Człowiek wózków idzie do nieba
Bohater filmu Mariusza Malca nie mówi, ale nie jest niemową, odgradza się od innych, chociaż nie jest chorobliwie nieśmiały, nie jest niepełnosprawny, ale jeździ na wózku świadomie odgradzając się od wrogiego świata.
Podobno jest cechą debiutantów, że w swoim pierwszym dziele starają się zmieścić wszystko - całość przemyśleń, poglądów, przekonań. Jeśli tak, "Człowiek wózków" to typowy debiut. Podobno debiuty bywają zwykle naiwne, przegadane, deklaratywne. I to również prawda, jeśli chodzi o ten film. Ale też pierwsze utwory zawierają często jakiś symbol, znak, rekwizyt, który w przyszłości stanie się znakiem rozpoznawczym reżysera. Coś takiego można zauważyć w "Człowieku wózków" i dla tych kilku scen, tych kilku słów, warto ten obraz zobaczyć.
Gdzieś w Polsce
Z całą pewnością znać po reżyserze rękę dokumentalisty, chwilami ma się wrażenie, że film byłby znacznie lepszy jako dokument, jednak nakręcenie go w takiej formie okazało się niemożliwe. Pierwowzór postaci istnieje naprawdę, reżyser Mariusz Malec i jego przyjaciel Adam Leniec, odtwórca głównej roli, spotkali "człowieka wózków" gdzieś w Polsce. Uznali jednak, że należy uszanować jego zamknięcie w sobie, dystans. Zrezygnowali z dokumentu i postanowili jego historię sfabularyzować.
Mamy więc coś na kształt kina drogi; opowieść, którą posuwają naprzód spotkania bohatera z kolejnymi ludźmi. Tymi "normalnymi", zdolnymi udźwignąć ciężar społecznych ról - policjantami, kierowcami, ekipą filmowców i lekarzem ze szpitala. I tymi, którzy do społeczeństwa nie pasują albo (czasem tylko na chwilę) od niego uciekają - jak dwie dziewczyny "na gigancie", które zajmą się naszym bohaterem, kiedy zostanie pobity, jak samotna kobieta, u której nocuje, jak staruszek, którego poprosi o wrzątek czy pacjenci szpitala psychiatrycznego, którzy pomogą mu w ucieczce.
Bez imienia
Początkowo podział wydaje się banalnie oczywisty: ci uznawani przez ogół za porządnych ludzi, w rzeczywistości są źli, puści, niekiedy pod pozorami normalności skrywają prawdziwe szaleństwo, nie są zdolni zrozumieć inności. Ci odrzuceni, na swój nieudolny sposób starają się pomóc podobnym do siebie Boży prostaczkowie, obdarzeni łaską prawdziwej miłości.
Działania jednych i drugich stają się tym bardziej wyraziste na tle milczenia i całkowitej bierności głównego bohatera (nie ma on nawet imienia - i nie otrzymuje go przez cały film). Zaczyna mówić i działać dopiero, kiedy historia zmierza ku końcowi.
Bunt bez powodu
Bardzo mi się nie podoba taki sposób widzenia świata, stereotypowy podział na dobrych i złych. Irytują mnie proste rozstrzygnięcia; przekonanie, że normalne życie musi stanowić dowód konformizmu i duchowej pustki, natomiast nieprzystosowanie z definicji świadczy o głębokiej duchowości.
W trakcie pisania tej recenzji stawało się jednak dla mnie coraz bardziej oczywiste, że, wbrew pozorom, autor scenariusza też tego podziału nie akceptuje. Zapewne to tylko nieudolność debiutanta, że fakt ten umyka przy powierzchownym obejrzeniu; że widz daje się zwieść schematowi znanemu z tylu filmów o buntownikach z mniej lub bardziej świadomego wyboru.
Rok w drodze
Przekonać się o tym jednak może tylko ktoś, kto nie wyłączy telewizora, słysząc kolejną łopatologiczną wypowiedź kolejnej drewnianej postaci. Kiedy bowiem mamy już kompletnie dość monotonnej wędrówki naszego bohatera, trwającej - a jakże - cały rok, otrzymujemy w nagrodę za wytrwałość najlepszą scenę w całym filmie: idąc przez zimowy krajobraz, spotyka grupkę zakonnic (w habitach) zjeżdżających z górki na sankach. I słyszymy najważniejsze słowa w całej opowieści. Jedna z kobiet, pogodna staruszka, zwraca się do niego słowami: "Nie lituj się nad sobą. Za dużo zajmujesz miejsca, żeby żyć bez celu".
Te słowa można uznać za przesłanie całego obrazu. Ów nakaz, który wydaje się niekiedy niemożliwy do spełnienia: żeby współczucie dla siebie pozostawić innym, bo tylko oni mogą go udzielić. I żeby równocześnie przyznać sobie - bez względu na to, jak głęboko zostało się dotkniętym przez los - prawo do normalnego życia. I obowiązek normalnego życia. Ponieważ tylko wtedy to, co się osiągnie, będzie miało rzeczywistą wartość dla nas i dla innych. Tylko to pozwoli odzyskać godność utraconą we własnych oczach.
Odnaleźć siebie
Słowa zakonnicy - nie wprost i nie od razu - coś w naszym bohaterze poruszą. I to one sprawią, że pochowa starego mężczyznę, któremu nie towarzyszył w chwili śmierci. Tym symbolicznym gestem spłaci wobec niego dług, lecz również pogrzebie swoje dotychczasowe "ja", przeżytą w przeszłości tragedię i własne cierpienie po to, by - wierzymy w to - powrócić w strumień życia.
'Człowiek wózków idzie do nieba', "Integracja", nr 05/2001, str. 46-47.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz