Kumple z kursu
Na kursie mówiliśmy na niego: „Rudy”. Taki spokojny,
młody chłopak, bez widocznej niepełnosprawności. Siedział cicho,
trochę przysypiał, wyglądał na nieco zblazowanego. Kiedy spytałam:
"A Tobie to co właściwie jest? Masz porażenie?",
odpowiedział: "Taaa, prądem mnie poraziło". Czym tylko
umocnił swój mało poważny wizerunek.
Rudy żartował także, kiedy zabrałam się z nim autem podczas jednej
z jazd. Pomyślałam wtedy: beztroski facet, na pewno prawo jazdy
robi, żeby popisać się przed kolegami albo po prostu, jak każdy
młody mężczyzna, by kupić auto i czuć się panem szos.
Rudy
- Nie podejmuj żadnych kroków, póki nie będziesz w stu
procentach pewien celu! - tego nauczyli mnie rodzice i
tego trzymam się w życiu. W każdej sferze. Zrobienie prawa jazdy
było takim moim kolejnym życiowym celem. Kiedy zdałem egzamin, a
udało mi się za drugim podejściem, odczułem taką satysfakcję i
radość, jakich nie da się opisać. To tak, jakbyś pragnął czegoś, co
dla niektórych osób jest nieosiągalne, a tobie udaje się to zdobyć.
Ja wierzę, że jak się czegoś bardzo pragnie, to uda się to
osiągnąć. Kiedyś powiedziałem sobie: - Gdy będę gotów, pójdę na
kurs i zrobię prawko. I tak się stało.
Chciałem też pokazać innym, że osoba z niepełnosprawnością może
jeździć. Nie, nie chodziło o szpan, bo mnie nie zależy na pokazaniu
się w tym sensie. Moją zasadą jest jeździć dobrze i bezpiecznie, i
przełamywać właśnie ten mit dotyczący niepełnosprawnych kierowców.
Nadal niestety funkcjonuje przekonanie, że ludzie, widząc osobę
niepełnosprawną za kółkiem, myślą, że należy się jej obawiać. Ale
ja znam ludzi z niepełnosprawnością, którzy prowadzą samochód
o wiele lepiej od ludzi zdrowych. My wiemy, czym pachnie
niepełnosprawność, i nie chcemy komuś tego fundować.
W moim przypadku niepełnosprawność nie jest bardzo widoczna, mam
niedowład prawej ręki, ale przecież razem z nami w szkole jazdy
były osoby bez kończyn, czy z problemami w poruszaniu się i
one też sobie jakoś radziły.
Od razu po zdaniu prawa jazdy kupiłem samochód. Renault Clio. Na
samochód odkładałem przez rok z napraw sprzętu komputerowego i
innych informatycznych rzeczy. Tak mam, że jak sobie coś zaplanuję,
to robię wszystko, by zrealizować ten cel.
Fot. Piotr Stasiak, PIMOT
Marzę, że uda mi się zrealizować kolejny. Chciałbym założyć
przedszkole. Kocham dzieci. Studiuję pedagogikę. Kiedy koledzy ze
studiów wybierali specjalizację z resocjalizacji, wiedziałem, że to
nie dla mnie. Nie mógłbym pomagać ludziom, którzy na przykład mogli
w swoim życiu skrzywdzić dziecko.
Izka
Iza była najlepsza na kursie. W ogóle wydaje się bardziej
dorosła od rówieśników. Może to przez ten głos – niski, ciekawy,
intrygujący. W połączeniu z jej drobną sylwetką (Izka ma łamliwość
kości i jest osobą niskiego wzrostu), głos staje się jej
orężem.
Głos oddziedziczyła po mamie, która cierpi na tę samą chorobę.
Mama od lat jeździ samochodem. Zachęcała ją: - Jedź do
Warszawy i koniecznie zrób prawo jazdy!
-Nie powiem, że się nie bałam wyprawy do stolicy. Mieszkam w małej
miejscowości pod Oświęcimiem i taki wyjazd był dla mnie wyzwaniem.
Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam na tak długo z domu. Ale z drugiej
strony mam w sobie ogromną potrzebę poznawania nowych ludzi.
Chciałabym móc spotykać się z rówieśnikami, chodzić na imprezy.
Dotąd było to trudne. Przez ograniczony transport, schody w szkole,
których pokonanie wymagałoby codziennego proszenia kogoś, żeby mnie
wniósł, i przez inne bariery, zdecydowałam się na nauczanie
indywidualne, w domu. To się niestety wiąże z tym, że swoich
kolegów z klasy spotykam tylko na zakończeniu i rozpoczęciu roku.
Wtedy patrzą na mnie jak na obcą osobę. Teraz jestem w klasie
maturalnej i to ostatni rok z możliwością nauczania indywidualnego.
To też taki czas, żeby coś zmienić w swoim życiu.
W Warszawie Izka zamieszkała u Gochy. Gocha też ma łamliwość kości.
I jeździ samochodem.
Któregoś dnia Gocha uruchomiła auto, Iza zapakowała się na drugie
siedzenie i we trzy ruszyłyśmy w miasto. – A to pani córki? -
spytał przechodzień, kiedy szłyśmy jedną z najbardziej znanych
warszawskich ulic. - Oczywiście, chociaż od tej jestem
starsza siedem lat, a ta druga jest ode mnie starsza o rok… Ale w
przyrodzie dzieją się różne rzeczy – odparłam z pełną powagą w
głosie.
Przechodzień chyba nie wyczuł ironii. Zrozumiałam wtedy bardzo
dobitnie, że osoby niskiego wzrostu muszą na każdym kroku
udowadniać swoją dorosłość i jaką wielką szansą na przełamywanie
barier w społeczeństwie jest uzyskanie przez nie samodzielności,
mobilności. Przecież taka mierząca niespełna metr osóbka prowadząca
samochód, nie może nie zostać niezauważona i musi budzić
szacunek choćby w oczach mijających ją kierowców, czy przechodniów.
W zasadzie tym, że sama siedzi za kółkiem i ktoś ten fakt
zarejestruje, może zmienić więcej w ludzkim myśleniu na temat
niepełnosprawności niż kosztowne kampanie społeczne.
Fot. Piotr Stasiak, PIMOT
Spacerowałyśmy po Warszawie, gadałyśmy o życiu i wybrałyśmy się na
przechadzkę Krakowskim Przedmieściem - osławioną architektoniczną
zmorą dla osób na wózkach. Wieczór był niezwykły. Ciepły. Na ulice
Warszawy wyległy tłumy ludzi. Uśmiechali się do nas. Zagadywali
dziewczyny. Izka promieniała. – Podoba mi się Warszawa. Tu
ludzie są przyjaźni, otwarci – mówiła. Chłonęła każdy ułamek
warszawskiego, spacerowego klimatu.
Być może to był mój błąd, niedopatrzenie. Na moment odwróciłam
wzrok, a po chwili spostrzegłam Izkę leżącą pod kołami swojego
wózka. Jakiś obcokrajowiec próbował ją podnieść. Nie chciała.
Dźwignęłam jej kruche ciało.
- Obawiam się, że gwóźdź mógł mi się przesunąć – powiedziała bardzo
poważnym tonem.
Izka gładziła kolano w miejscu, gdzie ma powkręcane śruby. Dzięki
nim kości nie łamią się tak łatwo.
- Być może będę musiała wracać do domu i jak najszybciej poddać się
operacji w Krakowie. Mama się przejmie. I prawko trafił szlag! – w
dwóch zdaniach zarysowała powagę sytuacji.
Pojechałyśmy do szpitala na Solcu. Była północ, a my – trzy
dziewczyny, jedna pełnosprawna blondyna bez prawa jazdy, jedna
niziutka blondyna, która to prawo jazdy chce mieć, i jedna
brunetka, która prawo jazdy już ma i jeździ po Warszawie, nie bojąc
się piratów drogowych, panów w wielkich samochodach, ludzi, którzy
uśmiechają się na jej widok, ludzi, którzy potrafią też wyjść na
pasach ze swojego samochodu i walić pięścią w dach jej
fiacika.
Na Solcu przyjęli nas ospale. Najpierw było prześwietlenie, a potem
bratanie się w poczekalni z ludźmi, którzy tam trafili. Bo to jakiś
młody chłopak przebił sobie pachwinę, jadąc na rowerze i teraz
śmiał się, jak dziwnie wyglądają jego spodenki zakrwawione w
wiadomymi miejscu. Potem jakiś facet ze złamaną ręką opowiadał jak
go napadli na Centralnym i na pożegnanie podawał nam tę rękę, już
wielką i spuchniętą.
Kiedy Izka zniknęła za drzwiami gabinetu zabiegowego, zamarłam. Czy
tu, w szpitalu na Solcu ma się skończyć jej przygoda z prawem
jazdy? To nie byłoby sprawiedliwe. Pokonała długą drogę, zarówno w
czystym geograficznym sensie, jak i w tym mentalnym, a taki banał,
mała wywrotka podczas spaceru ma przekreślić jej marzenie?
Kiedy wyszła, była blada, ale oczy mówiły: "Jest OK". Poczułam
ulgę. – Kolano tylko obite – zakomunikowała z wielką
powagą.
A potem wróciłyśmy do domu Gochy. Za kilka dni Izka zdała teorię i
praktykę, za pierwszym podejściem, bez stresu. – Bo ta dziewczyna
albo została spłodzona w samochodzie, albo się w tym samochodzie
urodziła. Innej możliwości nie ma – powiedział nasz wspólny
instruktor nauki jazdy.
Renata
Renata to postać, obok której nie można przejść obojętnie.
Na kursie przyciągała uwagę. Po pierwsze - była co najmniej
dwa razy starsza od pozostałych uczestników. Po drugie -
zawsze chciała dokładnie wiedzieć, co, jak i dlaczego. Po trzecie -
głośno artykułowała niezrozumienie. Po czwarte - komunikowała też,
że pora zrobić przerwę na papierosa.
- Ale choćbym miała nie jeść i nie palić, wykupiłabym sobie
dodatkowe lekcje – mówiła.
- Zaczęło się od tego, że z dnia na dzień stałam się opiekunką
niepełnosprawnego brata. Brat wskutek choroby ma niedowład kończyn.
Jest po rozwodzie, a ponieważ i ja nie mam rodziny musiałam się nim
zająć. Kiedy brat trafił na rehabilitację do centrum medycznego w
Konstancinie, pierwszy raz spotkałam się z nauką jazdy dla
osób niepełnosprawnych. Ponieważ brat przed chorobą był kierowcą
zawodowym, wpadłam na diabelski pomysł, że może nadal mógłby
prowadzić samochód i że to na pewno ułatwiłoby nam życie. Poza tym,
chciałam brata ratować, chciałam go usprawnić. Byliśmy zawsze ze
sobą związani niemal jak matka z dzieckiem, bo jestem od niego
siedem lat starsza i zawsze miałam takie uczucie, jakby łączyła nas
pępowina. Dostrzegłam, że szansą dla niego może być właśnie prawo
jazdy. Wykupiłam mu kilka lekcji. Ale on nie chciał tego
kontynuować, nie chciał z tego skorzystać.
Fot. Piotr Stasiak, PIMOT
Sytuacja związana z odwiedzaniem go w szpitalach, z transportem
uświadomiła mi, jak ciężko jest żyć z osobą niepełnosprawną i że to
ja powinnam zrobić prawo jazdy. Tylko że za tym poszły też inne
myśli: czy osoba w wieku sześćdziesięciu lat może marzyć o
takich rzeczach? To w ogóle nie wypada! Nawet jakby kurs był za
darmo, to chyba wstyd się podejmować? Wtedy pan Artur Paczkowski,
pracujący wówczas w Konstancinie, a teraz prowadzący Szkołę Nauki
Jazdy w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji wytłumaczył mi, że nie
powinnam myśleć w ten sposób i że on szkolił kobiety jeszcze
starsze ode mnie.
Ja nie miałam w rodzinie - prócz brata – kogoś, kto by prowadził
auto, nie miałam nawet sposobności, by przymierzyć się do fotela
kierowcy. Dopiero na kursie pierwszy raz usiadłam w tym fotelu.
Wprawdzie jeszcze w latach 70., potem 90. w mojej pracy były
organizowane kursy nauki jazdy, ale byłam przekonana, że z
pielęgniarskiej pensji nigdy nie będzie mnie stać na
samochód.
Pomysł ze zrobieniem prawa jazdy pojawił się w momencie, kiedy
zmarła moja mama. Sytuacja z bratem nieco się ustabilizowała, ale
ja zaczęłam się bać tej swojej głębokiej starości. Był to pomysł, w
którym brat mnie nie wspierał, a który chciałam zrealizować dla
wygody swojego i naszego wspólnego życia, ale przede wszystkim dla
własnej przyjemności, frajdy, wielkiej przygody.
Przed pierwszą lekcją w samochodzie bałam się panicznie. Poprosiłam
instruktora, byśmy te pierwsze godziny posiedzieli bez zapalania
silnika, co najwyżej mogę tak lekko pojechać - do przodu i do tyłu.
Przypięto mnie pasem, bo sama nie umiałam tego zrobić.
A potem był już ten moment, kiedy poczułam się kierowcą, i wielka
euforia po naciśnięciu pedału gazu - cudowne uczucie! Chwila
przyciśnięcia pedału gazu, to było coś tak pięknego, czego w swoim
życiu doznałam może trzy razy. Pamiętam chwilę, gdy pan Radek – mój
instruktor nauki jazdy, powiedział że wyjeżdżamy na miasto. Zanim
dojechałam do szlabanu odgradzającego wjazd na teren PIMOT,
myślałam sobie, że jeśli on nawet powie, że zawracamy, że na tym
kończymy jazdę na dziś, ja nie odpuszczę, ja upomnę się, zażądam,
bo przecież to są moje godziny i on jest moim instruktorem, i muszę
jechać dalej! Na szczęście nie było takiej potrzeby.
Pojechaliśmy.
Mogę powiedzieć, że pod wpływem nauki jazdy czuję się inną osobą.
Wcześniej moje życie było nijakie: tylko dom i opieka nad bratem,
który swoją postawą nie ułatwia mi zadania. Całe życie byłam wolna,
swobodna, nie musiałam się nikim zajmować, dla nikogo poświęcać.
Wykonywałam pracę, którą lubiłam, a kiedy chciałam, wsiadałam w
pociąg i jechałam w Polskę. Ostatnio poczułam się zniewolona,
uwiązana niedołężnością brata, swoją starością, coraz większymi
problemami ze zdrowiem. Czarno widziałam przyszłość, nie mogłam na
nikogo liczyć, nie mając swojej rodziny, dzieci. Nie bardzo
widziałam sens swojego życia. Ale na kursie nauki jazdy, jakby
ubyło mi co najmniej pięćdziesiąt lat. Po jazdach odczuwałam wielką
przyjemność, przeżywałam te lekcje, nawet w nocy: śniło mi się, jak
prowadzę samochód.
Rudy krótko po zdobyciu prawa jazdy wjechał w drzewo. Nic mu się
nie stało, ale samochód trzeba było naprawiać. Twierdzi, że chciał
uniknąć wypadku, że nie miał wyboru, kiedy na ulicę przy trasie
wbiegło dziecko, któremu uciekła piłka. - Dobrze, że jechałem
wolno. Staram się przestrzegać zasad. Nie wyobrażam też sobie, że
mógłbym zranić dziecko – mówi.
Izka: - Kiedy jadę samochodem czuję się szczęśliwa i niezależna. To
daje mi wielką frajdę, możliwość rozładowania stresu. Teraz jeżdżę
autem do szkoły na dodatkowe zajęcia z matematyki i angielskiego.
Mam taki układ z panią woźną, że puszczam jej sygnał, jak
podjeżdżam, a ona już organizuje jak mnie tu przetransportować do
szkoły. Cieszę się, że mogę się dokształcać, dodatkowe zajęcia z
matmy bardzo mi się przydadzą. Chcę studiować informatykę. Kiedyś
brałam pod uwagę tylko możliwość studiowania w Krakowie, do którego
mam najbliżej z domu. Teraz coraz poważniej myślę o studiach w
Warszawie.
Renata czeka na kolejne podejście do praktycznego egzaminu na prawo
jazdy. Nawołuje wszystkich znajomych na Naszej Klasie, żeby
trzymali za nią kciuki.
- Potrzebuję tylko dwóch lat. Tak sobie wymarzyłam: choćby dwa lata
mieć prawo jazdy i pożyć tylko dla siebie, mając samochód, nie być
uzależnioną czasowo od pociągu. Chociaż dwa lata, żeby uprzyjemnić
sobie życie. Że jak mnie najdzie natchnienie w nocy, to rano wezmę
piżamę, pieniądze i pojadę, gdzie tylko będę chciała.
Rudy, Izka i Renata zdobyli prawo jazdy dzięki kursom w Ośrodku Szkolenia Kierowców w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji (PIMOT).
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz