Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Czy niepełnosprawny pracownik jest gorszy?

11.02.2004

Droga "Integracjo"!

Jestem Waszą stałą czytelniczką od ponad 6 lat. Od urodzenia choruję na dziecięce porażenie mózgowe z częściowym niedowładem kończyn górnych i dolnych. Na zewnątrz poruszam się na wózku inwalidzkim, zaś w przestrzeni zamkniętej (np. w domu) o balkoniku.

26 czerwca 2000 roku spełniło się moje największe marzenie: po 5 latach ciężkiej nauki połączonej z codziennym pokonywaniem trudności wynikających z niepełnosprawności - otrzymałam dyplom i tytuł magistra pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej na Akademii Podlaskiej w Siedlcach.

Samo przebywanie na niej i w akademiku uważam za osiągnięcie. Uczelnia (choć powszechnie w kraju znana i uznawana za integracyjną) w rzeczywistości pozostawia wiele do życzenia jeśli chodzi o jej przystosowanie dla inwalidów. Mam tu na myśli osoby z różnym stopniem oraz rodzajem niepełnosprawności: brak tłumacza języka migowego na ćwiczeniach i wykładach, podjazdów i wind w budynkach, w których odbywają się zajęcia itp. Jak to mówią, dla chcącego nic trudnego, więc dzięki własnej silnej woli i pomocy wielu życzliwych osób, mimo przeszkód dołączyłam do niewielkiej grupy niepełnosprawnych z wyższym wykształceniem.

"Otrzymuje pani tytuł magistra" - te słowa dziekana brzmią mi w uszach do dziś. Jakaż wielka była moja radość, że się udało, że byłam w stanie pokonać własne kalectwo. To szczęście było tym większe, iż studiowanie było moją pasją. Jako osoba, która lubi dzieci i pracę z nimi, świadomie wybrałam ten, a nie a nie inny kierunek wierząc, że po jego ukończeniu będę miała możliwość pracy w domu dziecka, przedszkolu integracyjnym lub jakimś ośrodku opiekuńczo - wychowawczym dla dzieci. Uczyłam się przez 5 lat z tą wiarą, nadzieją, która była i nadal jest moim marzeniem.... Zawsze starałam się uparcie dążyć do celu i realizacji własnych pragnień.

Jak tylko otrzymałam dyplom do ręki zaczęłam szukać pracy. Działanie to podjęłam z pełną świadomością tego, iż ze względu na niemożność samodzielnego przemieszczania się z domu do ewentualnego miejsca zatrudnienia, pracować mogę wyłącznie w ośrodku lub instytucji z zamieszkaniem w niej samej lub pobliżu. Ruszyła machina poszukiwań placówek, które mnie
interesują: wyszukiwanie adresów przez internet, znajomych, różne instytucje działające na rzecz pomocy niepełnosprawnych. Jak się okazało zadanie wcale nie należy do najłatwiejszych, bo jak to zwykle w Polsce bywa, albo nikt nic nie wie albo odsyłają cię z jednego biura do drugiego lub też wszystko byłoby dobrze gdyby nie TEN wózek, bo co ,,Pani w TAKIM STANIE może z tymi dziećmi zrobić?".

A jak pokazała rzeczywistość, placówek, które oferują personelowi zamieszkanie jest jak na lekarstwo. Mi osobiście udało się odnaleźć ich 20 (!). Do wszystkich z nich drogą pocztową (zwykłą lub elektroniczną) wysłałam swoje dokumenty jako ta, która chętnie podejmie pracę.... Wysyłałam i czekałam na odpowiedź. W większości przypadków nie nadeszła, a w kilku pozostałych otrzymałam ją w postaci: "Mamy już wykwalifikowaną kadrę, a - tu "powiew grzeczności" - ,,W pani przypadku występuje pewne utrudnienie techniczne "Nie prościej byłoby napisać że chodzi o TEN wózek? Ja się nie obrażę, dla mnie to NORMALNE, ale jak widać dla części społeczeństwa nie. Po roku poszukiwań i rozsyłania swoich dokumentów poczułam załamanie i coraz częściej zaczęłam stawiać sobie pytania "po co mi ten dyplom i 5 lat nauki?", czy naprawdę jestem gorsza od sprawnego pedagoga czy wychowawcy?", ,,czy już na zawsze moje marzenia pozostaną nimi do końca? Doszłam do pewnego wniosku; tak, jestem gorsza w oczach zdrowych pedagogów, opiekunów i wychowawców, bo nie chodzę sama. TYLKO dlatego, że ONI tak myślą, bo boją się niepełnosprawnych, że sobie nie poradzą, nie sprostają wymaganiom, boją się też bezpośredniego z nimi kontaktu. A to przecież - czasem - Oni, czyli "lepsi", zdrowi niejednokrotnie męczą się na swoich stanowiskach, nie czując chęci pracy z podopiecznymi i wszystkie czynności zawodowe wykonując mechanicznie, bez chęci i emocjonalnego, osobistego zaangażowania w to, co robią, pozostawiając dziecko oraz jego potrzeby i uczucia na końcu. Nie chcę tu uogólniać, bo nie jest to reguła, ale takie rzeczy mają miejsce. Stwierdzam to na podstawie obserwacji oraz rocznego wolontariatu w jednym w domów dziecka. W opisany przeze mnie sposób zachowywały się niektóre pracujące tam wychowawczynie. One męczyły się w obcowaniu z podopiecznymi, dzieci z paniami. Ja oddawałam tym maluchom wszystko, całą siebie, a każdy dyżur dostarczał mi kolejną porcję doświadczeń i radości. Czułam się szczęśliwa z tego co robię a i z czasem zaczęłam dostrzegać sygnały sympatii ze strony przebywających tam dzieci.

Po pół roku wolontariatu spytałam czy istnieje szansa na zatrudnienie, chociaż na pół etatu i wtedy podziękowano mi za wszystko, pracę społeczną także. Nie otrzymałam także żadnego dokumentu stwierdzającego, że ją wykonywałam. Odeszłam i szukałam dalej - z dyplomem, opanowanymi podstawami języka migowego oraz obsługi komputera i sercem otwartym na miłość do dzieci - ale z coraz mniejszą wiarą w powodzenie i ziszczenie swoich marzeń..

Minęły 3 lata. Dyplom leży w szufladzie, marzenia śpią na dnie mojej podświadomości i raz po raz powracają myśli i wspomnienia o MOICH dzieciach, które pokochałam. To uczucie i chęci do pracy są nadal żywe, ale czy to ważne...czy to ma jakieś znaczenie... czy w dzisiejszych czasach ktoś zatrudni pedagoga z powołania i da mu szansę wykazania się oraz na NORMALNE traktowanie i życie? tracę już nadzieję. Nie tylko w to, że znajdę pracę, ale we wszystko: własną wartość i możliwości, sens życia...

Stała Czytelniczka

(dane personalne autorki do wiadomości redakcji)

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas