Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Nie widzę powodów, by się przejmować

08.01.2018
Autor: Tomasz Matczak, fot. sxc.hu, archiwum bohaterów
Źródło: Integracja 6/2017
ciemne okulary, leżą na stoliku zewnętrznej restauracji. W szkłach odbija się rynek miasta

Widok idącej ulicą osoby z białą laską nieodmiennie wzbudza społeczne zainteresowanie. Zmysł wzroku jest uważany za najważniejszy ze wszystkich, więc jego brak lub utrata kojarzą się każdemu z totalną katastrofą. Poniżej trzy historie – Krysi, Roberta i Tomka – jako najlepszy dowód na to, że niepełnosprawność wzroku to nie koniec świata.

Krystyna

Mieszkanka Sopotu, dziewczyna w wieku emerytalnym, choć wcale owego wieku nie czuje. Lubi dobre kino, teatr i jazz. Nie znosi bezmyślności, braku życzliwości, podłości, słodkiego mleka i Ludzi bezdomnych Stefana Żeromskiego.

Nigdy nie oglądała świata. Urodziła się niewidoma jako najmłodsza z trojga rodzeństwa.

- Chyba nigdy nie wyrosłam z wieku młodzieńczego – mówi z uśmiechem – co nie zawsze jest korzystne dla otoczenia. Lubię się śmiać i robić kawały bliźnim. Nigdy jednak nie są one niesmaczne czy złośliwe. Nie obrażam się też, kiedy ktoś odpłaca mi tym samym.

Zawód wyuczony – psycholog. Wykonywany – nauczyciel. Jako emerytka pracuje na niewielkiej części etatu w szkole z oddziałami integracyjnymi w Gdańsku. Dojeżdża do pracy komunikacją miejską, pokonując około 10 km każdego dnia.

- Najtrudniej jest zimą – zdradza. – Nieodśnieżone chodniki i zaspy utrudniają orientację, ale co mam poradzić? Uczę dzieci radzenia sobie w życiu, więc nie mogę tłumaczyć absencji w pracy trudnymi warunkami atmosferycznymi.

Szkoła

Swojej niepełnosprawności nigdy nie uważała za wielki problem. Rodzina traktowała ją normalnie, a na podwórku bawiła się z akceptującymi ją rówieśnikami swoimi i ukochanej starszej siostry.

- To właśnie ona we wszystkich zabawach nie dawała mi żadnych ulg – opowiada z nutką melancholii. – Do dziś nasz związek jest bardzo ścisły. Jestem chrzestną matką pierwszej z jej trzech córek. Dała przykład swoim dzieciom, które od zawsze darzą mnie miłością i szacunkiem.

Krystyna w wieku siedmiu lat musiała rozstać się z ukochanym domem, rozpoczynając naukę w specjalnym ośrodku szkolno-wychowawczym dla dzieci niewidomych w Bydgoszczy.

- Każdy wyjazd z domu był dla mnie wielkim przeżyciem – mówi. – Za to powroty odczuwałam jako święto dla całej rodziny. Kiedy wyjeżdżałam jako świeżo upieczona ósmoklasistka, a na kurtkę kapały łzy, siostra, już wtedy studentka, powiedziała, że Krysia ostatni raz wyjeżdża po wakacjach. Tak stwierdziła, gdyż wiadomo było, że dalszą naukę podejmę w sopockim liceum. Szkoła dla niewidomych przygotowała mnie lepiej, niż dziś robią to placówki integracyjne – wspomina uczniowskie lata. – Naszymi nauczycielami byli specjaliści, mieliśmy odpowiednie pomoce i podręczniki w brajlu.

W liceum musiała zmierzyć się z wieloma trudnościami, nie tylko edukacyjnymi, ale i emocjonalnymi. Nie wiedziała, jak przyjmie ją klasa. Sama nie miała odwagi wyjść rówieśnikom naprzeciw. Zrobiły to dwie koleżanki, które podeszły do niej pierwszego dnia roku szkolnego. Przyjaźni się z nimi do tej pory.

Po maturze ponownie opuściła dom. Tym razem wyjechała do Lublina, gdzie studiowała psychologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

- I znów smutne wyjazdy i radosne powroty – wspomina minione czasy. – Ale z tego właśnie składa się życie.

Praca

Po ukończeniu studiów wróciła do Sopotu. Wówczas dopiero zaczęły się prawdziwe problemy, gdyż nikt nie chciał zatrudnić niewidomego psychologa. Kilka lat była bez pracy, a czas wypełniała prowadzeniem domu po śmierci mamy, robótkami na drutach, wypiekaniem ciast i czytaniem książek.

Krystyna pisze na klawiaturze komputera

Wreszcie karta się odwróciła. Pewnego dnia usłyszała, że poszukiwana jest osoba mogąca edukować niewidome i upośledzone dzieci. Tak trafiła do specjalnego ośrodka szkolno-wychowawczego w Sopocie, gdzie prowadziła nauczanie indywidualne. Z czasem zmienił się charakter jej pracy. Uczyła wyłącznie pisma punktowego. Na tym polu ma sporo sukcesów. Z ośrodka przeniosła się do szkoły z klasami integracyjnymi w Gdańsku. Teraz uczy w kolejnej szkole integracyjnej.

- Bardzo lubię swoją pracę, ale czasem męczą mnie już dojazdy – opowiada. – Chciałabym kiedyś pracować z niewidomym dzieckiem z obniżoną sprawnością intelektualną, choć oby takich dzieci było jak najmniej.

Krystyna ukończyła także podyplomowe studia: pedagogiczne, uprawniające do nauczania języka polskiego, i oligofrenopedagogikę.

Polityka

W 1983 r. zaangażowała się w nielegalną wówczas działalność polityczną. Współpracowała z Tymczasową Komisją Krajową NSZZ Solidarność, utrzymując łączność między regionami. Do dziś w jej domu na półce stoi tomik poezji Stanisława Barańczaka podpisany przez Lecha Wałęsę i Bogdana Borusewicza z podziękowaniem za tę pracę. Niedawno wystąpiła do Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych z wnioskiem o przyznanie jej statusu kombatanta, uprawniającego do otrzymania finansowego dodatku, w myśl obowiązującej od 31 lipca br. ustawy. Czeka na odpowiedź z IPN-u.

Pasje

Ceni sobie ciepło domowego ogniska. W wolnych chwilach zajmuje się robótkami ręcznymi.

- Niedawno pewna moja znajoma dziwiła się, że niewidoma robi na drutach – opowiada Krysia z uśmiechem. – Obiecałam jej w prezencie rękawiczki, czapkę i szalik. Była nimi zachwycona!

Uwielbia podróże i zwiedzanie nowych miejsc. Wraz z koleżankami wojażowała po Europie, odwiedzając m.in. Berlin oraz Sztokholm.

- Moim marzeniem była podróż do Ziemi Świętej – opowiada. – Któregoś roku mieszkająca w Niemczech koleżanka powiadomiła mnie o pielgrzymce organizowanej przez Polską Misję Katolicką w Duesseldorfie. Byłam tak bardzo zachwycona Betlejem, Nazaretem i Jerozolimą, że po kilku latach pojechałam tam drugi raz.

Z Krystyną można też porozmawiać o dobrym kinie. Jest aktywnym członkiem Internetowego Klubu Filmowego Osób Niewidomych, który działa pod egidą płockiego Stowarzyszenia De Facto.

Dom

Sama pierze, sprząta i gotuje.

- Tylko widzący myślą, że tych rzeczy nie da się zrobić bez wzroku – stwierdza z uśmiechem. – Ja mam na ten temat inne zdanie.

Choć nie widzi, to dostrzega zachodzące w świecie zmiany.

- Ja uczyłam się w szkole bez udźwiękowionych komputerów – mówi. – Teraz w internecie można w sekundę znaleźć to, czego szukałam kiedyś długie godziny.

Krystyna pisze na telefonie

Nowe technologie nie są jej obce. Mówi jednak o sobie, że nie musi wiedzieć, jak działa komputer, bo ważniejsze jest, aby w ogóle działał.

- Technika znacznie przybliżyła mi świat i ułatwiła życie. Mieszkam sama i chyba radzę sobie nieźle. Siostra proponowała mi wspólne zamieszkanie, ale bez zastanowienia odmówiłam. Zbyt cenię sobie niezależność. Naturalnie wielokrotnie potrzebuję pomocy osób widzących, ale chyba każdy człowiek potrzebuje drugiego, choć nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę.

Ma dotykowy smartfon, pocztę elektroniczną i tylko do założenia konta na Facebooku nie dała się przekonać.

Robert

Pedagog, masażysta. Przyjaciele nazywają go bezrefleksyjnym optymistą. Razem z żoną wychowuje syna Gabrysia. Pracuje w kilku miejscach: jako przewodnik po Niewidzialnej Wystawie w Warszawie, wykładowca w Wyższej Szkole Mazowieckiej oraz masażysta i fizjoterapeuta w prowadzonym przez siebie prywatnym gabinecie.

Jest osobą słabowidzącą od urodzenia. Pochodzi ze wsi leżącej niedaleko Pułtuska, gdzie się wychował.

- Zawsze miałem jakiś problem ze wzrokiem i właściwie nigdy nie widziałem w nocy. Z żalem obserwowałem, jak koledzy wieczorami wychodzą na podwórko, idą na dyskotekę czy organizują ogniska – wspomina dzieciństwo. – Nie chodziłem z nimi, bo nie chciałem być dla nikogo obciążeniem. Teraz z perspektywy czasu myślę, że moja wada ocaliła mnie od wiejskiego marazmu. Wyjechałem do szkoły dla słabowidzących z internatem. A moi koledzy zostali. Zdałem maturę, skończyłem studia, realizuję się i rozwijam, a część z nich wciąż siedzi na wsi, czekając, aż ktoś zaproponuję im dorywczą pracę. Niektórzy mają długą kartotekę policyjną. Co tu dużo gadać... Moja wada wzroku w rezultacie stała się błogosławieństwem i swego rodzaju przepustką do lepszego życia. Wydaje mi się, że wszystko co osiągnąłem, w dużej mierze zawdzięczam temu, że mam problem ze wzrokiem – twierdzi.

Szkoła

Od 11. roku życia uczęszczał do szkoły dla słabowidzących w Warszawie. Mówi, że przy ulicy Koźmińskiej nauczył się nie tylko czytać i pisać, ale także żyć.

- Mam wadę genetyczną, która w mojej rodzinie przekazywana jest na synów przez zupełnie zdrową matkę – mówi Robert. – Ja i dwaj starsi bracia mamy tę chorobę. Siostry widzą dobrze, ale już siostrzeniec ma to samo co ja. Barwnikowe zwyrodnienie siatkówki, bo tak się ta choroba nazywa, ma charakter skokowy. W pewnym momencie, nie bardzo da się określić w którym, uaktywnia się i postępuje. Następnie wyhamowuje do momentu kolejnego skoku – tu uśmiecha się i dodaje wesoło: – Tylko czekać, aż przeskoczę na ciemną stronę.

Jego pasja to teatr. Aktorskiego bakcyla zaszczepił w nim Ryszard Polaszek, wychowawca. Robert zaczął szlifować swój talent jeszcze w szkole. Od wielu lat związany jest z amatorskim teatrem „Krzesiwo”. Ma na koncie wiele ról i sukcesów, które odniósł wraz z tym teatrem.

- Po studiach rozpocząłem pracę w szkole podstawowej koło Góry Kalwarii – opowiada. – Po paru latach zacząłem się tam dusić. Praca przestała dawać mi satysfakcję. Nie miałem jednak zbyt dużo odwagi, by szukać innej. Gdyby nie to, że w piątym roku mojej pracy około dwudziestokrotnie pogorszył mi się wzrok, do dziś siedziałbym i kwitł w tej szkole. I znów okazało się, że wada wzroku uratowała mnie od zatracenia. Żona namówiła mnie, abym złożył podanie o przyjęcie do pracy na Niewidzialnej Wystawie i spróbował zdobyć nowy zawód. Pracę przewodnika łączyłem z edukacją w policealnej szkole masażu w Laskach. Dwa lata nauki zaowocowały dyplomem masażysty. Czując niedosyt wiedzy, podjąłem studia licencjackie, a następnie uzupełniające magisterskie z fizjoterapii. Następnym krokiem, mam nadzieję, będzie osteopatia.

Robert

Sport

Robert jest człowiekiem energicznym i chętnie podejmuje nowe wyzwania.

- Jako dziecko korzystałem z podobnych rozrywek jak moi rówieśnicy. Grałem w piłkę nożną, siatkówkę, w klipę. Tylko z grą w palanta miałem problemy, bo piłka była zbyt mała.

Zamiłowania do sportu nie stracił, nawet gdy znacząco pogorszył mu się wzrok. W 2016 r. był jedną z pierwszych osób trenujących tzw. blind tennis, czyli tenis ziemny dla niewidomych, dotychczas nieznany w Polsce. Poza tym uwielbia żeglowanie.

- Staram się zarazić syna swoją pasją do żeglowania. Od sześciu lat zabieram go na najtrudniejsze regaty śródlądowe w Polsce. Oczywiście Gabryś jest jeszcze za mały, by ze mną płynąć, ale wiele dla mnie znaczy to, że macha mi, gdy wypływam z portu, i czeka na pirsie, gdy po 24 godzinach wracam – stwierdza.

Regaty, w których Robert bierze udział, wraz ze skompletowaną przez siebie załogą, złożoną rzecz jasna także i z widzących, to nie zawody dla słabowidzących. Mają rangę międzynarodowych. Robert staje więc w szranki z widzącymi sternikami i ich załogami.

- Dla mnie ważne jest to, że płynę, czuję wiatr we włosach i słyszę plusk fal – opowiada z uśmiechem. – Nieważne, na którym miejscu zakończymy zawody. Ważne, że dopłynęliśmy, że mieliśmy frajdę i udowodniliśmy sobie, że można.

Rodzina

Żona i syn to zupełnie inna opowieść. Robert jest w stanie poświęcić dla nich wszystko. Oboje są także słabowidzący.

- Mam w żonie bardzo duże oparcie. Często motywuje mnie do działania. Jest swego rodzaju katalizatorem. Wiem, że nie ma ze mną łatwo, bo otaczam się wieloma koleżankami, kolegów zaś mógłbym policzyć na palcach jednej ręki – śmieje się. – Czasami żartobliwie mówię, że w miarę tracenia wzroku staję się jej kulą u nogi. Trochę się na mnie denerwuje, ale jest znakomitym kulomiotem.

Gabryś, to, nomen omen, oczko w jego głowie.

- Zdaję sobie sprawę, że może nadejść taka chwila, kiedy już przestanę widzieć cokolwiek. Właśnie dlatego chcę ten czas, który mi jeszcze pozostał, spożytkować jak najlepiej. Staram się jak najwięcej przebywać z synem. Uczę go wspinać się po drzewach, wspólnie chodzimy na basen i zdobywamy górskie szczyty.

Niezwykłą relację i więź ojca z synem dostrzegli inni. Stała się inspiracją dla twórców filmu dokumentalnego Niebo bez gwiazd. Robert wspólnie z rodziną podróżuje po świecie. Zwiedzili już Islandię, Gruzję, byli w Hiszpanii, we Włoszech i w Chorwacji.

- Oczywiście wiem, że mam jeszcze wyjście: nic nie robić i żyć z renty. Tylko co mi to da? Chciałbym być oparciem dla żony, fundamentem rodziny i przede wszystkim wzorem dla syna. Chciałbym, aby kiedyś zapytany o autorytet, bez wahania między innymi wymienił mnie – przyznaje.

Inicjatywy

Robert jest inicjatorem i organizatorem ogólnopolskiej akcji „Niewidomi za kierownicą”. Odbyła się już trzykrotnie i niezmiennie cieszy się ogromnym powodzeniem.

- Zawsze marzyłem o tym, by mieć prawo jazdy – opowiada z pasją. – Będąc dorosłym człowiekiem, wiedziałem już ostatecznie, że to niemożliwe. Chęć prowadzenia samochodu wciąż jednak zaprzątała mi głowę. Jak się okazało, takich jak ja wśród niewidomych jest dużo więcej. Część jest niewidoma od urodzenia, część straciła wzrok w wieku nastoletnim, część jako dorośli, nierzadko mając już prawo jazdy. Wszyscy marzą o prowadzeniu samochodów. Któregoś dnia zaczął mi świtać pewien pomysł. Porozmawiałem z widzącym kolegą kierowcą i udało nam się zorganizować ogólnopolską akcję „Niewidomi za kierownicą”. Dzięki dobrym ludziom, pasjonatom, właścicielom nierzadko perełek motoryzacji, kilkanaście osób z dysfunkcją wzroku może usiąść za kierownicą wielu aut i pokonać kilkakrotnie pięciokilometrową trasę na terenie Motoparku Ułęż lub placu targowego w Warce.

Robert na statku

Praca

Od początku świadomego, dorosłego życia wiedział, że będzie pracować.

- Jestem człowiekiem, który nie może usiedzieć na miejscu – mówi Robert. – Nie potrafię wylegiwać się na plaży. Teraz już mi się to prawie nie zdarza, ale niegdyś, gdy miałem wolny dzień i teoretycznie mogłem posiedzieć w domu, to od razu szukałem sobie zajęcia. Coś na dachu, coś na podwórku, w szopie. Zawsze musiałem coś robić. Jestem stworzony do pracy. Dopiero wtedy, gdy coś się dzieje, gdy jest dużo roboty, najlepiej na wczoraj, wiem, że żyję. Jest stres, jest adrenalina, jest wyzwanie. Nie potrafiłbym nic nie robić.

Robert z rodziną mieszka w wymarzonym domku w lesie. Sam wykonuje doraźne remonty i dba porządek na podwórku.

- Utrata sprawności na pewnym etapie życia niesie za sobą szereg zgoła prozaicznych zmian, z którymi człowiek się musi zmierzyć. Są czynności, których wykonywania trzeba nauczyć się wręcz od nowa – opowiada. - Mieszkając w jednorodzinnym domu, muszę przygotowywać opał na zimę. Pięć lat temu nauczyłem się na nowo, „po niewidomemu”, obsługiwać na przykład piłę motorową i machać siekierą. Lubimy ciepło. A nikt za mnie drewna na kawałki nie porąbie. Szczęśliwie mam jeszcze wszystkie palce – śmieje się. – Inaczej trudno byłoby mi pracować jako masażysta!

Do pracy dojeżdża kilkadziesiąt kilometrów pociągiem. Łączy obowiązki przewodnika po Niewidzialnej Wystawie z zajęciami w Wyższej Szkole Mazowieckiej i prowadzeniem własnego gabinetu masażu, w Warszawie przy ulicy Anielewicza 18.

- Nie oceniam ludzi, którzy żyją z różnego rodzaju zasiłków czy świadczeń socjalnych. Najwidoczniej mają swoje powody – dzieli się refleksjami. – Ja wolałbym nie otrzymywać zasiłków, a mieć godnie opłacaną pracę, bo otwiera ona przede mną wiele możliwości. Pozwala poznawać ludzi i poszerzać horyzonty. Martwi mnie, że w Polsce wciąż zdarzają się tacy, którzy mają myślenie roszczeniowe. Którzy sądzą, że należy się im to czy tamto tylko dlatego, że są niepełnosprawni. Wielu nie myśli o tym, że mogą coś dać od siebie i zapracować na własne życie. Z drugiej strony, martwi mnie to, że zdarzają się pracodawcy, którzy tak naprawdę zarabiają na niepełnosprawnych. Niestety, w Polsce wciąż są firmy, które zatrudniają ich tylko formalnie i czysto teoretycznie, wypłacając w praktyce jedynie część wynagrodzenia. Szkoda, że pracodawcy nie są skłonni płacić niepełnosprawnym godnych pensji, wykraczających poza dofinansowania z PFRON.

Robert uważa, że korzystanie z nowoczesnych urządzeń bardzo ułatwia życie osobom z dysfunkcją wzroku. Mówi, że w sumie to cieszy się, iż traci wzrok właśnie teraz, a nie 15 lat temu, kiedy technologia nie była aż tak rozwinięta.

- Nie czuję się jakoś szczególnie wykluczony. Nawet jeżeli nie mogę obsłużyć dotykowego panelu pralkosuszarki, to pobieram aplikację na telefon, i za jej pomocą włączam pranie. Gadają do mnie telefony, komputery, telewizory. Jest nieźle. Teraz jest optymalny czas na niewidzenie.

Nie od razu używał białej laski. Do 30. roku życia widział na tyle dobrze, że radził sobie bez niej. Wada wzroku sprawiła jednak, że w końcu musiał.

- Moment sięgnięcia po białą laskę odwlekałem tak długo, jak to było możliwe – wspomina. – Był taki dzień, gdy załatwiając różne sprawy chodziłem po Warszawie. Kilkadziesiąt razy zdarzyło się, że ktoś potrącony przeze mnie wyskakiwał z pretensjami: „Co jest! Ślepy jesteś?”. To był moment kulminacyjny. Od tamtej pory nie wyobrażam sobie wychodzenia na ulicę bez białej laski.

Plany

Optymizmem zaraża innych. Jest ekstrawertykiem, który łatwo nawiązuje znajomości i znajduje z innymi wspólny język. Nie znosi narzekania i biadolenia.

- Jestem spełnionym człowiekiem – określa swój status. – Realizuję plany. Mam kochającą rodzinę i wymarzony dom w lesie. Spełniam marzenia. Staram się ich nie mieć dużo, ale takich możliwych do osiągnięcia. Nie marzę o tym, by być pilotem odrzutowca, bo wiem, że to niemożliwe, a po co od początku narażać się na niepowodzenie?

Skakał na bungee, występował w telewizyjnym show, miał przyjemność spotkać pierwszą damę Rzeczypospolitej, lecz wciąż mu mało. Marzy o roli w fabularnym filmie. I wcale nie uważa, aby wykraczało to poza jego możliwości.

Tomasz

Mąż, ojciec nastoletniego Wojtka, aktywny kibic Legii Warszawa, z wykształcenia teolog, pracuje jako konsultant telefoniczny i przewodnik po Niewidzialnej Wystawie w Warszawie, uwielbia pisać.

Nie jest niewidomy od urodzenia. Na takich jak on mówi się: ociemniały. Etymologia tego słowa wiele mówi o owej grupie osób z dysfunkcją wzroku. To osoby, które kiedyś oglądały świat jak inni, ale z różnych względów straciły najważniejszy ze zmysłów.

- Ze mną można porozmawiać o kolorach, wyglądzie samochodu czy chmur na niebie – mówi. – Mam sny, w których widzę. Podświadomość zmagazynowała obrazy i wyświetla je podczas marzeń sennych. Czasem śni mi się, że idę ulicą z białą laską, choć wszystko dookoła widzę.

Tomasz siedzi na ławce

SZKOŁA

Jako chłopiec grał w piłkę, bawił się w chowanego, biegał po podwórku i oglądał dobranocki. Do dziś pamięta film o Reksiu, który swego kolegę szkolił na psa przewodnika dla niewidomego mężczyzny.

- Wciąż mam przed oczami animowaną postać z filmu – opowiada Tomek. – Mężczyzna miał duże, czarne okulary i białą laskę, a pies pomagał mu w codziennym życiu. Oglądając tę dobranockę, nie sądziłem, że kiedyś będę niewidomy. – Problemy ze wzrokiem zaczęły się w szkole podstawowej. Wyglądały na zwyczajne i wymagające jedynie korekty optycznej. Rzeczywistość okazała się inna. Podczas jednej z wizyt u okulisty wyszło na jaw, że zmierzona komputerem wada -2,5 dioptrii w prawym i -5 dioptrii w lewym oku, nie jest korygowalna szkłami. Lekarka założyła mi szkła i poleciła, abym przeczytał litery z tablicy. Z jakiej tablicy? – zapytałem.

Dystrofię nerwów wzrokowych zdiagnozowano u niego w 25. roku życia.

- Dowiedziałem się wówczas, że mogę przestać widzieć – opowiada. – Powiem szczerze, że nie zdawałem sobie sprawy, co to oznacza.

Wzrok tracił stopniowo. Zawczasu kupił sobie składaną białą laskę, ale korzystał z niej tylko, gdy na ulicy czuł się niekomfortowo. Alfabetu Braille’a nauczył się sam. Maszynę do pisania dostał z duszpasterstwa niewidomych w Warszawie.

- Nie słyszałem wówczas o udźwiękowionych komputerach – uśmiecha się na myśl o tamtych czasach. – Szczytem nowości technicznych był dla mnie mówiący po angielsku zegarek, a dziś to technologiczne średniowiecze!

Praca

Jako widzący pracował w szkole. Był katechetą w Grabowie, niewielkiej wsi na Mazowszu. Z roku na rok coraz trudniej było mu sprawdzać prace uczniów, stawiać w odpowiednich rubrykach oceny i wpisywać tematy lekcji do dziennika. W 1996 r. dostał rentę chorobową. Lekarz orzecznik ZUS stwierdził, że Tomek jest czasowo całkowicie niezdolny do pracy i samodzielnej egzystencji.

Wyprowadził się z rodzinnej, niewielkiej miejscowości, gdzie nie było widoków na pracę i przeniósł do Warszawy. W 1999 r. żona powiedziała mu o pracy w firmie telemarketingowej. Poszukiwano osób niewidomych do obsługi infolinii. Zgłosił się i został przyjęty. Pracuje tam do dziś.

- Wiem, że szefostwo firmy przyglądało mi się bacznie – zdradza. – Poproszono jednego z widzących pracowników infolinii, aby sprawdził, czy dam sobie radę. Chyba dałem, skoro pracuję już 18 lat.

Rodzina

Skończył studia i w 2002 r. obronił pracę magisterską na Uniwersytecie im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Opowiada, że nie byłoby to możliwe bez udziału żony. Dopingowała, mobilizowała i jeździła z nim na zajęcia, nawet podczas ciąży.

- Żona ma dobrze – żartuje Tomek. – Ja nie oglądam się za dziewczynami na ulicy, a ona nie musi się malować! Wciąż pamiętam ją młodą i piękną!

Nigdy nie dzielił życia pod kątem swojej choroby.

- Moje życie zmieniło się, gdy urodził się nam syn, a nie gdy zacząłem chodzić z białą laską – mówi.

Stara się być tzw. normalnym ojcem. W dzieciństwie spędzał długie godziny na zabawach z synem metalowymi samochodzikami. Później chodzili razem na boisko.

- Kto powiedział, że bramkarz musi widzieć? – śmieje się.

Był partnerem dla syna do gry w piłkę, ale do czasu.

- Na początku graliśmy lekkimi, gumowymi piłkami, więc nawet, gdy zostałem trafiony w twarz, to prawie tego nie czułem. Kiedy syn podrósł i chciał grać prawdziwą piłką nożną, sytuacja nieco się skomplikowała. Teraz Wojtek trenuje w niewielkim klubie piłkarskim, więc ja nie jestem mu już potrzebny na bramce.

Tomasz i były prezydent Bronisław Komorowski

Pasje

Tomasz gra na gitarze od 18. roku życia. Nauczył się jeszcze, gdy widział. Zaczął komponować własne utwory. Wymyślał słowa i melodię. Robi to do dziś.

- Ostatnio postanowiłem zmierzyć się z modnymi tekstami hiphopowymi – relacjonuje. – Wkrótce na YouTube będzie można ich posłuchać w interpretacji niewidomego rapera Fido, z którym nawiązałem współpracę. Sam nie potrafię rapować. Poezja śpiewana czy nawet rock i owszem, ale nie rap. Dlatego szukałem wykonawcy moich tekstów, bo ja lubię robić coś dobrze, a jeśli wiem, że nie potrafię, to wolę odpuścić.

Prócz piosenek pisze też opowiadania.

- Uwielbiam bawić się słowami. Piszę do szuflady, bo na razie nikt nie zdecydował się wydać moich utworów. Czytali je znajomi i przyjaciele. To lekka literatura, o ile w ogóle można tak powiedzieć o tym, co piszę. Jestem pogodny i wesoły, co przekłada się na humorystyczne wizje świata i relacji międzyludzkich.

Dzięki słowu pisanemu dane mu było poznać reprezentację polskich piłkarzy ręcznych i prezydenta Bronisława Komorowskiego. Po handballowym mundialu w Katarze napisał e-mail do Związku Piłki Ręcznej w Polsce, w którym dziękował za emocje. W odpowiedzi został zaproszony przez Związek do Pałacu Prezydenckiego na uroczystość wręczenia reprezentantom odznaczeń państwowych.

Tomek nie wyobraża sobie życia bez pracy. Uważa, że daje ona nie tylko korzyści materialne, ale pozwala się rozwijać, rehabilitować społecznie, nawiązywać nowe znajomości i poszerzać horyzonty. Uważa, że każdy może znaleźć pracę.

- Oczywiście nie będę nigdy chirurgiem, pilotem czy kierowcą taksówki – mówi – ale nie znaczy to, że mam siedzieć w domu i nic nie robić. Postęp technologiczny otworzył przed niewidomymi wielkie perspektywy!

Jest jednak świadom także tego, że na płaszczyźnie czysto ludzkiej w kwestii niepełnosprawnych pracowników jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia. Jego zdaniem pracodawcy mimo wszystko preferują zatrudnianie ludzi pełnosprawnych. Nie wynika to ze złej woli, lecz z niewiedzy i braku informacji.

- W społeczeństwie pokutuje wiele mitów na temat niewidomych – mówi. – Jedne nas gloryfikują, a inne dyskredytują. Tak pierwsze, jak i drugie są nieprawdziwe. Nie zmienią tego wyłącznie szeroko zakrojone kampanie informacyjne. Dużo zależy od nas samych. Stereotyp osoby niewidomej nie powstał sam z siebie. Trzeba uczciwie przyznać, że pod wieloma względami sami zapracowaliśmy na niekorzystną opinię.

Plany

Czy uważa się za szczęśliwego człowieka?

- O tak! Najszczęśliwszego na świecie! – woła radośnie. – Mam rodzinę, pracę, przyjaciół, realizuję marzenia, uśmiecham się codziennie, więc czego mam chcieć więcej?

Jego marzeniem jest wyjechać podczas świąt Bożego Narodzenia do Australii.

- Chciałbym stać w krótkich spodenkach na plaży i myśleć, że w Polsce śnieg i mróz – zdradza z uśmiechem.

Ma świadomość, że jest niepełnosprawny. Wielu rzeczy nie zrobi sam, ale jeszcze więcej może zrobić. Uważa, że na wszystko należy patrzeć pozytywnie.

- Jestem przecież niewidomy, więc nie ma się co dziwić, że nie widzę powodów, aby się tym przejmować – mówi.

Komentarz

  • Uwaga dot. ról płciowych niewidomych
    Joanna
    18.01.2018, 04:58
    Drogi Panie Autorze, mnie jednak uderza brak symetrii w tym wszystkim. Gdzie jest bohater, pogodny, niewidomy kawaler w wieku emerytalnym, wyplatający spokojnie koszyki i ceniący niezależność od pomocy rodzeństwa? a gdzie bohaterka matka, żona, mówiąca, że gdyby straciła wzrok wcześniej to w życiu byłoby jej trudniej, a teraz ma dziecko, wspierającego męża i to jest najważniejsze - myśleć pozytywnie. Może trudniej byłoby ich znaleźć...? Czy to biologia, oczekiwania społeczne czy Pana tendencyjność? Pytanie retoryczne, bo nie ma jednej odpowiedzi.

Dodaj odpowiedź na komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin
Prawy panel

Wspierają nas