Od pomysłu do pasji
Nie tylko o tym, kiedy, gdzie i dlaczego zaczęła się „Integracja”, opowiada Piotr Pawłowski, jej założyciel i nieprzerwanie od 150 numerów redaktor naczelny.
Grzegorz Kapla: Kiedy pierwszy raz pomyślał Pan o odpowiedzialności?
Piotr Pawłowski: W dniu, w którym pierwszy raz usiadałem na wózku. Pomyślałem wtedy, że od tej chwili jestem całkowicie zwolniony z odpowiedzialności.
Każdy by tak pewnie pomyślał.
Wypadek, utrata sprawności pojawiły się w tym momencie życia, kiedy miałem za chwilę być dorosły, a po nim – nie mogłem mieć na nic wpływu, bo straciłem sprawność.
Miał Pan alibi.
Tak. Zrzuciłem odpowiedzialność na innych. Kiedy złamałem kręgosłup, miałem 16 lat i myślałem, że odtąd cała reszta życia nie będzie w moich rękach, bo już nie jestem kreatorem, gdyż straciłem sprawność. Tak mi mówiła głowa, że ludzkie funkcjonowanie jest uzależnione wyłącznie od sprawności fizycznej. Z czasem zacząłem jednak dochodzić do prawdy, dojrzewać do myśli, że jeśli ktoś nie ma w głowie, to ma w nogach, a skoro nie mam w nogach, to powinienem mieć w głowie. I to był chyba moment, kiedy wziąłem tę odpowiedzialność. Na razie tylko za siebie. Odpowiedzialność za swoje życie. W którymś momencie zaczęło mi zależeć, żeby jednak dalej żyć i funkcjonować.
Na początku Panu nie zależało?
Nie. Wtedy sądziłem, że życie bez sprawności nie ma najmniejszego sensu. Jak bez niej żyć? Jak funkcjonować? Przed wypadkiem byłem koszykarzem, i to dobrze zapowiadającym się zawodnikiem. Utrata sprawności w momencie, kiedy planuje się przyszłość związaną ze sprawnością fizyczną i byciem sportowcem, była katastrofą. Wszystko legło w gruzach. Kiedy na przykład chłopaka rzuca dziewczyna, pojawia się cierpienie, wydaje mu się, że sobie nie poradzi. Z drabiną cierpienia jest tak, że im wyżej wejdziesz, tym bardziej boli upadek. Ja zawędrowałem na tej drabinie bardzo wysoko: złamałem kręgosłup. Obudziłem się w szpitalu. Lekarz powiedział: „Sorry, Piotr, ale resztę życia trzeba przejechać na wózku, bo medycyna jest bezradna”. To nie jest takie proste, że sobie powiesz: „Dobrze, Panie Boże, skoro mam jechać na wózku, to pojadę na wózku”. (...)
Tego nie wiem. Znam jednak kilka osób, które potrafiły tak powiedzieć, ale myślę, że tych, które nie potrafiły, nie mamy szansy poznać.
Tak, bo siedzą w czterech ścianach, nie funkcjonują w społeczeństwie.
Piotr Pawłowski i Joni Eareckson Tada
Jak Panu udało się wyjść do ludzi?
Poznałem pewną dziewczynę, która skoczyła do wody i złamała kręgosłup, a jej doświadczenia pomogły mi wiele zrozumieć. To Amerykanka Joni Eareckson Tada. Głęboko wierząca dziewczyna, która postawiła sobie za cel w życiu, żeby nie narzekać na to, czego się nie ma, ale cieszyć się z tego, co jest. Za wszelką cenę się rozwijać. Odnaleźć talent. I w odpowiedni sposób go później oszlifować. Została pisarką. Wygłasza też mowy motywacyjne. Bardzo mi pomogła. (...)
Wraz z kompetencjami, których nabywamy w życiu osobistym, społecznym, zawodowym, publicznym, rośnie też odpowiedzialność. Kiedy miał Pan 16 lat, musiał zmierzyć się z drabiną cierpienia, i choć były to dramatyczne doświadczenia, był Pan odpowiedzialny tylko za siebie. Ale potem pojawiła się też drabina odpowiedzialności. Kiedy zorientował się Pan, że jest odpowiedzialny już nie tylko za siebie?
To był moment, kiedy wydaliśmy 1. numer „Integracji”, w październiku 1994 r., choć wtedy tylko jako 8-stronicowy biuletyn. Kiedy zaczęliśmy tworzyć materiały, zrozumiałem, że oto wzięliśmy się do zadania, w którym nie jest już najważniejsze to, co robimy dla siebie, ale co zrobimy dla innych. Zdaliśmy sobie sprawę, że wszystko ma znaczenie: jakie tematy podejmiemy, jak je opracujemy, jaka się w tym pojawi myśl.
Wiedzieliście już wtedy, że to nie będzie jednorazowy druk, że zaczynacie wydawać czasopismo?
Tak. Mieliśmy umowę z państwową drukarnią. Zgodziła się sponsorować nam druk „Integracji” oraz papier, na którym ją drukowała. Byliśmy w komfortowej sytuacji. (...) Mogliśmy zwiększyć objętość, co wkrótce stało się konieczne. Kluczem do sukcesu było wypełnienie tych lamów treścią. A nie mieliśmy znikąd pomocy. Pisaliśmy wszystko we dwóch z kolegą Bolkiem, podpisując teksty wieloma pseudonimami, żeby uzyskać wrażenie, że stoi za nami redakcja. Byliśmy świadomi, że nie chodzi o rewolucję we własnych umysłach, ale że musimy wczuć się w potrzeby naszych Czytelników. Nie chodziło o to, żeby promować własne idee, wykorzystując to, że mamy platformę umożliwiającą dotarcie do wielu ludzi, ani o to, żeby ich do czegoś namawiać, przekonywać, ale żeby odczytać tę społeczną potrzebę. Żeby gazeta stała się platformą wymiany myśli dla ludzi z rożnymi niepełnosprawnościami. Robiliśmy pismo w odpowiedzi na społeczną potrzebę, a nie po to, żeby poczuć się kimś – redaktorem czy twórcą.
Student Pawłowski przed egzaminem
Od początku to wiedzieliście?
Mieliśmy to przemyślane, zanim przygotowaliśmy 1. numer. Mieliśmy potencjał, wiedzę, ale wiedzieliśmy też, że nie chodzi o biznes, że nie będziemy zarabiać pieniędzy. Czuliśmy, że powinniśmy to zrobić, bo jesteśmy świadomi potrzeb i mamy dość kompetencji, żeby się takiego zadania podjąć. Nie wszystko przewidzieliśmy. Nie przewidzieliśmy, że „Integracja” stanie się tak szybko ważna dla ludzi z rożnymi niepełnosprawnościami. Nie spodziewaliśmy się, ile dostaniemy listów od Czytelników. Oczywiście ważna była osobista motywacja – bo chcieliśmy robić coś, co będzie dawało satysfakcję. (...) Ale przede wszystkim po licznych turnusach rehabilitacyjnych, wielu godzinach rozmów, wiedzieliśmy, co boli naszych przyszłych Czytelników. Jakie pytania zadają i jakich odpowiedzi poszukują. I to im daliśmy. Kiedy zaczęły przychodzić listy, poczuliśmy ciężar odpowiedzialności.
Podchodziliśmy do sprawy odpowiedzialnie od początku, ale lawina listów uświadomiła nam, jakie znaczenie dla ludzi ma „Integracja”. Weszliśmy na nowy poziom rozumienia społecznych potrzeb. Zrozumieliśmy, że to nie jest punkt dojścia, ale pierwszy krok. (...)
A jak rozwiązaliście kwestię dystrybucji?
Wymyśliliśmy prosty sposób. Zaprzyjaźniliśmy się z fundacją, która miała transport dla osób z niepełnosprawnością w Warszawie. Zaproponowaliśmy Czytelnikom prenumeratę. Później stworzyliśmy unikatową sieć odbiorców tzw. Paczkę Integracji. Mamy około 600 osób, które dostają minimum 25 egzemplarzy „Integracji” i bezpłatnie na swoim terenie ją dystrybuują. Wszędzie, gdzie są osoby z niepełnosprawnością, gdzie są rodziny, znajdujemy osobę, która taką paczkę chce otrzymywać, i ona prowadzi dystrybucję. „Integracja” dociera do tych, którzy jej potrzebują. Budowaliśmy nasz system dotarcia do Czytelników przez lata i on się sprawdza i rozwija.
Szybko okazało się, że musi powstać redakcja z prawdziwego zdarzenia, bo nie byliśmy w stanie pisać we dwóch o wszystkim i odpisywać na coraz więcej listów Czytelników. Pojawiła się Janka, dziewczyna, która nie mówi, ale jest po polonistyce i genialnie realizuje się w pisaniu. Zaczęła odpisywać na listy, a kiedy ludzie przekonali się, że odpisuje im z dużym zaangażowaniem, nawiązały się relacje. W pewnym momencie Janka nie dawała rady sama odpisywać na wszystko, więc założyliśmy w Warszawie Centrum Informacyjne. Specjalną placówkę, która miała obsługiwać nie tylko Czytelników. (...) I nagle staliśmy się też pośrednikiem pomiędzy pracodawcami a osobami z niepełnosprawnością, które szukały pracy.
Zaczęliśmy uczyć ludzi. I robić kampanie społeczne. Widziałem, że młodzi nadal skaczą do wody tak jak kiedyś ja, więc zrobiliśmy (i nadal robimy) kampanię pod hasłem: „Płytka wyobraźnia to kalectwo” – najpierw jako „Nieświadomość”. (...) Potem okazało się, że narasta problem z parkowaniem na „kopertach”, więc przyczyniliśmy się do zmiany prawa o ruchu drogowym. Udało się zwiększyć mandat za nieuprawnione parkowanie z 50 zł do 500 zł i naliczać 5 pkt. karnych.
Otwarcie pierwszego Centrum Integracja w Warszawie, 2003 rok
Pamiętam, że respons w Polsce był ogromny.
Pojawiły się kolejne tematy: ktoś nie mógł iść na wybory i głosować, bo leżał w domu. Tak długo więc rozmawialiśmy z Państwową Komisją Wyborczą, aż doszło do zmiany prawa i można w Polsce głosować korespondencyjnie.
Zmieniacie rzeczywistość.
Zmieniamy rzeczywistość, czyli odpowiedzialność bierzemy we własne ręce – i za tych, którzy nie mogą tego zrobić sami, i za tych, którzy nie bardzo wiedzą, jak zmieniać przepisy, zachowania, postawy... Zrobiliśmy kilka kampanii zmieniających postawy ludzi wobec osób z niepełnosprawnością i to są działania z jednej strony potrzebne, a z drugiej skuteczne, więc pozytywne.
Kiedy się Pan zorientował, że stać Was na to, żeby podjąć się realizacji wielkich kampanii społecznych?
Dziś to oczywiste, ale od czegoś trzeba było zacząć. Pierwsza była wspomniana kampania „Płytka wyobraźnia...”, w której chcieliśmy powiedzieć młodym ludziom, żeby bezmyślnie nie skakali do wody. Nie mogłem obojętnie patrzeć na to, że wciąż skaczą na główkę do nieznanej sobie i zwykle płytkiej wody. Złamałem kręgosłup i nie mogłem stać bezczynnie, pozwalając komuś, żeby zrobił to samo. Mieliśmy billboardy w całym mieście, narobiliśmy mnóstwo hałasu. Nagraliśmy płytę „Nieświadomość”, zrobiliśmy teledysk. Zaangażował się Darek Malejonek, który napisał tekst do tytułowego utworu: „Nieświadomość to ból i płacz. (...) Oddałbym wszystko, aby cofnąć czas...”. A nie da się cofnąć czasu.
Skąd ten rozmach?
Nie chodziło o rozmach. Nie przyszło nam to nawet do głowy. Przyszło natomiast to, że koniecznie musimy coś zrobić. Że nie możemy pozwolić młodym na takie tragiczne w skutkach błędy... Dopiero na końcu okazało się, że to było zrobione z rozmachem. Ale na początku nie wie się przecież, jaki coś przyniesie efekt. Na początku jest tylko zadanie. I są możliwości. Trzeba je rozpoznać i po nie sięgnąć. Zaprosić ludzi, zapytać, co mogą wspólnie z nami zrobić, jaki wkład mogą wnieść... Okazuje się, że jeśli zapraszamy kogoś do współpracy, to nie odmawia.
W czym tkwi sekret, że nie odmawia?
Myślę, że we właściwym rozpoznaniu potrzeb społecznych. Zapraszam do współpracy nie dlatego, że to jest partykularny, osobisty interes Piotra Pawłowskiego, który chce zrobić kampanię o skokach do wody. To nie Piotr Pawłowski potrzebuje tej kampanii, ale młodzi ludzie, którzy dzięki niej być może nie skoczą, nie uszkodzą kręgosłupa i nie trafią na wózek równie bezradni, jak i ich rodzice... Nie chcę powiedzieć, że jesteśmy jakimiś wyjątkowymi diagnostami...
...ale dostrzegamy pewne potrzeby społeczne, więc mamy obowiązek się tym zająć?
Nie użyłbym słowa obowiązek, bo przecież nikt mi nie każe zająć się tym czy tamtym. Chodzi raczej o wykorzystanie własnych talentów. Wypadek dał mi w życiu szansę na to, żebym się zatrzymał. Bo zazwyczaj bywa tak, że gonimy w życiu, gonimy i nie ma czasu na to, żeby przemyśleć, kim jesteśmy. Ja dostałem taką szansę. Wypadek zmusił mnie do tego, żebym rozejrzał się w lewo, w prawo i podjął decyzję, w którą stronę chcę iść. Nie chodzi mi o to, żeby skoczyć do wody, by być zmuszonym do refleksji nad życiem. Nie to chcę powiedzieć. Ale warto się zatrzymać i przemyśleć sobie od czasu do czasu parę spraw. Wyjść poza schematy postępowania, które zmuszają do trybów funkcjonowania, które nie dają satysfakcji. Życie jest tak krótkie, że nie stać nas na to, aby angażować się w sprawy, które nie rozwijają, nie uczą, nie pozwalają pozostawić po sobie żadnego śladu. Gdyby nie wypadek, nie wiem, w jakim byłbym dzisiaj miejscu. Może jak moi znajomi z korporacji łapałbym się na myśli, że marnuję czas na czynnościach, których sensu nie widzę... Nikomu nie życzę takiego wypadku jak moj. Wysiłek ze strony rodziców, żony, przyjaciół, współpracowników jest nieprawdopodobny, bo przecież sam nie zrobiłbym niczego. A dlatego, że zapraszałem do współpracy wielu ludzi, pewnego dnia siłą rzeczy stałem się pracodawcą. Był czas, że Integrację stanowił 100-osobowy zespół. Nie byli to wolontariusze, ale pracownicy. Dziś mamy ponad 50 pracowników i ponad 600 wolontariuszy. To też jest poważny obszar odpowiedzialności. Odpowiedzialność za drugiego człowieka to najpoważniejsze zadanie.
Odpowiedzialność pracodawcy?
Nie tylko. To także odpowiedzialność za rodzinę, żonę, rodziców, którzy mają ponad 80 lat, a ja jestem jedynakiem i nie mam z kim podzielić odpowiedzialności za ich dobrostan. Jest też odpowiedzialność za ludzi, którzy mi pomogli kiedyś. Albo wobec których podjąłem zobowiązania. Ale radzę sobie z tym, bo mam talent do rozpoznania tego, co mogę zrobić sam, a czego nie będę potrafił. To nie jest łatwe zadanie, żeby rozpoznać własne talenty. Większość z nas tego nie potrafi. Nie potrafi, bo się nad tym nie zastanawia. Nie zastanawia się, bo nie próbuje się zatrzymać w biegu. Do niektórych spraw potrzeba refleksji. Ludzie, którzy żyją huraoptymistycznie, nie zastanawiają się często nad tym, kim są i co potrafią. Do tego potrzeba refleksji. (...)
Liczny zespoł Integracji kilka lat temu
W socjalizmie nie było miejsca dla osób niepełnosprawnych.
To prawda. Były spółdzielnie inwalidzkie i funkcjonowały nazwy „inwalida” i „kaleka”, od których teraz uciekamy, ale pokazywały, że to człowiek II kategorii, wymagający pomocy, niesamodzielny życiowo, więc trzeba dla niego zbierać środki... Kwestia charytatywności czasami mnie irytuje, bo do dziś często mówi się o niepełnosprawności właśnie przez pryzmat bólu, płaczu, cierpienia, filantropii. Nie pokazuje się, że może być inaczej. Gdy mówię, że jestem szefem 50-osobowego zespołu fachowców, to oznacza także, że jestem za nich odpowiedzialny i niepełnosprawność mnie z tego nie zwalnia.
Nie ma handicapu.
Nie ma. Choć z drugiej strony można by powiedzieć, że znam wiele osób, które wykorzystują swoją niepełnosprawność do osiągnięcia jakichś celów w życiu. A o mnie – czasami mam wrażenie – ludzie myślą, że nie siedzę na tym wózku na stałe, tylko mogę z niego w każdej chwili wstać. Tak czasem jestem traktowany. To miłe i bardzo mi schlebia, ale z drugiej strony trzeba pamiętać, że mam ograniczenia. Kiedy dzwoni dziennikarz i pyta: „Przyjedzie Pan do telewizji śniadaniowej?”, to dopytuję się, na którą.
Gdy na 7.00, to proponuję, żeby później, bo chcąc przyjechać na 7.00, muszę wstać o 4.30. Musi mi pomoc żona. Musi przyjść druga osoba, żeby pomoc mnie ubrać i posadzić na wózku. Musi przyjechać kierowca. Trzy osoby są zaangażowane w to, żebym był na 7.00 przez 6 minut w telewizji śniadaniowej. I czasem ludzie decydują: „Aha, to ja nie jestem w stanie z Panem nic zrobić...”. Prawda jest taka, że sam się nie napiję, nie ubiorę, ale umiem pracować po 12 godzin dziennie. Bardzo wysoko podniosłem sobie poprzeczkę i jestem w pełni świadomy, że mógłbym tak dużo od siebie nie wymagać, bo zbudowałem doskonały zespół. Ale mnie to wciąż kręci. I mam przywilej mówienia o tym mocnym głosem. Mam mnóstwo ograniczeń, naprawdę wielu rzeczy nie mogę i gdybym w ten sposób podchodził do siebie czy życia, tobym siedział w czterech ścianach i pewnie tylko malował. Ale odkryłem znane słowa Konfucjusza: „Wybierz pracę, którą kochasz, a nie będziesz musiał pracować nawet przez jeden dzień w swoim życiu”. I do tego nie mam szefa nad sobą, co też jest komfortowe. Mogę mówić, że robię dużo rzeczy, podczas gdy tak naprawdę robi je cały zespół.
Zespół, który jest Pana autorskim tworem.
Przychodzą do mnie też ludzie z tzw. biznesu i otwierają oczy ze zdumienia: „Łał, mogę wreszcie coś zrobić, coś po sobie zostawić, mieć na coś wpływ, mieć ogromną przyjemność z pracy”.
Inną pasją Piotra Pawłowskiego jest malarstwo
O tym Pan myślał, decydując się, żeby jednak walczyć, zmienić coś w świecie? Kiedy to się pojawiło?
Już podczas zakładania gazety, choć pewnie byłem kompletnie tego nieświadomy. W 1994 r., gdy zdecydowaliśmy się z Bolkiem wydawać gazetę, to szukaliśmy pomysłu – obaj byliśmy po studiach – co robić, jak zorganizować swój czas. Często jestem świadkiem tego, że młodzi ludzie z niepełnosprawnością kończą studia (a obecnie i uczelnie, i akademiki są dostosowane) i w ogóle nie myślą o tym, żeby podjąć pracę, tylko wracają do swoich czterech ścian i żyją z renty. Ja w ich sytuacji miałem inny pomysł na życie. Tak samo jest wśród osób pełnosprawnych, które wracają do domu. To nie jest kwestia niepełnosprawności, tylko ograniczenia w myśleniu. (...)
Jest Pan niezwykłym optymistą.
Bo nie opłaca się w życiu inna postawa. Wypadek bardzo mnie zmienił. Nauczył najpierw pokory. Już nie pobiegnę. A potem cierpliwości. Skoro nie mogę pobiec, to może jest jakiś sposób, żeby pójść. I współpracy, bo wtedy świat nie był przystosowany dla osób z niepełnosprawnością w małym nawet stopniu, więc nauczyłem się polegać na innych i korzystać z ich pomocy. I jasno formułować oczekiwania. Nazywać wyzwania i znajdować rozwiązania. Nauczyłem się, że muszę być wśród ludzi, że nie mogę być, tak jak próbowałem, tłumaczem języka japońskiego.
Wygląda to tak, jakby wypadek był rodzajem powołania.
Z całą pewnością pozwolił mi dostrzec moje talenty. I z pewnością wykorzystałem je lepiej, niż gdybym został koszykarzem. Zdaję sobie sprawę z ograniczeń, ale czasami myślę, kim bym został po moim technikum samochodowym? Wciąż bym dzisiaj naprawiał auta albo był emerytowanym sportowcem narzekającym na kolana, bo koszykówka to trudny sport. Z całą pewnością nie zrobiłbym w życiu aż tyle, ile zrobiłem, siedząc na wózku.
Nie wiadomo. Być może cechy, które Pan posiada, ujawniłyby się niezależnie od wszystkiego.
Wbrew pozorom zdecydowanie mniej zmarnowałem czasu, bo szybko dojrzałem i nauczyłem się maksymalnie wykorzystywać swoje możliwości. Dlatego że nagle stały się bardzo ograniczone. Wystarczyły jednak na zrobienie gazety. A potem programu telewizyjnego. Stworzenie fundacji, prowadzenie działań edukacyjnych, eventow... Najważniejsze, że nauczyłem się być odpowiedzialny. I że nic mnie z tej odpowiedzialności nie zwalnia. (...)
Pierwsze edycje konkursu „Człowiek bez barier”
Od tego Pan zaczął?
Uczyłem się tego dwa, trzy lata. To nie było tak, że powiedziałem: „Panie Boże, chciałeś, żebym siedział na wózku, to będę siedział na wózku”. Najpierw była rozpacz. Ale potem zrozumiałem, że mam tylko jedno życie i nie mogę go przeleżeć w łóżku albo przesiedzieć przed telewizorem. Może mogę podjąć jakieś działania, decyzje, zaprosić ludzi do współpracy. Może w ten sposób małymi krokami da się jednak iść. I poszedłem. Nie spodziewałem się, że tak szybko się to potoczy, bo ja właściwie wkrótce potem zacząłem biec.
Czyli wdzięczność jest kluczem do rozwoju?
Tak. Wdzięczność daje nam poczucie szczęścia. Człowiek w więzieniu może być wolny. Nelson Mandela siedział w więzieniu wiele lat, a przez cały ten czas był wolny. Więzienie to przystanek. Mój wypadek to też był przystanek. Czasami człowiek musi upaść. Nawet na samo dno, żeby się od niego odbić. Taki był mój przypadek. (...) Rafał Sonik, przedsiębiorca, zwycięzca Rajdu Dakar, powtarza, że wszystko rozpięte jest pomiędzy możliwościami i trudnościami do pokonania. I że większość ludzi nie podejmuje działania w obawie przed trudnościami, ale niektórzy widzą przede wszystkim możliwości. I to oni zostają przedsiębiorcami albo liderami. Gdy uczymy się chodzić czy pisać, osiągamy to z czasem. Ale nie wszyscy, którzy umieją chodzić, chcą biec najszybciej na świecie. Niektórzy będą szczęśliwi, jeśli tak pobiegną, a inni będą szczęśliwi, pracując „na kasie”.
Nie można tego wartościować. Ludzie wybierają rożne role społeczne, w których mogą osiągnąć szczęście.
Nie oni mnie martwią, ale ci, którzy siedzą „na kasie” i nie są szczęśliwi, ale nie potrafią tego zmienić. Od tego właśnie jest sztuka wdzięczności. Zaakceptowania miejsca, w którym jestem. Dostrzeżenia możliwości. To brzmi jak slogan, ale przeszedłem tę drogę, a zaakceptowanie tego, że siedzę na wózku, nie było łatwe. Ale to był pierwszy krok. To mi pomogło wstać z tego nieszczęścia. Przestać myśleć: „Panie Boże, dlaczego ja?”, i zacząć myśleć: „Siedzę na wózku, zobaczmy, jakie mam szanse i jakie możliwości”. (...) Przez trzy lata intensywnie uczyłem się japońskiego, żeby zostać tłumaczem. To były piękne lata, wspaniała przygoda. Kręciła mnie ta egzotyka, spotkania, ale nagle doznałem olśnienia, że nie chcę być tłumaczem, nie będę tego robił, bo mnie nie satysfakcjonuje praca z książkami w zaciszu własnego domu. I w ciągu jednego dnia zrozumiałem, że muszę być z ludźmi, w kontakcie z innymi. I olśniło mnie, że to musi być gazeta. Zrezygnowałem z tych trzyletnich studiów w ciągu jednego dnia. I od razu byłem szczęśliwy. Bo odnalazłem swoją pasję.
Poznaj wyjątkową książkę „Rozmowy o odpowiedzialności”
Wywiad jest fragmentem długiej rozmowy, opublikowanej w książce „Rozmowy o odpowiedzialności. Tom 1. Początek” wydanej w ramach projektu Nienieodpowiedzialni.
Publikacja ta jest zbiorem 11 pięknych rozmów z wyjątkowymi ludźmi. Spojrzenie na zagadnienie odpowiedzialności z perspektywy doświadczenia i mądrości ludzi reprezentujących różne profesje i pełniących rozmaite, ważne funkcje społeczne. Pojęcie „odpowiedzialność” stało się kluczem do rozmowy o tym, co w życiu i pracy jest istotne. Rozmowy, która prowadzi bohaterów w zupełnie nieoczekiwanych kierunkach. W książce swoimi rozważaniami dzielą się: o. Ludwik Wiśniewski, prof. Jacek Hołówka, dr Aleksandra Przegalińska, Piotr Pawłowski, prof. Zbigniew Pełczyński, prof. Magdalena Fikus, prof. Jacek Filek, Henryk Wujec, prof. Andrzej Zoll, Brunon Bartkiewicz, prof. Krzysztof Obłój.
Książkę „Rozmowy o odpowiedzialności. Tom 1. Początek” można nabyć na stronie wydawcy, a cały dochód z jej sprzedaży przeznaczony jest na realizację projektu Nienieodpowiedzialni.
Weź udział w konkursie!
Z okazji 150. numeru magazynu „Integracja” organizujemy konkurs! Sfotografuj się z dowolną okładką „Integracji”, prześlij zdjęcie i walcz o atrakcyjne nagrody!
Zapraszamy do nadsyłania zdjęć z dowolną okładką/okładkami magazynu (im ciekawszy pomysł – tym lepiej!). Pod adresem: redakcja@integracja.org czekamy na zgłoszenia (do 15 października). Najlepsze zdjęcia nagrodzimy.
Nagrodą główną w konkursie jest smartwatch Samsung Gear S3 Classic o wartości rynkowej 1099 zł, ufundowany przez Samsung Electronics Polska! Więcej szczegółów w regulaminie konkursu.
Artykuł pochodzi z nr 4/2018 magazynu Integracja.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach (w dostępnych PDF-ach).
Komentarze
-
a zdrowie?
07.09.2018, 20:50wszystko co piszesz to prawda, ale zapomniałeś dodać, że masz przy tym naprawdę "końskie zdrowie" Tak trzymaj.odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Dobry Wzór 2024: znamy laureatów konkursu
- Razem stworzyli spektakl dostępny dla wszystkich. Premiera „Brzydkiego Kaczątka” w Teatrze Pinokio w Łodzi
- Brokatowa rewolucja
- Zaproszenie dla pracowników służby zdrowia na warsztaty dotyczące dostępności i komunikacji z niepełnosprawnym pacjentem
- Sztuka przekracza bariery dzięki potędze obrazu
Dodaj komentarz