i dodaje, że zasady te dotyczą nowych respiratorów, które miał wcześniej. – Teraz dostaję sprzęt po innych, po przeglądzie technicznym. I np. w zeszłym roku bateria trzymała około czterech godzin, teraz maksymalnie dwie. W razie awarii wystarcza, żebym mógł przeczekać do przyjazdu straży. Bo zanim dostaną zlecenie, podstawią wóz, rozłożą się ze sprzętem i podłączą kable, mija nawet pół godziny.

U pana Eugeniusza na prąd chodzi też ssak.

- Muszę być odsysany co dwie godziny, ale gdy zbiera się więcej wydzieliny, to nawet co pół godziny – wyjaśnia. – Na szczęście udało mi się w zeszłym roku załatwić sobie częściowe dofinansowanie na mały ssak z baterią, który mogę zabierać także na spacer. Ssak, który dostaję z hospicjum, nie ma baterii, musi być non stop podłączony do prądu. Jeśli więc awaria przedłuża się do czasu, kiedy muszę być odessany, robi się poważny problem.

Eugeniusz Danowski
Eugeniusz Danowski

Dla wentylowanych pacjentów

Lista chorób i komplikacji, które mogą przykuć człowieka do aparatury zasilanej prądem (przede wszystkim: respiratorów, ssaków, pulsoksymetrów, koncentratorów tlenu) jest długa i obejmuje m.in.: wysokie urazy rdzenia kręgowego, miopatie, zaawansowane stwardnienie zanikowe boczne i przewlekłą obturacyjną chorobę płuc, rdzeniowy zanik mięśni i zespół wrodzonej ośrodkowej hipowentylacji (klątwa Ondyny). Potencjalne ryzyko zależy od tego, jak zakwalifikowany jest pacjent (do grupy III należą ci, którzy wentylują się do ośmiu godzin dziennie, do I – podłączeni do respiratora całą dobę).

O problemach ludzi uzależnionych od prądu wie Narodowy Fundusz Zdrowia (ale Ministerstwo Zdrowia nie ma takich informacji).

„Problem zabezpieczenia świadczeń opieki zdrowotnej z wykorzystaniem aparatury do wentylacji mechanicznej w warunkach domowych na wypadek przerw w dostawie energii znany jest Funduszowi. Problem został zgłoszony przez jednego z wojewodów” – wyjaśnia Biuro Komunikacji Społecznej NFZ. Trudno w Biurze oszacować, ile razy rokrocznie ludzkie życie zawisa na włosku z powodu awarii prądu – zdarzają się one bowiem nieregularnie. Pewnym tropem mogą być statystyki NFZ: – „Świadczenia wentylacji mechanicznej w warunkach domowych realizowane są na terenie całej Polski przez wyspecjalizowane zespoły opieki długoterminowej składające się z lekarza, pielęgniarki oraz fizjoterapeuty. Według danych z systemów informatycznych NFZ i informacji uzyskanych od świadczeniodawców, w 2018 r. ze świadczeń wentylacji mechanicznej w warunkach domowych skorzystało w przybliżeniu 6173 pacjentów dorosłych oraz 633 dzieci”.

Model wentylacji domowej został podpatrzony we Francji, gdzie funkcjonował od lat 90. XX w. W nowym millenium trafił do koszyka świadczeń gwarantowanych przez NFZ – i od tego czasu na terenie całej Polski powstały zespoły wentylacji domowej. Od 2000 r. zespół działa m.in. w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, a sześć lat później został powołany Ośrodek Wentylacji Domowej w Bydgoszczy (działa na terenie województw: kujawsko-pomorskiego, świętokrzyskiego, opolskiego, dolnośląskiego, lubuskiego i zachodniopomorskiego).

Dr n. med. Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka, wspomina, że pod koniec lat 90. pod opieką kliniki przebywało dwóch małych pacjentów, dla których sprowadzono specjalne respiratory umożliwiające wentylację w warunkach domowych.

- Ówczesny kierownik Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii w naszym szpitalu, prof. dr hab. n. med. Tadeusz Szreter, wspomniał o tym na antenie jednej ze stacji radiowych. I zgłosił się do nas przedstawiciel Ministerstwa Zdrowia z propozycją nie tylko zaopatrywania pacjentów w respiratory, pulsoksymetry i ssaki, ale uruchomienia całego programu wentylacji domowej, począwszy od kwalifikacji pacjentów, przez stworzenie zespołów, składających się z lekarza, pielęgniarki i rehabilitanta, po przeszkolenie rodziców i opiekunów w zakresie obsługi sprzętu. Żeby wiedzieli, co zrobić. gdy respirator przestaje działać: jak odessać pacjenta i udrożnić drogi oddechowe – wyjaśnia dyrektor IPCZD. Program nazwany „Oddech” ruszył w 2000 r.

Nawet najlepsze przeszkolenie nie rozwiąże jednak problemu przerw w dostawach energii elektrycznej. Wtedy głowić się muszą albo sami pacjenci, albo opiekujące się nimi zespoły wentylacji domowej.

„W trosce o dobro pacjenta należy pamiętać, że świadczeniodawca znajduje się najbliżej pacjenta i powinien mieć wiedzę, który pacjent w jakim stopniu (świadczeniobiorcy wentylowani są przez różny okres czasu w zależności od zaleceń lekarza) potrzebuje zabezpieczenia w postaci generatora prądu w sytuacjach kryzysowych” – wyjaśnia Biuro Komunikacji Społecznej NFZ. System nie przewiduje bowiem indywidualnego dofinansowania agregatów prądotwórczych. – „Świadczeniodawca otrzymując za każdy dzień opieki nad pacjentem środki finansowe wynikające z realizacji umowy, zobowiązany jest zabezpieczyć pacjentów objętych opieką w respirator, który posiada akumulator”.

Znak medycyny - kaduceusz
fot. pixabay.com

Nietypowe sytuacje pod kontrolą

Pod opieką bydgoskiego Ośrodka Wentylacji Domowej znajduje się średnio 450 pacjentów.

- To jest, niestety, płynne, bo spora część naszych pacjentów cierpi na choroby nerwowo-mięśniowe, które są chorobami terminalnymi. Z racji tego, że współpracujemy głównie z oddziałami anestezjologicznymi, około 40‒50 proc. z nich to pacjenci z grupy I i grupy inwazyjnej, czyli wentylowani za pomocą rurki tracheostomijnej, a zatem ci, którzy są całkowicie zależni oddechowo od respiratorów i innych urządzeń zasilanych prądem, w tym ssaków – mówi Mateusz Szkulmowski.

Pacjentów, w przypadku których zachodzi ryzyko, że straż pożarna nie zdąży dojechać z agregatem na czas, ośrodek z Bydgoszczy zaopatruje w zapasowe respiratory.

- Zgodnie ze standardami określonymi przez NFZ, każde takie urządzenie musi mieć baterię, która pozwala na działanie przez min. cztery godziny bez zasilania z sieci. Dzięki drugiemu respiratorowi nasi pacjenci mieszkający w nieco trudniej dostępnych dla służb miejscach są zabezpieczeni na około osiem godzin braku prądu – dodaje Mateusz Szkulmowski.

Ponadto wprowadzono program zarządzania kryzysowego: do urzędów, w których znajdują się centra zarządzania kryzysowego, wysyłane są listy adresowe pacjentów.

- W razie np. klęski żywiołowej odpowiednie służby przyjeżdżają na miejsce i podstawiają agregaty czy inne urządzenia prądotwórcze, by pacjentów zabezpieczyć – mówi.

To w teorii. Jak przyznaje przedstawiciel Ośrodka Wentylacji Domowej, w praktyce „podejście władz lokalnych jest bardzo różne”.

- Zdarzają się gminy, które po uzyskaniu od nas list pacjentów kupują po agregacie dla każdego. To jednak pojedyncze przypadki. Zazwyczaj agregatów jest mniej niż pacjentów – i wtedy spotykamy się z oporem ze strony jednostek samorządu terytorialnego odpowiedzialnych za zarządzanie kryzysowe: „Gdy jest klęska żywiołowa, to straż pożarna i tak ma pełne ręce roboty, a mamy im jeszcze dokładać?”. Czasem słyszę, choć coraz rzadziej, że nie jest to sprawa urzędników i nie zamierzają nic z tym robić. Coraz częściej jednak spotykam się ze zrozumieniem, że to oczywiste, iż nasi pacjenci są chorzy i trzeba im pomóc – wyjaśnia Szkulmowski.

Dr n. med. Marek Migdał wyjaśnia z kolei, że zespół wentylacji domowej działający w Centrum Zdrowia Dziecka „minimalizuje ryzyko poprzez wprowadzanie różnego rodzaju urządzeń, które podtrzymują zasilanie w przypadku zaniku czy zmian napięcia w sieci”:

- Ponadto są takie ustalenia, że wszyscy nasi pacjenci powiadamiają pogotowie energetyczne oraz straż pożarną. I faktycznie, w razie planowych przerw w dostawie prądu z powodu prac konserwacyjnych zakłady energetyczne, mając listę pacjentów, powiadamiają ich o tym zawczasu. A w sytuacjach nagłych, np. huraganów czy śnieżyc, które powodują zerwanie linii energetycznych, z pomocą przychodzi straż pożarna, która dostarcza agregaty.

- Jeśli z racji prac remontowych czy konserwacyjnych konieczne jest wyłączenie napięcia w moim bloku, to zakład energetyki dzień czy dwa wcześniej nas informuje, żebyśmy byli przygotowani na to, że na przykład od siódmej do piętnastej nie będzie prądu – potwierdza Janusz Świtaj.

stroje strażackie wiszą na wieszaku
fot. sxc.hu

Z kolei st. bryg. Paweł Frątczak, rzecznik prasowy Komendanta Głównego Państwowej Straży Pożarnej, dodaje:

- Podejmujemy interwencję w momencie, kiedy zachodzą zakłócenia w dostawie energii, najczęściej po wichurach, a pacjent lub któryś z domowników zgłasza się do nas telefonicznie. Dla straży pożarnej jest to zgłoszenie priorytetowe, chodzi wszak o ratowanie życia ludzkiego więc od razu wysyłany jest zastęp wraz z agregatem, do którego podłącza się urządzenie podtrzymujące życie potrzebującego.

St. bryg. Frątczak zapewnia, że strażacy pozostają na miejscu, dopóki kryzys nie zostanie zażegnany: 

- Jesteśmy tak długo, dopóki nie zostanie przywrócona energia elektryczna. Jeśli awaria się przedłuża, zmieniają się ludzie, ale agregat cały czas działa; nieraz zdarzało się, że interwencja trwała dobę albo i dłużej. I apeluje: – Warto uczulić rodzinę czy współlokatorów osoby chorej korzystającej z zasilanych prądem urządzeń podtrzymujących życie, by natychmiast, gdy następuje zanik energii elektrycznej, powiadamiali straż pożarną.

Problem podrabianego sprzętu

Najbezpieczniejszym rozwiązaniem jest jednak własny generator prądu. Najpopularniejsze w Polsce są agregaty firmy Honda Motor. Jednak w związku z wprowadzeniem RODO dyrektor handlowy firmy Aries Power, przedstawiciela Honda Maszyny i Urządzenia na Polskę, Grzegorz Walewicz, nie jest w stanie określić choćby szacunkowo, ilu uzależnionych od prądu pacjentów korzysta z tego sprzętu (może natomiast potwierdzić, że są w nie zaopatrywane jednostki straży pożarnej).

- Czas pracy agregatu zależy od pojemności zbiornika i jego obciążenia. Te najmniejsze, najcichsze, ale i najdroższe spalają najmniej paliwa, dlatego że dostosowują się do obciążenia. Natomiast agregaty standardowe zawsze utrzymują takie same obroty, czyli muszą mieć dostarczoną odpowiednią dawkę paliwa, by pracować. W przypadku pierwszych minimalny czas pracy to trzy i pół godziny przy obciążeniu znamionowym, drugich – około dwóch godzin – wyjaśnia dyrektor Walewicz.

Po tym czasie trzeba agregat wyłączyć, napełnić zbiornik paliwa i odpalić ponownie – zupełnie jak przy tankowaniu samochodu na stacji.

- Paliwo dolewa się przy wyłączonym urządzeniu, bo mieliśmy już klientów, którzy napełniali zbiornik podczas pracy. Nie polecamy takiego działania, bo zawsze coś się rozleje, a to jest, proszę pamiętać, urządzenie elektryczne.

Z renomy marki Honda wynika problem podróbek.

- Zdarzają się wręcz sytuacje, że urządzenie nawet nie jest podobne do naszego produktu, a ma po prostu przyczepioną naklejkę Honda. To jest pogwałcenie prawa własności intelektualnej i obowiązkiem policji jest ściganie osób wprowadzających taki towar do obrotu – wyjaśnia dyrektor Walewicz.

Przyznaje, że policja robi swoje.

- Funkcjonariusze starają się zatrzymywać takie osoby, a my występujemy często na drogę sądową. Lepiej natomiast pominąć milczeniem wysokość kar, które otrzymują sprawcy. Poszkodowana w tej sytuacji jest nie tylko firma, ale też pacjenci .– Tak jak pan Jacek Nowicki z Tarnobrzega. – Zdarza się, że ktoś się zgłasza z usterką, a okazuje się, że jego sprzęt to podróbka. Mamy wtedy związane ręce, bo jak dostarczyć części, których Honda nie wyproduko- wała? – pyta retorycznie.

Dlatego w agregat najlepiej zaopatrzyć się u sprawdzonego dystrybutora.

- Można też sprawdzić na naszej stronie, jak wyglądają podróbki, mamy całą galerię zdjęć: www.mojahonda.pl/honda/podrobki.

Znak z przekreśloną wyciągniętą ręką, oznaczający niebezpieczeństwo, zagrożenie
fot. freeimages

Niepokój i niepewność na zawsze

Janusz Świtaj zapewnia, że już nie boi się burzy, śnieżycy, powodzi czy przedświątecznych porządków.

- Gdy nie mieliśmy tego agregatu prądotwórczego, to był lęk, nie ukrywam. Zwłaszcza gdy tata musiał wyjść do miasta, zrobić zakupy, opłacić rachunki, załatwić sprawy urzędowe, i zostawałem pod opieką mamy na dłużej niż dwie i pół godziny. Gdyby wtedy brakło energii, to nie wiem, czyby sobie poradziła. Wtedy się bałem – opowiada. – Teraz już nie odczuwam lęku, baterie wytrzymują kilkanaście godzin, no i mam agregat.

Eugeniusz Danowski nadal ma problem.

- Robiłem rekonesans, w zależności od gabarytów i zastosowanej technologii agregat kosztuje kilka tysięcy złotych. Zwracałem się do MOPS-u z prośbą o pomoc w sfinansowaniu, ale usłyszałem, że są bardziej potrzebujący. NFZ nie finansuje, podobnie Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie. Pozostaje szukać sponsorów. Pisałem do przedsiębiorstw, które prowadzą w okolicy duże zakłady. Odpowiedź była zerowa, nikt się taką osobą jak ja nie interesuje – mówi z żalem w głosie. – Gdybym miał generator, to czułbym się bezpieczniej. Bo co innego odpalić agregat, który jest na balkonie, a co innego dzwonić po strażaków. I jeszcze sąsiedzi znowu będą marudzić, że im hałasuję.

Każdy zanik prądu wywołuje lęk. Wiosną i latem zagrożeniem są burze i powodzie, jesienią wichury, zimą śnieżyce.

- Nigdy nie wiem, czy piorun nie uderzy w transformator i mojej części miasta nie odetnie od prądu. Owszem, straż bardzo pomaga. Ale może zdarzyć się sytuacja, kiedy nie zdąży dojechać – wyjaśnia. – Będąc na respiratorze, czuję przez cały czas mniejszy lub większy lęk. Każdy włączający się alarm respiratora wywołuje strach, że coś się dzieje ze mną lub z respiratorem. Jest większy, gdy jestem w domu tylko z mamą. Ma 87 lat i nic przy respiratorze nie poradzi. Boję się, że to urządzenie się zepsuje. I co wtedy? Przecież respirator to moje życie, to ja. Oczywiście jest w domu worek Ambu i mogę przez niego oddychać, ale jak długo? Zawsze rozwiązeniem jest wezwanie karetki i przewiezienie mnie do szpitala na czas, kiedy hospicjum dostarczy mi sprawny respirator (co może potrwać kilka dni), ale czy szybko przyjedzie? To też powoduje nieustanny lęk

Jacek Nowicki także zabezpieczył się doraźnie, wciąż jednak liczy, że uda mu się zdobyć agregat. Bo jest mu potrzebny nie tylko do zasilania urządzenia umożliwiającego oddychanie.

- Mam zamontowaną windę przyścienną. Nie daj, Boże, gdy coś się stanie w domu przy okazji awarii, np. pożar – a już były w moim bloku. Z agregatem można bezpiecznie zjechać windą i uciec z miejsca zagrożenia. A bez awaryjnego zasilania to co, upiekę się?

Gdy nie zna się dnia ani godziny awarii prądu, nie można czuć się bezpiecznie na 100 procent.


Okładka magazynu Integracja. Na okładce tytuł Integracja LAB i zdjęcie architekta z rozłożonymi planami budynku, w tle wieżowceArtykuł pochodzi z numeru 4/2019 magazynu „Integracja”.

Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.

Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach (w dostępnych PDF-ach).

Komentarz

  • Uzależnienie od prądu.
    Janusz Świtaj
    27.10.2019, 16:47
    Przez prawie 27 lat oddychania przez aparaturę medyczną, pewne sprawy się poukładały, bo nic nie stoi w miejscu. Agregat z Urzędu Miasta na polecenie ówczesnego prezydenta został zakupiony prawie 20 lat temu, więc na długo przed złożeniem wniosku o ”Zaprzestanie uporczywej terapii” w momencie, gdy zabraknie jednego z moich rodziców, a nie eutanazji - autorka artykułu wyraźnie pisze o tej sytuacji. Wtedy oprócz najbliższych, rodziny, sąsiadów, personelu medycznego i kilkunastu innych osób, nikt nie wiedział o moim istnieniu. Jak najbardziej każda osoba ma prawo do godnego życia. Wszystkich bohaterów tego artykułu, dotknęła tragedia życiowa, jedziemy na przysłowiowym tym samym wózku i najważniejsze abyśmy się jednoczyli i wspólnie wspierać. Osobie piszącej, cyt „Że tonący brzytwy się trzyma i że trzeba myśleć o sobie” najwyraźniej brakło wyobraźni i obiektywnej oceny tamtej sytuacji. Tak czasami bywa. Zaangażowałem się w powyższy artykuł, bo uważam, że osobom z większych miast jest łatwiej radzić sobie z opisanymi problemami, niż osobom z niepełnosprawnością, w dodatku uzależnionymi od prądu, mieszkającymi na wsi. Mam nadzieję, że ten artykuł przeczytają urzędnicy, którzy zastanowią się, czy w ich okolicy przypadkiem nie występują tego typu problemy, a jeśli tak, to zajmą się sprawą jak najszybciej. .

Dodaj odpowiedź na komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin
Prawy panel

Wspierają nas