Z życia wzięte. Poznaj historie trzech medalistów
Michał Kotkowski to zaprzeczenie stereotypu osoby z niepełnosprawnością – filmowy uśmiech, modna fryzura, bijąca z niego radość i pewność siebie. Czy zawsze taki był? Mateusz Michalski opowiada o tym, jak przestał winić słaby wzrok na wszystkie niepowodzenia i z chłopca stał się mężczyzną. Natomiast głos Katarzyny Piekart to głos młodej mamy, która po pół roku od urodzenia dziecka zdobyła srebro. Przeczytaj historie sportowców z niepełnosprawnością.
Michał Kotkowski
- Można powiedzieć, że przez 16 lat trenowałem pływanie od pierwszego roku życia – mówi Michał Kotkowski. – Dopiero dwa i pół roku temu przerzuciłem się na bieganie. Nie jechałem więc do Berlina jako faworyt. Wciąż ciężko nam uwierzyć z trenerem, że osiągnąłem tak wielki progres w tak krótkim czasie – dodaje.
Na rozgrywanych na Friedrich Ludwig Jahn Sportpark mistrzostwach Europy Kotkowski najpierw wygrał bieg na 400 m. A następnego dnia na dystansie 200 m – z podobną przewagą, bez dramatycznego finiszu, absolutnie dominując na bieżni.
Pływanie było rehabilitacją
Ktoś kto spotkałby Michała Kotkowskiego na ulicy, nigdy nie wpadłby na to, że jest osobą z niepełnosprawnością. Ale on też wcale nie czuje niepełnosprawności, choć 20 lat temu urodził się z jednostronnym porażeniem dziecięcym – niedowładem prawej strony ciała.
- Przy większym wysiłku doznaję skurczu mięśni i nie jestem w stanie ich kontrolować. Na bieżni w pewnym momencie prawa ręka przestaje się w ogóle ruszać. Ale nie od początku było to wiadomo – mówi Michał. – Po porodzie dostałem 10 na 10 w skali Abgar. Nie byłem ani wcześniakiem, ani nie było komplikacji. Wyglądało, że jestem „normalnym obywatelem”. Ale mamę zaniepokoiło, że biorę wszystko tylko w jedną rączkę – opowiada.
Rodzice ruszyli na konsultacje. Kiedy po jakimś czasie któryś z neurologów zdiagnozował porażenie ręki i nogi, od razu zapisali syna na rehabilitację poprzez pływanie. W czasach podstawówki rehabilitacja przerodziła się w sport.
- Zdobyłem mistrzostwo i wicemistrzostwo, już nie pamiętam na jakich dystansach. Ale było mi mało – wspomina Michał. – Szukałem większej rywalizacji, silniejszej konkurencji, jeszcze większych emocji. Moi rodzice od lat startowali w maratonach. A ja w dziecięcych zawodach biegowych na 5 km. Najpierw jednak po skończeniu gimnazjum przeszedłem okres buntu i kompletnie rzuciłem sport. Nie chciało mi się już spędzać godzin w basenie – wspomina.
Biegi z wyboru
Wytrzymał bez treningów dziewięć miesięcy. Nosiło go. Znów zapisał się na pływanie. Któregoś razu wystartował w crossowym biegu na 5 km w zawodach City Trial pod Poznaniem. Postanowił zacząć regularne treningi biegowe na tym dystansie.
- Gdy w piątym biegu wyprzedziłem mamę, trener Andrzej Wróbel, znany poznański paraolimpijczyk w biegach na średnich dystansach i uczestnik igrzysk, powiedział: „dobra, trzeba ci opracować profesjonalny plan treningowy” – wspomina Michał.
Po roku okazało się, że jednak nie jest stworzony do dłuższych dystansów jak 800 i 1500 m. Brąz na MŚ w Londynie potwierdził, że 400 m to jego optymalny dystans.
Ulubiony sportowiec
Po zwycięstwie na 400 m w Berlinie Michał zadeklarował, że inspiracją przed startem był dla niego triumf jego idola – Adama Kszczota na 800 m dwa tygodnie wcześniej na ME w tym samym Berlinie.
- Bardzo go cenię. Mam go „polubionego” we wszystkich mediach społecznościowych, podglądam starty, treningi, słucham rad jakich udziela. Ma sporą widzę. Jak dotąd nie udało mi się z nim porozmawiać, podpytać o różne kwestie. Spotkałem go podczas zgrupowania w Zakopanem, ale tylko zrobiliśmy sobie „selfie”. Może teraz uda się z nim porozmawiać jak mistrz Europy z mistrzem Europy – śmieje się Kotkowski.
Michał jest studentem I roku na Politechnice Poznańskiej, bo jak mówi, musiał sobie otworzyć jeszcze jedną furtkę na wypadek nagłego końca sportowej kariery. Bo to przecież może się zdarzyć każdemu.
- Jakoś próbuję tam przetrwać. Może profesorowie złagodnieją, o ile się dowiedzą o sukcesach w Berlinie – żartuje.
Michał o swojej niepełnosprawności
- Nie wyobrażam sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie postawił na sport. Czasem się zastanawiam, czy gdyby był pełnosprawny, w ogóle bym się zaangażował w sport. Jeśli nawet tak, to na pewno nie zacząłbym treningów tak wcześnie, bo wiadomo, że w moim przypadku zaczęło się od rehabilitacji – mówi Michał.
Zawodnik ma nadzieję, że jego sukcesy choć trochę przybliżą sytuację jego grupy niepełnosprawności. W Polsce obowiązuje stereotyp, że osoba niepełnosprawna musi być albo po amputacji kończyny, albo jeździć na wózku.
- Mała jest świadomość problemów osób po porażeniach. Istnieje przeświadczenie, że ktoś taki jest upośledzony intelektualnie albo co najmniej ma problemy z mówieniem. A to przecież nie zawsze idzie w parze. Są ludzie po porażeniu mózgowym, którzy są bardzo sprawni intelektualnie. U niektórych zostawia ono po sobie jedynie bezwład ręki lub nogi – podsumowuje Kotkowski.
Mateusz Michalski
Niedowidzący Mateusz Michalski, któremu w wieku sześciu lat choroba pochłonęła 90 proc. wzroku, zdobył srebrny medal na mistrzostwach Europy w Berlinie w biegu na 200 m. Gdyby chciał, mógłby ze swoją niepełnosprawnością startować w kategorii łatwiejszej, gdzie praktycznie nie miałby konkurentów. Ale za bardzo kocha rywalizację, woli trudniejszych rywali, nawet takich nie do pokonania.
- Wolę przegrać, ale z dobrym wynikiem niż wygrać ze słabym – mówi.
Czarna plama
Zawodnicy niewidomi i niedowidzący startują w trzech kategoriach. W T11 biegają ci, którym zostało do 5 procent wzroku. Startują z przewodnikiem. Sportowcy z kat. T12 mają do 10 procent wzroku i jeśli chcą, mogą startować z przewodnikiem, ale nie muszą.
- To właśnie moja kategoria. Ale już tu wszystko powygrywałem. Na 200 m wciąż obowiązuje mój rekord świata. Jeśli na jakichś zawodach nie zdobywałem złota, to tylko dlatego, że przegrywałem z samym sobą – mówi. – W T13 zawodnicy mają do 20 procent widzenia, ale mnie nakręca rywalizacja. Może nigdy nie pokonam Smytha – jest z innej ligi. Jego życiówka to 10:24, a w tym roku najlepszy rezultat na mistrzostwach Polski pełnosprawnych to 10:26! Ale sama pogoń za nim jest dla mnie doskonałą motywacją – wyjaśnia.
Ciężko dokładnie określić stopień niepełnosprawności niedowidzących zawodników, bo każdy ma inną chorobę. Mateusz ma genetyczną chorobę Stargardta.
Rodzicie sportowca mają wadliwy gen, który nosi w sobie co pięćdziesiąta osoba na świecie. - Tak się znaleźli, że na mnie się to przełożyło. Zaatakowała mnie w wieku sześciu lat. W ciągu roku zjadła mi 90 procent wzroku, na szczęście na tym się zatrzymała. Niewiele pamiętam z tamtego okresu, głównie pobyty w kolejnych szpitalach i szukanie diagnozy, zasmuconą mamę i jej płacz – wspomina. – Przypuszczano, że to guz mózgu, że zanik nerwu wzrokowego, że inne. Właściwą diagnozę postawiono dopiero cztery lata temu. Sam sobie zrobiłem badania, wysłałem próbkę krwi do Niemiec i wyszło, że całe to leczenie i szpitale były zupełnie niepotrzebne, bo choroba Stargardta jest nieuleczalna – opowiada.
Choroba zniszczyła centralny ośrodek oka – Mateusz na wprost widzi tylko czarną plamę. Ale jego oko znalazło inne punkty dla widzenia. Idąc widzi kontury przedmiotów, ale już ma problemy z rozpoznawaniem osób.
- Twarze zlewają mi się i są zamazane. Jak idę na zakupy, to nie widzę cen. Kładę produkty do koszyka i czasem dopiero przy kasie szok: „co, ile?” Bardzo stresujące jest dla mnie przejście na pasach przez ulicę. Mieszkam w Warszawie, dobrze że jest tu sporo przejść podziemnych. Idąc na trening wolę wybrać dłuższą trasę, były tylko najmniej przejść dla pieszych – mówi. – Warszawa jako wielkie miasto jest bardzo niebezpieczna dla osoby niewidzącej. Najgorzej, że wszyscy tu żyją w pędzie. Ludzie chodzą tu najszybciej ze wszystkich, każdy - studia, praca. W dodatku nie ma podziału na lewo i prawo tylko śmigają mi przed oczami, aż się zatrzymuję albo staję pod ścianą, aż przejdą. Mam 31 lat i chcę radzić sobie sam. Chcę być samodzielny. Taką sobie zawiesiłem poprzeczkę – dodaje.
Z chłopca w mężczyznę
Sport w życiu Mateusza pojawił się w liceum integracyjnym. Mimo, że on sam wolał śpiewać.
- Nie wiem czy mam talent, ale zawsze fascynowało mnie śpiewanie. W szkole było kółko muzyczne, ale też sportowe. Zacząłem chodzić, bo mi się nudziło po lekcjach – przyznaje sportowiec. – Przez trzy lata bawiłem się w sport, ale bez efektów. Jeździłem na zawody, ale nie międzynarodowe. Aż spotkałem trenera Adama Kaczora. Pod jego ręką w parę miesięcy urwałem sekundę na setkę i z chłopaka, który był 20. w rankingu zrobiłem się pierwszy. Wjechałem na poziom światowy i szczęśliwie jestem tu do dzisiaj – mówi.
Michalski nie ma słów, by wyrazić jak wiele zawdzięcza sportowi. Przede wszystkim zobaczył, że nie jest sam. Że są osoby z podobnymi problemami, nawet gorszymi, a świetnie sobie radzą.
- Do 19. roku życia byłem delikatnym chłopcem. Często nad sobą płakałem – wyznaje. – Byłem tak miękki, że wszystkie niepowodzenia zrzucałem na słaby wzrok, czyli na najsłabsze ogniwo. Sport pozwolił mi zbudować pewność siebie. Z chłopca stać się mężczyzną. To, że zacząłem wygrywać na stadionie sprawiło, że zacząłem wygrywać w życiu.
„Trzeba biec na luzie”
- Trzeba też mieć szczęście – mówi Mateusz wspominając srebrny medal z MŚ w ubiegłorocznych Londynie, gdzie drugie miejsce na podium (wygrał oczywiście Smyth) zapewnił sobie dosłownie rzutem na taśmę – wyprzedził Australijczyka Chada Perrisa o 0,01 sekundy!
- Żeby wygrywać takie końcówki trzeba biec na luzie. Startowałem z dziewiątego, bocznego toru, więc mogłem się skupić tylko na sobie. Pozostali biegli w środku, rywalizowali ze sobą i przez to się spięli. Australijczyk z kimś walczył, ja biegłem swoje. No i rzuciłem się na mecie, on tego nie zrobił, może stąd ta setna sekundy – opowiada.
Czy biegnący bez protez, a „jedynie” z wadą wzroku Mateusz byłby w stanie rywalizować z zawodnikami pełnosprawnymi?
- Nie widząc środka toru, podczas biegu nie patrzę przed siebie. Uciekam oczami w prawą stronę w dół, przez to kręcę głową i czasem także barkami. Zaburzona jest postawa i rytm – przyznaje.
Od lewej: Mateusz Michalski ze srebrem, złoty medalista i Jakub Nicpoń z brązem
Drugim problemem Mateusza jest układanie stóp. Normalnie człowiek kładzie palce „na siebie”, żeby stopa się odbijała.
- Ja przez to, że słabo widzę, schodząc z krawężnika czy schodów, szukam stopą podłożą, przez co zawsze jest opadająca. Podczas biegu też to niestety wychodzi, taki mam naturalny odruch. Te wszystkie niuanse przekładają na wynik – tłumaczy. – W tej sytuacji najważniejsza rzecz, to ustawić sobie w głowie myśl: jestem bezpieczny. Na nic nie wpadnę, o nic się nie przewrócę. Wszystko jedno czy na ulicy czy na stadionowym tartanie.
Dodaje, że na treningu czuje się bezpiecznie, bo trener informuje otoczenie, że np. na czwartym torze biegnie niedowidzący zawodnik. Mają też system znaków i gwizdów.
- Z moim obecnym trenerem, Tadeuszem Suchem tworzymy zgrany duet. Przyjacielski, bo rozmawiamy nie tylko o bieganiu, ale także o sprawach życiowych. Jest doświadczony, więc chętnie słucham rad. Szczególną uwagę przykłada do techniki biegania. Jest bardzo pedantyczny, poprawiamy każdy najmniejszy szczegół. Tylko dla niego zgodziłem się na przenosiny do Warszawy, choć tak źle się w niej czuję. Ale do igrzysk paraolimpijskich w Tokio wytrwam na pewno – zapewnia.
Koniec triumfu treningów nad Walentynkami
Po japońskich igrzyskach Michalski będzie miał 33 lata i raczej zakończy karierę. I ma już konkretny pomysł na życie bez sportu.
- Jeszcze zanim zacząłem osiągać jakiekolwiek sukcesy, myślałem nad tym co będę w życiu robił. Wiadomo, dla osoby niewidzącej najprostszą drogą jest masaż, zrobiłem więc dwuletni kurs masażu. I starałem się wiązać prace ze startami, ale fizycznie nie wytrzymywałem na treningach. Osiem godzin pracy przy kozetce nie dało się połączyć z rywalizacją na poziomie startowym. Ale umiejętności mam, zamierzam otworzyć mały gabinecik masażu – mówi.
– Całe swoje życie podporządkowałem sportowi. Mimo 31 lat nie mam żony ani dzieci. Byłem tak zajarany sportem, że to była moja największa miłość. Nie było takiego związku, dla którego gotów byłbym porzucić sport. Zawsze trening był u mnie ważniejszy od walentynek i randek. Chciałbym zacząć nowy etap życia, bo samotność to najgorsze co może człowieka spotkać – mówi Mateusz.
Katarzyna Piekart
Pół roku po urodzeniu trzeciego dziecka, miesiąc po przerwaniu karmienia Katarzyna Piekart wywalczyła srebrny medal w rzucie oszczepem podczas paralekkoatletycznych mistrzostw Europy w Berlinie. Choć sama zapowiadała, że walka o podium to jak porwać się z motyką na słońce…
- Sama jestem zachwycona i zadziwiona swoim występem. Treningi zaczęłam już miesiąc po porodzie – mówi Katarzyna. – Miałam poczucie, że forma nie jest do końca taka, jakbym chciała. Ale nie chciałam się poddać. Chciałabym wierzyć, że to zasługa lat treningów, doświadczenia i pamięci mięśniowej, ale rzut oszczepem to nie jazda na rowerze, tu trzeba dzień w dzień praktykować, żeby nie zapomnieć techniki i mechanizmów. Tak naprawdę najsilniejsze rywalki mam spoza Europy. A też i świat nie zdążył mi uciec przez okres ciąży, bo tym razem na krótko przerwałam treningi – tłumaczy Kasia. – Teraz przez całą ciążę byłam aktywna, pochłonięta rozwijaniem i prowadzeniem Integracyjnego Klubu Sportowego w Siedlcach, który jest właściwie moim czwartym dzieckiem. Nawet dwa tygodnie przed porodem prowadziłam zajęcia z dzieciakami, więc sport nie zniknął z mojego życia ani na chwilę – dodaje.
Sport, który jest życiem
Oszczepniczka przyznaje, że sport jest dla niej sposobem na życie.
- Mając 16 lat moje oczekiwania od sportu były inne. Pochodzę z małej miejscowości, rodziców nie było stać na wysyłanie mnie na zagraniczne wakacje. Wtedy wyjazd na zawody do Holandii wydawał się złapaniem Pana Boga za nogi. Podróże po świecie cieszą mnie do dziś i doceniam je, ostatnio byłam nawet w Nowej Zelandii. Ale dzięki stypendiom, nagrodom za zwycięstwa, rozruszaniu IKS mogę utrzymać rodzinę i to jest najważniejsze – mówi.
Kasia zaczynała przygodę ze sportem zupełnie nie dla pieniędzy, bo ich wtedy w sporcie osób z niepełnosprawnością – nie było. To były czasy, gdy sport był elementem rehabilitacji i aktywizacji. Dziś natomiast bez pieniędzy nie da się przygotowywać do występów sportowych na poziomie mistrzowskim. Poziom na świecie podnosi się z roku na rok, konkurencja o medale staje się coraz ostrzejsza. Zawodnik żeby nie stać w miejscu, musi się dyscyplinie poświęcić w całości.
- Wielu z nas łączy sport z pracą, albo jak ja z wychowywaniem dzieci, ale bez zaplecza finansowego, stypendiów i wsparcia sponsorów byłoby to niemożliwe – potwierdza zawodniczka. – Czuję się teraz w miarę bezpiecznie finansowo. Co prawda to srebro mistrzostw Europy nie zapewni mi stypendium ministerialnego, ale za to miasto Siedlce potrafi mnie docenić – mówi.
Opuścić dom dla sportu
Piekart urodziła się z niedowładem lewej ręki. Ale już do dziecka była wyjątkowo sprawna. W podstawówce startowała w zawodach z pełnosprawnymi rówieśnikami, grała w tenisa stołowego. Kiedy w wieku 15 lat nauczyciel wf-u zaproponował jej, żeby spróbowała sportu niepełnosprawnych, zrobiła wielkie oczy.
- W ogóle nigdy nie słyszałam o czymś takim. Wydawało mi się, że niepełnosprawność i sport to dwie wykluczające się rzeczy. Byłam sceptyczna. Ale rodzice zawieźli mnie na pierwsze zajęcia i z każdym kolejnym treningiem czułam się lepiej. Wiedziałam, że jako osoba jednak niepełnosprawna, dojdę w sporcie pełnosprawnych tylko do pewnego poziomu, a potem zacznę przegrywać. Postawiłam więc na ruch paraolimpijski.
W wieku 16 lat przeniosła się z Siedlec do Gorzowa Wielkopolskiego pod skrzydła słynnego trenera lekkoatletyki, Zbigniewa Lewkowicza.
- Usychałam z tęsknoty, bo to był drugi kraniec Polski, ale zaciskałam zęby i wytrwałam trzy lata. Choć moja mama, jak mi później zdradziła, powiedziała trenerowi, że wrócę zapłakana po dwóch miesiącach. Rodzice mi wtedy bardzo zaufali, ale też byłam dojrzała jak na swój wiek i świadoma, co chcę osiągnąć – opowiada Kasia.
Po trzech latach, wróciła na studia do Siedlec, sama znajdując sobie trenera. Czując, że nie ma nic do stracenia, poszła na stadiom lekkoatletyczny. Na pierwszych igrzyskach paraolimpijskich w Pekinie w 2008 zajęła 10. miejsce.
- Nie traktuję tamtego startu jak porażki. Wszystko działo się po coś – wyjaśnia Kasia. – Zdobyłam tam doświadczenie, które zaprocentowało cztery lata później w Londynie złotym medalem. Nie wystarczy być mistrzem treningu, trzeba mieć jeszcze głowę do zawodów. Ja dzięki Pekinowi bardzo wzmocniłam swoją psychikę. Poza tym 10. miejsce podziałało bardzo mobilizująco, jak wyzwanie. Może gdybym zajęła trzecie, spoczęłabym na laurach nigdy nie została mistrzynią? – mówi Piekart.
Dzieci pójdą w ślady mamy?
Niedawno Kasia wrzuciła na Facebooka filmik jak jej czteroletni synek rzuca oszczepem.
- To nie tak, że od małego kreuję go na przyszłego sportowca. Gdybym była pianistką, pewnie uczyłby się już grać na pianinie, wiadomo, że dzieci lubią naśladować rodziców. Poza tym trenuję cudze dzieci, to trudno, żebym własnym nie pokazała o co chodzi w tym sporcie – śmieje się Kasia.
Z inicjatywy Piekart w Siedlcach powstał Integracyjny Klub Sportowy po to, by dzieciaki z niepełnosprawnością miały miejsce, w którym mogą się realizować.
- Trenowanie dzieci to największa frajda. Są posłuszne, nie buntują się. Szczerze się do tego garną, bez porównania z dorosłymi. Zajęcia są integracyjne, ale głównie jednak stawiamy na niepełnosprawne. Choć mam chłopaczka, który przymierza się do startów w oszczepie pełnosprawnych – opowiada Kasia.
Dodaje, ze IKS to jej pomysł na życie, gdy już zawiesi lekkoatletyczne kolce na kołku. Wielu sportowców z niepełnosprawnością startuje, dopóki ktoś ich powołuje, zgłasza, wysyła na zawody, ale potem… nagle koniec. Ciężko im się pozbierać i znaleźć miejsce po zakończeniu kariery z racji wieku czy kontuzji.
- Niestety wciąż u nas wielu niepełnosprawnych to osoby także niezaradne życiowo. Ale i to się zmienia wraz z coraz większym zainteresowaniem społeczeństwa naszym sportem. Polski Komitet Parolimpijski planuje wprowadzenie projektu „Dual Career”, równoważący ścieżkę sportową ze ścieżką kariery zawodowej. Bo nie każdy sam z siebie jest na tytle zapobiegliwy, przewidujący i zdeterminowany, żeby się o siebie zatroszczyć – mówi Piekart.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz