Rowerem na Olimp
Jestem kolarzem z niepełnosprawnością. Moja choroba to
mózgowe porażenie kończyn dolnych. Opiszę Wam, jak te biedne nóżęta
zniosły moją rowerową wyprawę na górę Olimp na
Cyprze.
Po tygodniu pobytu i intensywnych treningów w Ayia Napa
nieubłaganie zbliżał się dzień bitwy ostatecznej – wjazdu na Olimp.
To najwyższy szczyt w Górach Trodos na Cyprze. Jego wysokość wynosi
1952 m n.p.m. W wieczór poprzedzający wyprawę sprawdziłem sprzęt,
zapakowałem rezerwowe dętki, batony i żele energetyczne,
przygotowałem ubranie. Gdy kładłem się spać, myślałem o
nadchodzącym dniu. Emocje rosły z godziny na godzinę. Czułem się
jak przed ważnym wyścigiem. Czekała mnie walka z samym sobą i z
moją chorobą, walka ze słabościami, które drzemią w ludzkiej duszy,
pogoń za celem i miejscem w życiu, próba udowodnienia sobie i
innym, że pomimo mojej niepełnosprawności nie poddaję się, walczę i
osiągam sukces.
Budzik zadzwonił o 6.30. Wstałem i zacząłem przygotowania do bitwy.
Sprawdziłem broń i zbroję do walki, zjadłem pożywną strawę,
spakowałem wszystko do mechanicznego rumaka i wyruszyłem w
drogę. Czas miałem dobry, a jazda autostradą wydawała się
prosta. Jednak mój entuzjazm został szybko wystawiony na próbę.
Oznakowanie cypryjskich dróg jest dość niejasne, więc najpierw
omyłkowo wjechałem do Larnaki i tam błądząc, straciłem cenny czas,
a potem ten sam błąd powtórzyłem w Limassol, gdzie czasu
straciłem jeszcze więcej.
Jeszcze w hotelu umówiłem się ze znajomymi z Niemiec, którzy tego
dnia jechali samochodem zwiedzać okolice Trodos, że zabiorą mi wodę
i udokumentują na zdjęciach mój pot, moją krew i moje łzy. Mieliśmy
spotkać się w miasteczku Pano Polemidia, gdzie planowałem zostawić
samochód, jednak za Limassol zobaczyłem mały parking przy
kościółku, który świetnie nadawał się na miejsce startowe,
spotkaliśmy się więc tam.
Pierwsze zdjęcia, kopniak na szczęście i w drogę. Już na początku
mały podjazd, ale nogi świeże, więc rwały do przodu. Kiedy chwilę
później zaczęły się zakręty i ostrzejsze podjazdy – od razu
przypomniałem sobie ubiegły rok i każdy fragment tej trasy. W miarę
upływającego czasu i kilometrów średnia na liczniku zaczęła spadać.
Coraz częściej szukałem znaku z informacją, ile kilometrów
pozostało do Trodos. To ostatnia wioska przed szczytem. W końcu
zobaczyłem tablicę, że przede mną jeszcze 35 km. Po godzinie
ponownie spotkałem się ze znajomymi – jeszcze z uśmiechem na twarzy
kręciłem przed siebie. Podjechałem do samochodu, uzupełniłem bidon
i ruszyłem dalej. Podjazdy stawały się coraz dłuższe a zjazdy coraz
krótsze. Kilometry coraz wolniej zmieniały się na liczniku, tętno
miałem wysokie – ok. 160.
Na pojazdach patrzyłem, jak samochody znikają mi z pola widzenia i
wiedziałem, że zbliża się chwila wytchnienia – zjazd. Niestety
wielokrotnie było to złudzenie wzrokowe, ponieważ ostry podjazd
przechodził w bardziej łagodny. Kończyła mi się woda. Na jednym z
zakrętów zobaczyłem, jak młodzi ludzie nalewają wodę ze źródła do
wielkich, plastikowych butli. Spytałem, czy można ją pić. Okazało
się, że tak! Podobno Cypryjczycy nawet sprzedają wodę ze źródeł w
górach Trodos. Napełniłem bidony, porozmawialiśmy chwilę. Kiedy
powiedziałem, że jadę z Limassol na Olimp, kiwali głowami z
podziwem, bo znali te tereny i według nich ciężka i niebezpieczna
trasa.
Mieli rację, ponieważ ledwie ruszyłem, zaczęły się najgorsze
podjazdy. Pierwszy z nich miał 11 proc. nachylenia względem
płaszczyzny, a potem było już tylko gorzej. Cofnąłem się
pamięcią do ubiegłego roku i przypominałem sobie, gdzie
odpoczywałem i co wtedy czułem. Pamiętałem, że poprzednim razem
jechałem bardziej twardo, przepychałem pedały. Zakręt wyrwał mnie
ze wspomnień, krótka prosta, znowu zakręt i tak powoli do góry.
Przełożenie z przodu miałem najmniejsze, z tyłu największe.
Starałem się jechać spokojnie, tak, aby moc nie przekroczyła 170 W,
ponieważ w moim wypadku wyższa sprawi, że organizm się zakwasi.
Musiałem zrobić krótki przystanek, bo nie miałem już siły. Nie
udało mi się wypiąć z pedałów i upadłem. Na szczęście w pobliżu nie
było żywej duszy, więc spokojnie otrzepałem się z piasku i
zielonego pyłu, który osadził się na wszystkim – nawet na rowerze.
Pogoda dopisała, było ciepło. Bezchmurne niebo, świeże powietrze,
jedynie słońce mocno dawało się we znaki. Czułem, jak pot spływa mi
po skroni, ale wiatr. Na szczęście wiatr delikatnie chłodził, dawał
chwilę wytchnienia. Postanowiłem, że więcej nie będę próbował
wypinać się z pedałów, ponieważ to niszczy buty. Opierałem się więc
o barierkę, siedząc na rowerze i czekałem, aż puls spadnie do 150.
Niestety licznik mocy miał problem z komunikacją z kołem i w końcu
odmówił mi posłuszeństwa.
Z oparów zmęczenia wyłonił się demon zwany kryzysem. Marzyłem o
płaskim terenie, pojawiły się myśli, że po co była mi po raz
kolejny taka męczarnia, po co mi ten rower. Po chwili rozczulania
się nad sobą powiedziałem sobie, że skoro ktoś ma mi w końcu zrobić
zdjęcia na szczycie, udokumentować zwycięstwo nad Olimpem, to
bezwzględnie muszę tam dotrzeć. Marudziłem tak jeszcze, ale
jednocześnie cieszyłem się, że nikt nie widzi mojej chwili
słabości. Na szczęście krajobraz się zmienił – nie było już
znacznej różnicy wysokości między kolejnymi partiami drzew, więc
wiedziałem, że moja walka dobiega końca. Nogi już nie dawały rady,
tętno skoczyło do 170. Coraz częściej wstawałem w korby.
Dopingowała mnie świadomość, że pomimo, iż wyjechałem później niż
planowałem, mam bardzo dobry czas, a to oznaczało, że przemierzyłem
tę samą trasę co w ubiegłym roku dużo szybciej.
Pokonując kolejny, kilkunastoprocentowy podjazd, zobaczyłem dom na
zboczu i wiedziałem, że wioska Trodos jest już za zakrętem. Właśnie
w tym momencie zobaczyłem znajomych schodzących spacerowym krokiem
z góry. Byłem już tak osłabiony, że ich widok nie wywołał we
mnie euforii ani przypływu energii. Moja psychika kapitulowała,
byłem wręcz zły, że spotykam ich w takim momencie. Moje
rozgoryczenie sięgnęło zenitu, a potem… było już tylko lepiej.
Uświadomiłem sobie, że skoro ich widzę, to moja mordercza wyprawa
dobiega końca, że jeszcze trochę wysiłku i będę na szczycie. Po raz
kolejny pokonam siebie i Olimp. Wjechałem na płaski odcinek i
mogłem chwilę odetchnąć. Podjazdy na odcinku między wioską Trodos a
szczytem były już delikatniejsze, ale dla moich bardzo już
zmęczonych nóg nie miało to większego znaczenia. Napiłem się wody,
znajomi zrobili mi zdjęcie, zaczęliśmy rozmawiać i poczułem się
lepiej.
Dojazd na szczyt był bardzo ciężki. Musiałem się zatrzymać, bo
zmęczenie wzięło nade mną górę. Po chwili odpoczynku ruszyłem
dalej. Nie obyło się bez problemu przy ruszaniu – nogi odmawiały
posłuszeństwa, krople potu spływały do oczu, jednak ujrzałem
światło w tunelu – wielką, białą kopułę bazy wojskowej, która
znajduje się na samym szczycie. Zacisnąłem zęby – jeszcze
jeden zakręt, jeszcze kilkanaście ruchów pedałami i… WJECHAŁEM na
szczyt!!! Po raz kolejny udało się. Kolejna sesja zdjęciowa –
tym razem z rowerem w ramionach. Już w ubiegłym roku chciałem mieć
zdjęcie, jak w chwale podnoszę rower, który mnie wwiózł na Olimp.
Dzięki temu w tym roku przekonałem się, ile naprawdę waży mój
karbonowy rumak.
Podnosząc go, czułem się szczęśliwy – moje kolejne marzenie spełniło się. Jednakże nawet w takiej chwili nie mogłem pozbyć się myśli, że jeszcze nie czas na pełną radość, że jeszcze nie wolno mi spocząć na laurach, ponieważ po chwili tryumfu przyszła pora na powrót. Ruszyłem w dół. Zjeżdżałem cały czas na hamulcu, a mimo to momentami osiągałem prędkość ponad 50 km/h. Na Cyprze w miejscach, w których kierowcy mają zwolnić na asfalcie, są pasy namalowane specjalną farbą. Gdy na nie wjeżdżałem, rower aż podskakiwał. Postanowiłem więc zatrzymać się i dokręcić linki hamulcowe. Odczuwałem nieprzyjemne zimno – prędkość i zapadający wieczór zrobiły swoje. Na szczęście zjazdy zaczęły być łagodniejsze, czekało na mnie jednak jeszcze kilka podjazdów. Było ciężko, ale pokonałem pierwszy podjazd bez odpoczynku. Na tablicy zobaczyłem, że ma 9 proc. i zrozumiałem dlaczego początek nie był taki straszny na zjazdach. Starałem się rozluźniać mięśnie, aby podjazdy pokonywać z mniejszym obciążeniem dla nóg.
Minąłem most i miejsce, gdzie w ubiegłym roku upadłem
wykończony w drodze powrotnej z Olimpu. Nie miałem już siły,
ale świadomość, że tym razem dałem radę, mobilizowała mnie do
kręcenia pedałami. Dotarłem do wzniesienia, potem zjazd i pojawiła
się obawa, czy dam radę dotrzeć do samochodu, czy nie pomyliłem
drogi. Na szczęście po dłuższej chwili dojrzałem kościół, a przy
nim zielone auto, więc była to pełna victoria! Tegoroczną wyprawę
zakończyłem z dużo lepszym czasem niż w roku ubiegłym. Wjazd na
Olimp zajął mi 6 godz. i 50 min., spaliłem 5,5 tys. kalorii.
Wjechałem ponownie na wysokość 1952 m n.p.m. dzięki nogom, które na
co dzień mają problem z przemieszczeniem mnie z miejsca na miejsce,
ale w połączeniu z rowerem stanowią idealny zespół. Dotrę wszędzie
tak, gdzie zapragnę – nawet jeżeli jest to Olimp!
Komentarze
-
Brawo!
09.07.2010, 11:46Jestem pod wrażeniem Pana wytrwałości,wspaniałe osiągnięcie, ja zaczęłam trenować na rowerze 20km dziennie i stopniowo zwiększam o pare kilometrów dystans. Moim marzeniem jest pokonać 80km, dzięki Panu wiem że jest to możliwe, aczkolwiek czeka mnie jeszcze długi trening.odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz