Kruszelnicki tenisa nie rzuca
Odkąd cierpiącego na kontuzję nadgarstka Tadeusza Kruszelnickiego nie ma w kadrze, polski tenis traci. Szóste miejsce męskiej drużyny w ostatnich mistrzostwach świata cieszy, ale to tylko sukces „na miarę”. W niczym nie może konkurować z brązowym medalem w 2001 r. w szwajcarskim Sion i srebrnym w 2004 r. w Nowej Zelandii. Sam Kruszelnicki twierdzi, że to nie on jest autorem tych medali w drużynówce, ale że był i nadal jest "najlepszą rakietą" wśród wózkowiczów w Polsce – temu zaprzeczyć się nie da. Tadeusz Kruszelnicki przerywa dwuletnie milczenie.
Maciej Kowalczyk: Od dwóch lat nie sposób pana znaleźć
na korcie. Wiemy, że z gry wyeliminowała pana kontuzja. Co
właściwie się panu stało?
Tadeusz Kruszelnicki: To stało się przed
igrzyskami paraolimpijskimi w Pekinie. Przygotowania do tych
igrzysk polegały na ciężkim treningu na wysokich obrotach. Na
miesiąc przed igrzyskami brałem udział w turnieju British Open.
Podczas meczu z Francuzem Fryderykiem Cataneo musiałem odebrać
bardzo silny serwis i stało się. Potworny ból nadgarstka, który
całkowicie uniemożliwił mi grę. Oderwały się przyczepy mięśni.
Fachowo nazywa się to zapalenie wyrostka rylcowatego kości
promieniowej. W praktyce mój kciuk nie zaciska się na rękojeści
rakiety. Wszystko odbyło się na powierzchni jednego centymetra
kwadratowego mięśni. Centymetr wystarczył, żeby przerwać karierę.
Operacja w tym przypadku nie wchodzi w grę, przeszedłem cały cykl
rehabilitacji, łącznie z krioterapią, falą uderzeniową,
akupunkturą. Do normalnego funkcjonowania wystarcza, do gry już
nie.
Czy możliwy zatem jest pana powrót?
Tak myślałem jeszcze do niedawna. Teraz powoli godzę się z losem. Z
jednej strony wszystkie badania wydolnościowe przechodzę z bardzo
dobrym wynikiem. Kondycja więc jest. Ale mam 55 lat. Mówię sobie:
Tadeusz, to chyba koniec... To koniec pewnego etapu. Odchodzę więc
ze sportu, będąc siódmą rakietą w światowym rankingu, i to chyba
największy mój sukces. W międzyczasie zawiązałem klub tenisowy;
zamierzam szkolić nowych tenisistów, sprawnych i na wózkach.
Pozyskałem dla Ziębickiego Klubu Tenisowego dwóch zawodników, w tym
jednego dziewiętnastolatka - to obiecujący początek.
A czy nie ciągnie pana do koszykówki na
wózkach?
Miałem propozycję z Lobu Wrocław. Ale nie mogę. Pamiętajmy, że
tutaj też trzeba używać siły przy pchaniu wózka. Rzuty do kosza
wykonuje się z nadgarstka, a ten jest niesprawny... To, co teraz
mnie czeka, to teraźniejszość trenera-instruktora.
Czy przyszedł więc czas na podsumowanie pańskiej
kariery?
Wszystko zaczęło się od Piotra Jaroszewskiego, który zaprosił mnie
do uprawiania tenisa na wózkach. Później miałem wiele szczęścia do
trenerów – Krzysztofa Grzegorza z Nysy, Mariusza Nowaka z Wrocławia
(AWF), oczywiście mojego syna Sebastiana Kruszelnickiego (codzienne
treningi), jak również Witolda Meresa z Krakowa. To nie koniec.
Lista osób, które pomagały mi na korcie, jest długa: Rafał Paluch,
Redeco Wrocław, Adam Swięcicki z Wrocławia, no i trenerzy
turniejowi: Janek Krakowiak z Melbourne i Bartek Witke z Nowego
Jorku (Stamford). Oczywiście ja już po dwóch latach trenowania
zacząłem mieścić się w pierwszej dwudziestce w świecie, a w Polsce
nie było na mnie mocnych.
Najwięcej chyba udało mi się w drużynie. W 1996 r. z Piotrkiem
Jaroszewskim wystartowaliśmy na igrzyskach w Atlancie i po
latach ciężkiej pracy, startach w wielu turniejach,
wywalczyliśmy dobre moje miejsce w rankingu (pierwsza dziesiątka).
Później start w drużynowych MŚ Szwajcarii w 2001 r. i pierwszy
brązowy medal, który sprawił nam ogromną radość. Trzy lata później
w Nowej Zelandii zdobyliśmy z Piotrem wicemistrzostwo świata,
ulegając tylko Holendrom.
Indywidualnie – to na pewno trzecie miejsce w rankingu światowym, po grze w finale Australian Open 2006. I ten czas należy uznać za najbardziej owocny w mojej karierze. Australian Open to turniej, gdzie startuje cała światowa czołówka, i ja przegrywam dopiero w finale z Michaelem Jeremiaszem (pierwsza pozycja w rankingu ITF).
Nie ukrywam, że wielką radość sprawiało mi także wygrywanie turniejów różnej rangi, poczynając od mistrzostw Polski (wygrałem je czternastokrotnie), międzynarodowych mistrzostw Polski (czterokrotnie), następnie Praga Cup (pięciokrotnie) oraz wiele, wiele innych turniejów na całym świecie. Z dumą muszę powiedzieć, że wygrałem ich dziesiątki. Prawdziwe podsumowanie chcę zrobić w najbliższym czasie, bo nie wiem, ile naprawdę mam na swoim koncie zwycięstw.
Kiedy można było pana spotkać na kortach całego świata, ciągnął pan w górę poziom polskiego tenisa na wózkach. Widać to szczególnie, kiedy pana brakuje. Ale jaki jest naprawdę polski tenis na wózkach? Oczywiście pytam o jego poziom.
Zacznę od drużynówki mężczyzn, a więc od tego, w czym jeszcze niedawno byliśmy w ścisłej czołówce. Rzeczywiście, dzisiaj chłopcy nie mają szans wskoczyć na „pudło”. Ale szóste miejsce na ostatnich mistrzostwach świata to bardzo dużo. Tutaj wiele zależy paradoksalnie nie od lidera, ale od proporcjonalnego doboru całego składu. Piotrek Jaroszewski dziś jest „rakietą nr jeden” i jest mu naprawdę bardzo ciężko. Proszę sobie wyobrazić, że jak ja byłem „jedynką”, to nierzadko przegrywałem swoje mecze z „jedynkami” z innych państw, a Piotrek nadrabiał moje porażki, pokonując zawodników grających na „drugiej rakiecie”, i na odwrót - kiedy przegrywał Piotr, ja wygrywałem. Wtedy wynik meczu jest 1:1 i o zwycięstwie decyduje debel, a to już jest więcej sprawa zgrania niż indywidualnych umiejętności, no i oczywiście niemała loteria. Tak więc potrafiliśmy wygrywać z silniejszymi. Tak dzieje się wtedy, gdy jest w drużynie silna druga rakieta, i kiedy zawodnicy są zgrani w deblu, a my z Piotrkiem debla graliśmy naprawdę nieźle.
Kluczem do sukcesu podczas mistrzostw w Turcji była pierwsza wygrana z Australią. Piotrek pokonał Bena Weekesa, z którym ostatnio mu się nie wiodło i z Albinem Batyckim wygrał debel. Chłopaki, kiedy im gratulowałem, źródła sukcesu upatrywali w dobrym ustawieniu drabinki turniejowej. Niewątpliwie tak było, ale szczęściu trzeba bardzo dopomóc.
Poza tym w polskim tenisie dobrze się nie dzieje. Indywidualnie, nie ma co kryć – mocni nie jesteśmy. Panowie grywają rzadko i wyłącznie turnieje drugiej klasy, panie jeszcze gorzej. Agnieszka Wysocka (do niedawna znana jako Bartczak) jest tu wyjątkiem, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni. Nie możemy wystawić kobiecej kadry, ponieważ federacja międzynarodowa wymaga, aby każdy kraj wystawił trzy zawodniczki. Niestety w Polsce jest problem, by do Agnieszki dołączyły zaledwie dwie tenisistki w nienajgorszej formie…
Na czym polega błąd?
W klubach jest za słaba praca. To tutaj trzeba kogoś wypromować.
Klub musi walczyć o sponsorów. Oczywiście tenisiści są, ale jeżeli
jeżdżą na turnieje, to tylko na satelity oraz ITF 3. A satelity nic
nie dają, bo tam nie ma najlepszych, od których można uczyć się
gry. Nie mamy programu szkolenia z juniorami z prawdziwego
zdarzenia. To znaczy zawodnicy są. Trenuje się, bo się trenuje, ale
nie ma takiego globalnego boomu na tenis na wózkach, jak w
momencie, gdy cały tenis na wózkach zaczynał promować Piotr
Jaroszewski. Następnie dołączyłem ja. Nasze zaangażowanie i praca
treningowa dały błyskawiczny efekty w postaci sukcesów całego
związku, jak również naszych indywidualnych. Piotr i ja
odskoczyliśmy od pozostałych zawodników polskich i tu
zabrakło inicjatywy działaczy, trenerów do szkolenia naszych
następców.
A więc co? Organizacja? Działacze?
Nie prowadzi się naborów. Nie robi się promocji sportu w środowisku
osób młodych. Mamy duży kryzys. Od czasów Włodzimierza Wapińskiego,
prezesa Polskiego Związku Tenisa na Wózkach, nic nowego się nie
dzieje, stoimy w miejscu, lub nawet cofamy się. Wysoki poziom
organizacyjny działaczy, trenerów oraz sportowy kadry z czasów pana
Wapińskiego nie ułatwia pracy obecnym działaczom. Kluby zmuszone są
szukać oszczędności. Pilnują jedynie tego, by starczyło pieniędzy
dla tych zawodników, którzy trenują. A i samych klubów nie jest za
dużo IKT Płock, Lob Wrocław, Aktywni Wrocław, Zielona
Góra, Poznań… Reszta nie liczy się tak bardzo.
Z perspektywy lat przyznaję, że ja miałem szczęście. Trafiłem na ludzi, którzy widząc mnie na korcie, postanowili mi pomóc. Bo zawodnik ma nie tylko trenować, ale też bywać na korcie. Pokazywać się potencjalnym sponsorom.
Polski Związek Tenisa na Wózkach przestał istnieć. Pomówmy
jeszcze o organizacji tego sportu w Polsce. PZTnW wydawał źle
pieniądze, więc został zamknięty. Jego kompetencje przejęło
Stowarzyszenie Wspierania Tenisa na Wózkach z siedzibą w
Krotoszynie. Ono wie, jak prawidłowo rozdzielać środki, więc można
powiedzieć, że kryzys został zażegnany. Ale to właśnie za
„panowania” PZTnW polski tenis na wózkach święcił największe
sukcesy, których teraz po prostu powtórzyć się nie da…
To prawda. Nastały ciężkie czasy. Kluby muszą teraz polegać
wyłącznie na środkach państwowych, a te nigdy w tenisie nie
wystarczą. W tenisie potrzebne są środki prywatne, i to niemałe; na
nich buduje się system. Prezes Włodzimierz Wapiński w dobrym czasie
dla niego i dla naszego związku był takim gwarantem. Gdy była
potrzeba, można było na niego liczyć. Wszystko załamało się i teraz
nie mamy prawie nic. Są za to długi. Towarzystwo Wspierania Tenisa
na Wózkach kierowane przez Albina Batyckiego radzi sobie dobrze w
ciężkich czasach, które trzeba po prostu przetrwać. Trudno zarzucić
tu cokolwiek, ale ciężko wrócić do sukcesów. Działacze, którzy
wywindowali ten wysoki poziom, starają się teraz przetrwać.
Jak to wygląda za granicą, u tych, od których możemy się
uczyć?
Cóż… Wszędzie tenis wymaga niemałych nakładów i to z kas prywatnych
sponsorów. Najlepiej szkoli się młodzież w Holandii. Przy okazji -
mają oni niepokonaną od lat drużynę kobiet i tak chyba jeszcze
trochę potrwa. Po Holenderkach nie ma w tej chwili długo, długo nic
i potem są Francuzki. Jeśli chodzi o mężczyzn, to Holendrzy mają
trzech równorzędnych zawodników. Dobry skład mają Francja, Japonia,
Wielka Brytania. Solidni są Szwedzi, którzy dzięki wyrównanej
kadrze mężczyzn wygrali tegoroczne mistrzostwa – zresztą wygrali je
drugi raz. Jak mówiłem wcześniej, bardzo stawia się na młodzież w
Belgii.
Jaka jest więc nasza przyszłość?
Budowana na Piotrku Jaroszewskim. Myślę, że powinni wrócić do
działania Wiesław Chrobot, Monika Nowak i inni ze „starej gwardii”.
Działania Stowarzyszenia Wspierania Tenisa na Wózkach winny opierać
się również na: Albinie Batyckim, który m.in. trzyma pieczę nad
budżetem ministerialnym, Piotrze Jaroszewskim, który potrafi
zabiegać o inne środki. Do tej dwójki powinni dołączyć: Jurek
Korcz, który już działa z Batyckim, ale w teamie widziałbym także
pana Wapińskiego – wielkiego sympatyka tenisa na wózkach,
reprezentanta świata biznesu, oraz Macieja Hrycyszyna, trenera
kadry.
Jak mówiłem, tenis nie cierpi niedoboru pieniędzy. Dobrzy trenerzy nie będą pracować za przysłowiową złotówkę. Nie sądzę też, że w naszym kraju nie ma zdolnej młodzieży. Mój przypadek jest dobrym przykładem, że jest. Ja swoją karierą w dużej mierze pokierowałem sam. Po dwóch latach gry byłem w pierwszej dwudziestce na świecie i kiedyś zobaczył mnie ktoś na korcie. Dostawałem od sponsora 30 tys. zł na cały sezon. I to wystarczyło, by jeździć na najważniejsze turnieje. Mam wrażenie, że dzisiaj wygląda to nieco inaczej. Młodzież czeka, aż wszystko poda jej się na talerzu. Klub czeka na rodziców, rodzice czekają na klub… A każdy klub ma swoją politykę.
Jestem aktualnie w trakcie zakładania swojej organizacji. Ziębicki Klub Tenisowy na razie dysponuje jednym kortem asfaltowym, ale wkrótce będziemy mieli dwa kolejne, z nawierzchnią ceglastą. Będziemy szkolić sprawnych i niepełnosprawnych. Chętnie także pomogę przy organizacji szkolenia w klubach i kadry wózkarzy. Mam wrażenie, że przyszedł czas, aby podzielić się swoim doświadczeniem z innymi.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Dorabiasz do świadczenia z ZUS-u? Dowiedz się jak zrobić to bezpiecznie
- Immunoterapie wysokiej skuteczności od początku choroby – czy to już obowiązujący standard postępowania w SM?
- Nowa przestrzeń w DPS-ie „Kombatant”
- Instytut Głuchoniemych z umową na modernizację
- Mattel® dostosowuje swoje kultowe gry do potrzeb osób nierozróżniających kolorów!
Komentarz