Pole do popisu
Życie na wsi nie jest sielanką dla większości osób z niepełnosprawnością. Tam szczególnie uwidaczniają się problemy w codziennym funkcjonowaniu, zwykle zależne od rodzaju niesprawności. Nie oznacza to jednak, że trzeba się poddawać.
Piotr Kalinowski ma 26 lat, mieszka na odludziu, w kolonii wsi Bredynki, ok. 40 km na wschód od Olsztyna. Od dwóch lat nie widzi, mimo to z powodzeniem prowadzi gospodarstwo – ma 18,5 ha ziemi i hoduje cielaki. W zeszłym roku miał 22 sztuki bydła. Niemal wszystko przy nim robi. Niedawno w oborze wmurował kamionkowe koryta i zamontował całą instalację do pojenia. Zamierza wyremontować ciągnik, a do mechaniki ma smykałkę – rodzinie i znajomym naprawia samochody – sprzęgła, amortyzatory, silniki. Jedyne, do czego się nie bierze, to spawanie. W tym pomaga mu kolega Przemek Kowalewski.
– Każdy się dziwi, pyta, jak on to robi – opowiada Przemek. – A ja mówię: pójdź i zobacz, to uwierzysz. Mogę długo opowiadać.
– Działam na dotyk i wyobraźnię – tłumaczy Piotr. – Nie robię tego, żeby kogoś zadziwić. Nie potrafię wytłumaczyć, jak coś zrobiłem. Po prostu zrobiłem i jest dobrze.
Piotr to człowiek z charakterem. Gdy poróżnił się z rodzicami, to w wieku 17 lat się od nich wyprowadził. Gdy pokłócił się z nauczycielem – zrezygnował z technikum samochodowego. Nie prosił też o pomoc po utracie wzroku. Zresztą nie ma o ludziach najlepszego zdania.
– Na początku to wszyscy mówią: "szkoda chłopaka", a potem toby nóż w plecy wbili – mówi. – Bo za dużo mam. Najlepiej, jakbym był ślepy i o łaskę prosił.
Piotr podkreśla, że wszystko co ma, to efekt pracy. Poza prowadzeniem gospodarstwa dorabia do renty, wyszukując po 6 godzin dziennie w internecie przetargi dla jednego z zpch-erów. Jego dziewczyna Magda, z którą mieszka, pracuje w szkole i sklepie. Gdy trzeba coś zrobić w polu, Piotr może liczyć na pomoc ojca albo wynajmuje pracownika. Przy innych pracach pomaga mu Przemek lub drugi kolega, Rysiek.
Piotr cały czas rozwija gospodarstwo, wziął spory kredyt. Honor nie pozwala mu korzystać z opieki społecznej. Skorzystał natomiast z pomocy PFRON przy zakupie komputera oraz ze szkolenia Polskiego Związku Niewidomych w zakresie jego obsługi. Był też na kursie chodzenia z białą laską, ale mu się nie podobało. Ćwiczyli chodzenie jedną trasą, a on... chadza własnymi drogami. One zawiodły Piotra do pracy na budowach w Łodzi i Warszawie. Przy pracy, sześć lat temu, opiłek metalu wbił mu się w lewe oko, odklejając siatkówkę. Cztery lata później w sierpniu w taki sam sposób stracił wzrok w drugim oku. Nie ukrywa, że przez pół roku po utracie wzroku dużo pił, nie wiedział, co ma robić. Wziął się jednak w garść, a dziś przyszłość już go nie przeraża. Niedawno jego hart ducha został doceniony i poza rodzinną wsią. Kolega Przemek, zbudowany postawą Piotra, zgłosił go do konkursu Integracji Człowiek bez barier – promującego osoby, którym niepełnosprawność nie przeszkadza realizować się w życiu. Piotr Kalinowski zwyciężył, rywalizując z ponad 80 osobami.
Narodzony na nowo
Na wsi wypadki zdarzają się nierzadko podczas żniw. Szczegóły mrożą
krew w żyłach.
W piękny słoneczny dzień, 21 września 2007 r. Mateusz Kołatka, z leżących w Borach Tucholskich Śliwiczek, jak co dzień pracował na łące. Około piątej po południu zapchała mu się ciągnięta za traktorem prasa do zwijania siana. Mateusz bardzo się spieszył. Nie gasząc silnika, zeskoczył z fotela i podszedł do pracującej maszyny. Próbował coś zaradzić, popchnął siano. Prasa ruszyła, ale... wciągnęła mu obie ręce.
Nikt nie mógł usłyszeć wołania o pomoc. Łąka leży w środku lasu,
5 km od wsi. Mateusz pracował sam, nie miał kto wyłączyć prasy,
napędzanej przez pracujący ciągnik. Wiedział, że nikt do niego nie
przyjdzie, bo wszyscy mają dużo pracy w gospodarstwie. Przyszło mu
do głowy, że ciągnik przestanie pracować, gdy skończy się paliwo.
Niestety, przypomniał sobie, że zatankował go do pełna, więc w
najlepszym razie silnik zgaśnie rano.
Nie miał szans na wyrwanie się z pułapki.
– Znam się na maszynach i wiedziałem, że jak już te ręce wsadziłem, to ich nie wyciągnę – wspomina. – Myślałem, że śmierć będzie... Myślałem, że to koniec...
Pięć i pół godziny maszyna mieliła mu ręce. Nie wykrwawił się, bo pochodzący z tarcia żar opalał rany i zamykał naczynia. Nikt mu nie chce wierzyć, że cały czas był przytomny i pamięta każdą chwilę wielogodzinnego cierpienia.
– Pamiętam, że już mi było obojętne, czy umrę, czy nie – wspomina. – Ale śmierć nie przychodziła...
Po dziesiątej wieczorem z dymiącej od tarcia prasy buchnął płomień. Wtedy Mateusz wystraszył się na tyle, że wyrwał strzępy rąk z maszyny.
– Gdy wyciągnąłem drugą rękę, to już nie czułem strachu – mówi. – Jak człowiek wyjdzie z takiego piekła, to jakby się na nowo narodził. Choć nie miałem dłoni, czułem wielką radość.
Mateusz był osłabiony, stracił dużo krwi, ale poczuł nowe siły. Wsiadł do ciągnika i wsadzając kikuty rąk w koło kierownicy, ruszył w stronę domu. Nie ujechał daleko, ból był nie do zniesienia. Maszyna cały czas się paliła. Wysiadł więc, wyłączył ciągnik, zgasił światła, bo obawiał się, że padnie mu akumulator. Zaczął biec do najbliższych zabudowań. Powtarzał sobie tylko, żeby dobiec do drogi, bo jak upadnie na łące, to nikt go nie znajdzie. Wtedy zobaczył światła w lesie. Żona, siostra i teść jechali sprawdzić, czemu tak długo nie wraca.
Mateusz był w tragicznym stanie. Zszokowany lekarz pogotowia nie wiedział, jak się zabrać do opatrywania potrzaskanych rąk, bandaże wypadały mu z dłoni. Miał problem z wkłuciem się w żyły, bo zapadły się z upływu krwi.
To niemal cud, że Mateusz przeżył. O 3 rano trafił na stół operacyjny w szpitalu w Bydgoszczy. Konieczne było usunięcie martwych tkanek, a także amputacja obu łokci.
Serce gminy
Mateusz miał szczęście, bo trafił na profesora, który nie
chciał słyszeć, że jego pacjent nie będzie aktywny. Podkreślał, że
ma on dopiero 35 lat, dwoje dzieci na utrzymaniu i co najmniej 30
lat pracy przed sobą. Nie może więc nosić protez, które udają ręce.
Potrzeba mu takich, którymi będzie mógł pracować. Mateusz
przyznaje, że ta wizja postawiła go na nogi. Perspektywa spędzenia
życia w fotelu dobijała go, ale skąd miał wziąć pieniądze? NFZ daje
na protezę 2,5 tys. zł, a nowoczesna kosztuje nawet i 200 tys.
zł.
W potrzebie nie zostawiły go rodzinne Śliwiczki. Ludzie pytali, czy nie trzeba pomóc w gospodarstwie, a nawet zebrali dla Mateusza 5 tys. zł. Sołtys nagłośnił sprawę w gminie w Śliwicach. Po mszy w tamtejszym kościele zebrano 12 tys. zł. Wójt rozgłaszał sprawę w sąsiednich miastach i gminach. Organizowano koncerty, z których dochód przeznaczono na pomoc dla Mateusza, nagłaśniały je media.
– Z każdym dniem przybywało pieniędzy – opowiada Ewa, żona Mateusza. – Dziwiliśmy się, że tyle ludzi chce pomóc obcemu człowiekowi.
W małej miejscowości łatwiej niż w mieście o solidarność. Ludzie wiedzieli, komu pomagają.
– Jeden mieszkaniec prosto w oczy mi powiedział, że na mnie to może dać, ale niektórym z wioski toby ani złotówki nie dał – wspomina Mateusz.
Dobra opinia zaowocowała. Ludzie widzieli go wcześniej od rana do nocy przy pracy, nigdy z piwem przed sklepem. Udało się zatem zebrać ogromną kwotę 400 tys. zł. Dzięki temu Mateusz ma nowoczesną protezę prawej ręki za 200 tys. zł i trochę tańszą lewej. Postanowił nie wydawać całej sumy, bo drobna naprawa protez może kosztować nawet 2 tys. zł. Protezy pozwalają zrobić wszystko wokół siebie, a nawet prowadzić samochód. Mateusz raczej nie używa ich do pracy w gospodarstwie. Boi się je zniszczyć, bo muszą na długo wystarczyć. Zresztą doskonale sobie radzi bez protez. Przyznaje, że bardziej o nie dba niż kiedyś o ręce.
Wiadra nosi na szelkach z haczykami, bez protez kieruje ciągnikiem, nie jest tylko w stanie podłączać do niego maszyn. Najbardziej mu brakuje majsterkowania, które bardzo lubił. Mimo że przez maszynę o mało nie stracił życia, po nocach śni mu się, jak coś naprawia – a ostatnio sam odpowietrzył ciągnik. Do pracy przy 40 krowach i 60 ha ziemi (z dzierżawami) ma pomocnika.
– Jestem zadowolony, że mogę jechać na pole i je zaorać – mówi Mateusz. – Wiadomo, że pewnych rzeczy nigdy już nie zrobię. Nic na to nie poradzę. Ale inne można jakoś obejść, tylko trzeba pomyśleć jak, trochę pokombinować. Więcej czasu to zajmuje, ale można sobie poradzić. Trzeba iść do przodu. Już nie tak szybko, jak się szło, ale powoli dalej.
Od niemieckiego wojska
Dzięki pomocy wielu ludzi powoli i do przodu idzie Magda. Mieszka z
rodzicami i siostrą we wsi pod Tarczynem. Magdzie pomogli obcy
ludzie i to w obcym kraju.
Urodziła się zdrowa. Miała 9 lat, gdy zachorowała, a parę lat później znalazła się już w stanie krytycznym. Leżała i prawie nie mówiła. Przyczyną była bardzo rzadka zapalna choroba tkanki łącznej skóry i mięśni. W Polsce chorują na nią jeszcze trzy osoby.
Lekarze nie dawali Magdzie szans. Ratunkiem mogła być tylko klinika w Garmisch-Partenkirchen. Zawiózł ją tam wraz z mamą polecony przez znajomego człowiek, który jechał do rodziny w Monachium. Na miejscu wsparła je właśnie ta rodzina oraz pewna Polka z Monachium.
Było to w pierwszej połowie lat 90., rodzinie Magdy udało się zebrać pieniądze zaledwie na dwa tygodnie pobytu. Dzięki pomocy kolejnych obcych ludzi Magda była w niemieckiej klinice trzy razy po dwa miesiące. Zdecydował o tym przypadek. Do kliniki przyjechała ekipa telewizji niemieckiej. Zrobili wywiad z Magdą i jej mamą. Na pomoc małej Polce zaczęły spływać pieniądze z całych Niemiec. Ludowy zespół bawarski nagrał piosenkę „Hej, Magdalena”, i cały dochód z niej przeznaczył dla Magdy.
– To było dla wszystkich ogromne zaskoczenie – mówi Magda. – Pieniądze wpłaciło nawet wojsko niemieckie.
W szpitalu było bardzo miło, jedynie jedna z pielęgniarek o szóstej rano wkraczała do pokoju, odsłaniała żaluzje i zrywała z dzieci kołdry, krzycząc: „Aufstehen!”. Po terapii w niemieckiej klinice i jej kontynuacji w Białymstoku Magdzie udało się zdać maturę, a także zrobić licencjat na studiach menedżerskich na Uniwersytecie Warszawskim. Na obronę pracy magisterskiej nie wystarczyło już zdrowia. We znaki dało się też miejsce zamieszkania. Wprawdzie dom, a szczególnie jej pokój i łazienka, są dostosowane do potrzeb Magdy poruszającej się na wózku, ale pozostają inne bariery.
– Trudno jest gdziekolwiek się stąd wydostać. Najbliższe miasteczko, Tarczyn, oddalone jest o 7 km, więc do lekarza, na pocztę lub do banku, ktoś musi mnie zawieźć – mówi. – Przez jakiś czas utrzymywałam kontakt z osobami niepełnosprawnymi mieszkającymi w miastach. Im jest dużo łatwiej. Mają zajęcia, warsztaty, kursy, gdzie mogą spotkać się z ludźmi z podobnymi problemami. Mają gdzie zwrócić się o pomoc. Tu, poza ośrodkiem pomocy społecznej, który niewiele zwykle może, wsparcia nie ma.
Magda korzystała oczywiście z takich form pomocy, jak np. PFRON-owski program „Student”, ale i tak najwięcej zawdzięcza rodzicom, którzy jej, a także chorej na serce siostrze poświęcili życie. To oni codziennie dowozili Magdę 40 km do liceum w Konstancinie. Wie jednak, że nie może ich bardziej obciążać. Dawni znajomi w większości pouciekali do miasta. Wieś nie jest zwarta, są duże odległości między domami, więc na sąsiadów nie można liczyć. Magda doskonale wie, co jest dla niej przepustką do samodzielności.
– Chciałabym mieć pomoc asystencką – mówi. – Wiem, że w Szwecji czy w Niemczech są szkoły, w których przygotowuje się asystentów osób niepełnosprawnych. U nas do tej pory chyba tego nie ma, nie wiem nic na ten temat.
Nie ma jednak złudzeń, że nawet jeśli takie usługi w Polsce się pojawią, to miną lata, zanim asystenci trafią na wieś.
Głęboka wiara w Boga daje Magdzie wewnętrzną siłę, zawsze więc szuka wyjścia z sytuacji. Mimo pogorszenia stanu zdrowia zdecydowała się skorzystać ze wsparcia warszawskiego Centrum Integracja. Być może będzie pracowała przy komputerze w systemie telepracy.
Niby nie najgorzej
W podobnej sytuacji jest Grzegorz Ropelewski. Ma 28 lat, mieszka w
niewielkiej wsi Bieńki-Śmietanki pod Ciechanowem. Porusza się na
wózku aktywnym, choć sześć lat temu usłyszał, że resztę życia
spędzi w łóżku.
Wypadek zdarzył się nad mazurskim jeziorem. Grzegorz pojechał tam z rodziną i sąsiadami. Nie pamięta, jak to się stało, ale wie, że nie z powodu lekkomyślności. Ze trzy razy skakał tam wcześniej do wody. Mówili mu, że poślizgnął się na pomoście, podobno do wody leciał bokiem...
– To była chwila, która zmieniła całe życie – mówi. – Miałem
wtedy
23 lata, plany, dziewczynę, chciałem powoli budować dom –
wyjeżdżałem za granicę i trochę odłożyłem. Wszystko w ciągu jednej
sekundy się rypło.
Dziś, dzięki wsparciu rodziny – swojej i dziewczyny – oraz przede wszystkim wytrwałości w rehabilitacji, jest w stanie normalnie funkcjonować. Zaznacza, że mieszkanie na wsi wiele mu dało. Tu wszędzie jest trawa albo piach. Do przystanku PKS ma kilometr drogi, na której dopiero niedawno położono namiastkę asfaltu. Gdy chciał się gdzieś dostać, to przy okazji wzmacniał mięśnie...
Grzegorz nie może narzekać na brak pomocy. Najpierw uczniowie
ciechanowskiej szkoły zawodowej, w ramach pracy dyplomowej,
skonstruowali i zamontowali mu przy domu elektryczną windę. Działa
bez zarzutu. W FAR nauczono go poruszać się na wózku. Dzięki PFRON
i PCPR ma m.in. dostosowaną łazienkę, wózek elektryczny, którego
używał na początku, komputer. Przez 5 lat korzystał z programu
„Student”, co umożliwiło ukończenie studiów w Wyższej Szkole
Menedżerskiej w Ciechanowie. Ze „Sprawnego dojazdu” otrzymał
dofinansowanie na samochód, co, jak mówi, jest podstawą jego
niezależności. Niedawno
warszawskie Centrum Integracja sfinansowało mu 100-godzinny kurs
tworzenia stron internetowych, a Fundacja Dzieciom „Zdążyć z
Pomocą” zbiera na jego rzecz wpłaty z 1%.
Grzegorz nie może też narzekać na infrastrukturę – supermarkety, poczta, przychodnia w Ciechanowie są dostosowane, część urzędów także, a w razie czego zawsze ktoś do niego wyjdzie. Niby nie jest najgorzej, ale tylko pozornie.
– Tutaj z pracą jest masakra – mówi. – Moje ogłoszenie już prawie miesiąc leci w radiu i w tygodniku – i cisza. Aż sprawdzałem, czy podałem dobry numer telefonu.
Grzegorz wiele nie pomoże w gospodarstwie nie w pełni sprawnymi dłońmi. Robi więc wszystko, by znaleźć pracę. Od trzech lat jest zarejestrowany w urzędzie pracy, ale w Ciechanowie dla osób z niepełnosprawnością są jedynie oferty dla dozorcy i sprzątaczki. Myślał o przeprowadzce do Warszawy, ale, niestety, nie jest na tyle sprawny, aby móc samemu mieszkać. Deklaruje, że mógłby nawet codziennie do pracy w stolicy dojeżdżać samochodem, ale zarobki musiałyby wówczas być nieco wyższe, wszak w jedną stronę ma ok. 100 km.
– Dobija mnie to, że siedzę w domu i nic nie mogę zrobić –
irytuje się.
– Inni mają pracę, mogą żyć, normalnie funkcjonować, a mnie wkurza,
że jestem ograniczony.
Grzegorz nie poddaje się. Hoduje i sprzedaje berneńskie psy pasterskie, ostatnio ma plan handlowania przez internet skórzanymi gadżetami: portfelami, etui, kosmetyczkami. Planuje też kupić handbike’a. Chciałby uprawiać rugby na wózkach, ale nie ma gdzie.
– Nie wiem, jak to dalej będzie, boję się, ale próbuję – mówi i dodaje, cytując kolegę, który od 20 lat porusza się na wózku: – Albo jesteś i funkcjonujesz, albo cię nie ma, siedzisz w domu i się załamujesz.
Prof. Antonina
Ostrowska, socjolog, PAN, współautorka raportu (2008
r.) na temat sytuacji osób z niepełnosprawnością na wsi:
Osoba niepełnosprawna mieszkająca na wsi niewątpliwie musi się
aktywizować, ale sama tego nie zrobi. Potrzebne są bardziej aktywne
służby społeczne, które uczyłyby ją niezależności, samodzielności i
asertywności. Nie może być tak jak dotychczas, że służby te siedzą
za biurkiem i czekają, aż przyjdzie petent, bo ten petent ze wsi
lub jego rodzina bardzo rzadko przyjdą. Pomoc jest najczęściej
pasywna. Udziela się jej, dając po prostu konkretne świadczenie.
Najchętniej pieniądze, bo to oczywiście najmniejszy kłopot. Niech
sobie człowiek radzi sam, kupi wózek albo komputer i wszystko w
porządku. Tymczasem potrzebne są działania uaktywniające te osoby.
To jest zadanie i dla służb społecznych, i dla organizacji
pozarządowych, które jednak ciągle są u nas trochę niszowe. Na
wsiach stosunkowo niewiele ich działa, więc osoba niepełnosprawna
jest najczęściej zostawiona sama sobie, w najlepszym razie rodzinie
i najbliższym sąsiadom. W działania mogłyby się włączyć Kościół i
szkoła – wszystkie ważne w społeczności wiejskiej instytucje, które
mogą kształtować postawy ludzi wobec osób niepełnosprawnych i wyjść
do nich samych. Nie tylko ze "zwyczajną" pomocą, ale też z nauką i
pewnym pomysłem na ich kształtowanie. Najczęściej instytucje te nie
uważają, że to leży w zakresie ich odpowiedzialności. Oczywiście,
jeśli w szkole jest niepełnosprawne dziecko, to może się nim władze
szkoły zajmą, ale nie przyjdzie już im do głowy, żeby zorganizować
jakąś akcję młodzieży na rzecz żyjących w okolicy osób
niepełnosprawnych.
***
Mieszkasz na wsi lub w małej miejscowości? Podziel się
z autorem swoimi doświadczeniami, wysyłając e-maila pod
adresem tomasz.przybyszewski@integracja.org.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz