Czy warto ufać demokracji – rozmowa ze Sławomirem Piechotą
Od czego wszystko zaczęło?
Moja przygoda, czyli moja działalność dla innych, zaczęła się na studiach, w klubie studenckim "Remedium". We Wrocławiu była to bardzo ważna instytucja. Klub istniał prawie 30 lat i przede wszystkim pomagał ludziom dostać się na studia, przejść je i odnaleźć się w życiu. Dla mnie była to przygoda na samodzielność, bo po latach życia w zamkniętych instytucjach - a przeszedłem przez "Stocer", Sanatorium Rehabilitacyjno-Ordopedyczne we Wrocławiu, miałem zamknięty świat. To było zderzenie z zupełnie nową rzeczywistością.
Kiedy uległem wypadkowi, miałem 12 lat, więc studia były dla mnie zupełnie nowym światem. Nagle przekonałem się, że wszystko jest możliwe. To było moje wielkie szczęście, tam bariery właściwie nie istniały. Nie było często wind, toalety były za wąskie i do wielu miejsc człowiek nawet by nie pomyślał, że można dostać się na wózku. Ale dla moich kolegów z grupy, roku, czy z akademika nie było rzeczy niemożliwych. I szybko się okazało, że zostałem prezesem klubu. Było to w dość czarnym momencie, bo była wiosna 82-go roku. Wydawało się wtedy, że niczego nie można zrobić, ale my nie mieliśmy takich ograniczeń w sobie. Wierzyliśmy, że wszystko jest możliwe. Jeszcze w tym 82-gim roku odbyłem, jako prezes klubu, pierwszą wycieczkę zagraniczną do Budapesztu. Węgry to był jedyny kraj, który przyjmował studentów z Polski. Jak to się udało, zaczęliśmy wymyślać jeszcze dziwniejsze rzeczy, głównie grając w brydża z moimi przyjaciółmi w akademiku. I tak np. wymyśliliśmy obozy żeglarskie i robiliśmy je przez 6 kolejnych lat w Giżycku, co przyprawiało o przerażenie i stany przedzawałowe kadrę Ośrodka Almaturowskiego nad Kisajnem, bo kiedy widzieli ludzi, którzy z wózków przesiadali się na Omegi, to nawet próbowali niekiedy interweniować, i mówili, że absolutnie nie, że po ich trupie i takie rzeczy. A że my nie jechaliśmy tam, żeby oglądać żaglówki z brzegu, to mówiliśmy, że oni po naszym trupie nam zabronią i tak pływaliśmy.
Po studiach, moja pierwsza praca też była w nietypowych warunkach. Skończyłem prawo na
uniwersytecie Wrocławskim. I po studiach też miałem nietypową pracę - bo w Komitecie Praw Dziecka.
Instytucji na pewno nie działającej według schematów. Wówczas Komitetem z Warszawy kierowała Maria
Łopatkowa, a we Wrocławiu człowiek niezwykły - Jacek Mazurkiewicz.
W tymże Komitecie zajmowałem się poradnictwem prawnym.
Oczywiście, po studiach wydawało, że trafię do jakieś spółdzielni inwalidzkiej i nawet widziałem
taki ponury pokój, gdzieś na strasznym zapleczu, gdzie ktoś litościwie rozważał przygarnąć mnie do
jakiejś ponurej, nikomu niepotrzebnej roboty. Ale na szczęście mój kolega spotkał na jakieś
imprezie dziwnego człowieka i wspomniał mu, że kończę studia. I tenże Jacek Mazurkiewicz
powiedział, otwarty na dziwaków: "O, to ciekawa sprawa. Jakiś facet na wózku i po studiach
prawniczych, to może on by w Komitecie pracował". Żeby nie było wątpliwości, gdy wpadł na
pomysł, że mnie zatrudni, nie miał żadnego wolnego etatu. Dopiero pod wpływem tego spotkania
pomyślał, że trzeba by stworzyć dla mnie warunki pracy.
Więc przez dwa-trzy miesiące pracowałem, jako wolontariusz, bo nie było dla mnie miejsca pracy, to
miejsce trzeba było dla mnie wymyślić, i to mnie nauczyło, że tak naprawdę każdą kolejną pracę
najpierw wymyślałem, a dopiero potem miałem miejsce pracy. Miejsce pracy w Komitecie Praw Dziecka
zostało wymyślone. Jedyny etat we Wrocławiu finansowany z kilku różnych źródeł. Zajmowałem się
poradnictwem prawnym i szybko zacząłem się specjalizować w poradnictwie osób niepełnosprawnych.
Nawet pisywałem artykuły do miesięcznika "Twoje dziecko", potem do
"Rzeczpospolitej". Tak było prawie pięć lat.
Potem okazało się, że organizacje pozarządowe bardzo nalegają, żeby wojewoda powołał pełnomocnika
ds. osób niepełnosprawnych, a wojewoda bardzo się opierał, żeby to był ktoś z tych organizacji. Tak
naprawdę bał się, że zostanie zainstalowany ktoś reprezentujący, nie tyle urząd, administrację, co
"drugą stronę".
Wtedy padło na mnie wtedy, a ja podjąłem się tego zadania. Trzeba było wszystko organizować od
podstaw. Po roku mojej pracy weszła Ustawa o zatrudnieniu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych i,
jakby z automatu, jednocześnie zostałem z-cą dyrektora Wojewódzkiego Biura Pracy, dyrektorem
WOZiR-u we Wrocławiu.
Czy coś się wtedy zmieniło? Wcześniej szef klubu, organizacji pozarządowej i raptem placówka publiczna. Czy było to łatwe przejście?
Dla mnie nigdy nie było konfliktu. Tak samo jak uważam za błędne szukanie wyjaśnień w różnych
etykietkach typu: liberalizm, socjalizm, prawica, lewica - ja zawsze szukam efektywnych rozwiązań
dla pojawiających się problemów. Dlatego nie widziałem tutaj konfliktu. Szukałem racjonalnych
rozwiązań przy istniejących środkach prawnych i finansowych, bo mówienie: "Dajcie nam" -
traktuję jako demagogię. Realia są takie, jakie są. Jak byłem po stronie pozarządowej, też starałem
się realnie oszacować możliwości strony rządowej. Nie wymagać rzeczy niemożliwych. Wymagając rzeczy
niemożliwych drugą stronę stawiamy w takiej sytuacji, która jest niemożliwa do spełnienia. Np.
oczekujemy od rządu takich pieniędzy, których żaden rząd nie jest w stanie nam zapewnić. A potem
mówimy, że gdyby nam dali, to byśmy coś zrobili, a jak nie dali, to jesteśmy usprawiedliwieni i nic
nie robimy. Dlatego nie było tu dla mnie nigdy kolizji. Chociaż dla niektórych moich
współpracowników niekiedy tak, ponieważ nie zgadzałem się być reprezentantem którejś strony.
Dochodziło więc wielokrotnie do iskrzenia. Pamiętam, że mój ówczesny dyrektor w Wojewódzkim Biurze
Pracy powiedział raz, że nie zgodzi się podpisać przelewu na respirator dla ciężko chorego dziecka,
bo to się nie mieści w zakresie statutowych obowiązków Wojewódzkiego Ośrodka Zatrudnienia i
Rehabilitacji. Ja pokazałem wtedy, że nam na to zgodę prezesa Funduszu, i że przyszły pieniądze na
ten cel na nasze konto, dyrektor tymczasem powiedział - "Nie, to jest sprzeczne z przepisami
finansowymi." Więc doszło do sytuacji, kiedy ja wyszedłem z gabinetu, rzucając w progu, że to
on będzie odpowiadać za śmierć dziecka. A ja idę w tej chwili powiedzieć dziennikarzom, jak dalece
boi się o swoją skórę i o swoje miejsce w urzędzie. Odszedłem kilkadziesiąt metrów, i to był czas,
którzy pomógł temu człowiekowi się zreflektować. Dogonił mnie i powiedział wtedy: - "Spróbujmy
znaleźć rozwiązanie."
Uważam, że jeśli jest problem, który trzeba rozwiązać i widzimy racjonalny sposób, żeby ten problem
rozwiązać, to niezależnie czy jesteśmy pozarządowi, czy rządowi, mamy obowiązek szukać tego
rozwiązania i je zastosować.
Wywodząc się z pozarządowej, zdecydował się Pan stanąć po stronie władzy. Czy nie obawiał się Pan, że będzie trzeba występować przeciwko dotychczasowym partnerom?
Nie, nie miałem takiej obawy. Pracując zarówno po jednej jak i drugiej stronie, zawsze szukałem racjonalnych rozwiązań, przy istniejących środkach prawnych i finansowych. Lubię pracę z ludźmi, nie boję się sytuacji spornych - wówczas poszukuję uczciwych rozwiązań. Uważam, że bardzo dużo zależy od osobistych kontaktów, od zaufania po jednej i po drugiej stronie. Ważne jest nie tylko respektowanie przepisów, ale i to, aby być wiarygodnym partnerem dla drugiej strony.
A jak dawni koledzy reagowali na taką sytuację?
Niektórzy dawali mi odczuć, że ja już zurzędniczałem, że już przeszedłem na drugą stronę. Myślę jednak, że moim sukcesem było znajdowanie takich ludzi, którzy patrzą szerzej, nie szukają tylko sposobów na rozwiązanie swoich problemów, ale na tworzenie rozwiązań, które ułatwiają życie wielu ludziom.
Gdzie Pan znajdował takie osoby?
Ja cały czas mobilizowałem organizacje pozarządowe, już jako pełnomocnik wojewody. Mówiłem ludziom, że nie mogę ich reprezentować, bo ja reprezentuję administrację. Organizacje we Wrocławiu musza się zjednoczyć. Każda załatwiając swoje interesy odrębnie jest tak naprawdę bardzo słabym partnerem. Bardzo wygodnym, bo słabym partnerem dla administracji. Dlatego wtedy powstała idea konsolidacji tych organizacji, ale trzeba to było robić w oparciu o ludzi znających realia. Racjonalnie dochodzić swoich interesów a nie demagogicznie. Tak powstał Wrocławski Sejmik Osób Niepełnosprawnych, Wrocławska Rada Osób Niepełnosprawnych...
Podstawą dobrej współpracy jest zaufanie. Pracując w urzędzie wojewódzkim spotkałem ludzi, z
którymi można było robić trudne rzeczy. Jednak nie sposób na stałe godzić pracę społeczną z
pełnieniem obowiązków zawodowych. Wtedy pojawiła się koncepcja, żeby stworzyć sejmik, dysponujący
biurem i prowadzący działalność poradniczą, szkoleniową i wydawniczą.
Dzięki temu ludzie zaczęli zawodowo zajmować się tym, co dotąd było ich pasją społeczną, na czym
się dobrze znają.
Podjąłem starania, aby stworzyć tej organizacji warunki profesjonalnego funkcjonowania. W radzie
miejskiej Wrocławia przekonałem partnerów, że w naszym interesie leży wspieranie organizacji, które
się same skonsolidują i będą działać profesjonalnie.
Wkrótce powstał Ośrodek Informacji Osób Niepełnosprawnych, w którym dziś pracuje 6 osób.
Kiedy organizacje zaczęły się profesjonalizować, siłą rzeczy powstał inny klimat współpracy. Nawet
takie organizacje jak PZN czy PZG, widząc, że Sejmik jest wiarygodnym partnerem, przystąpiły do
niego. Dziś wszystkim się wydaje, że Sejmik i Ośrodek Informacji, to jest coś niezwykle
oczywistego. Miasto znalazło nawet inny, lepiej położony lokal w centrum Wrocławia.
Był więc urząd wojewódzki, a później?
Potem spotkałem ministra Andrzeja Urbanika, który przyjechał z wizytą do Wrocławia. Mieliśmy bardzo trudną rozmowę, na granicy sporu. W kilka dni później zadzwoniła dyrektorka jego biura i zaproponowała mi pracę w Radzie nadzorczej Funduszu Rehabilitacji. Po spotkaniu i merytorycznej dyskusji, minister zaprosił mnie do pracy w Radzie nadzorczej, gdzie pracowałem od 1991-1993 r.
W 1993 r., wraz z wynikami wyborów do Sejmu, dużo się zmieniło. Narastał konflikt w samej Radzie i nie taiłem, że mam zupełnie innym pogląd na sposób funkcjonowania tej instytucji, niż minister Andrzejewska. Wtedy zostałem odwołany z Rady Nadzorczej. Uznałem, że nie ma dla mnie dalej miejsca w administracji rządowej.
Na jesieni 1993 r. złożyłem rezygnacje z pracy w urzędzie wojewódzkim i podjąłem pracę początkowo w urzędzie miejskim jako radca prawny, a potem 94 roku, gdy w wyborach samorządowych wszedłem do rady miejskiej i zostałem wiceprzewodniczącym Rady Miejskiej, uznałem, że nie powinien tam pracować. I odszedłem do pracy w prywatnej kancelarii prawnej, gdzie pracowałem do 1999 r. Do czasu powołania mnie do Zarządu Miasta.
W 98 roku skończyła się I kadencja. Przez większość jej byłem wiceprzewodniczącym, potem przewodniczącym Rady Miejskiej. Wygrałem kolejne wybory w moim okręgu bardzo wysoko. Wszedłem do Rady Miejskiej i zostałem wybrany przez Radę do Zarządu Miasta. Więc złożyłem rezygnację z kancelarii prawnej, bo tego nie da się pogodzić. To są sprawy ze swej istoty kolidujące ze sobą. Od początku 1999 roku odpowiadam w Zarządzie Miasta za politykę społeczną.
Nasza rozmowa odbywa się przed wyborami samorządowymi. Jaki wpływ tak naprawdę ma obywatel lub przedstawiciel organizacji pozarządowej na to, co się dzieje na jego terenie?
Myślę, że przejawem niedojrzałości naszej demokracji jest to, że umiemy się łączyć głównie wokół
akcji protestacyjnych. Natomiast nie jest popularne jednoczenie się wokół akcji pozytywnych.
W Ameryce jest dużo inicjatyw na rzecz: szkoły, parku, biblioteki, drogi, mostu... U nas, co
najwyżej, są inicjatywy przeciwko budowie mostu, likwidacji szkoły - przeciwko czemukolwiek.
Profesjonalizacja organizacji społecznych powinna dawać ludziom umiejętność funkcjonowania w
demokratycznym społeczeństwie i korzystania z procedur demokratycznych. Trzeba tworzyć silne
organizacje społeczne, jeśli politycy i urzędnicy działają wbrew interesom tego środowiska.
Ale żeby np. Sejmik mógł pełnić swoją rolę, musi być silny poprzez swoje organizacje. Musi mieć
możliwość uruchomienia tych organizacji, jeśli polityka, jeśli urzędnicy działają wbrew interesom
tego środowiska.
Władza gminna nie może mówić, że czegoś się nie da się zrobić. Na przykład parę lat temu mówiło się
we Wrocławiu, że mrzonką są autobusy niskopodłogowe przy stanie naszych dróg. Dzisiaj większość
taboru w mieście jest niskopodłogowa. Kiedyś mówiono, że całodobowy transport dla osób
niepełnosprawnych jest niemożliwy. Dzisiaj u nas jest to czymś naturalnym.
Zatem władza gminna może zrobić dla obywateli swojego miasta bardzo dużo.
Kiedy zostałem członkiem Rady Miasta, okazało się, że są ogromne niedobory w zakresie sprzętu rehabilitacyjnego. Jednocześnie mieliśmy świadomość, że mnóstwo sprzętu marnuje się na śmietnikach, ponieważ ludzie używają go tylko przez krótki czas i nie mają potem komu oddać. Nie wszyscy przecież potrzebują na stałe sprzętu. Wysunąłem więc propozycję stworzenia wypożyczalni. Dzisiaj, po 5. latach, skorzystało z niej ponad trzy tysiące osób.
Bardzo często mówimy, że brakuje pieniędzy na sferę socjalną, ja zaś twierdzę, że marnujemy potężne pieniądze ze względu na lęk przed konfliktem w dokonywaniu zmian.
Oto przykład: opieka zastępcza nad dziećmi. W domach dziecka koszt utrzymania jednego wychowanka
wynosi 2500 zł miesięcznie. W rodzinnym domu dziecka koszt ten wynosi ok. 1000-1300 zł. W zawodowej
rodzinie zastępczej to jest 900-1000 zł.
Więc jeśli we Wrocławiu mamy ok. 200 dzieci wymagających opieki zastępczej to znaczy, że tylko u
nas marnuje ok. 300 tys. zł! I dzieje się tak w sytuacji, kiedy Raport Rzecznika Praw Obywatelskich
i Raport Fundacji Helsińskiej wyraźnie wykazały, że domy dziecka powinny być likwidowane!
Kolejny przykład: we Wrocławiu funkcjonuje świetlica jako zespól ognisk wychowawczych, jest to placówka budżetowa miasta. Jest to świetne dla dzieci z trudnościami, ale w tych świetlicach koszt jednego dziecka wynosi 800 zł miesięcznie. Natomiast od dwóch lat tworzone są świetlice - głównie przy parafiach - i koszt utrzymania tam wychowanka wynosi 70 zł. Czyli jedenaście razy mniej! Jeśli zastosujemy zasadę pomocniczości - te rezerwy są ogromne.
Podobnie z problemem żłobków - i jest to problem ogólnopolski. We Wrocławiu, kiedy objąłem
funkcję w zarządzie miasta, było 20 żłobków. Zaskoczyło mnie, dlaczego tak duże pieniądze są
przeznaczane w nich na opiekę dzieci. Szybko ujawniłem, że są tam tzw. "papierowe
dzieci". Wprowadziłem kontrolę.
Koszt jednego dziecka wynosi ok. 900 zł, ale uwzględniając ile dzieci naprawdę tam przebywa, to
jest koszt 1,500 zł. To są właśnie instytucje, które marnują pieniądze publiczne. Ale rozmowy o
tym, że powinno się je przekształcić, muszą przejść fazę ostrego konfliktu, bo wiele osób musi
najpierw zmienić swój sposób myślenia.
W ciągu tej kadencji zlikwidowaliśmy 6 żłobków, a i tak 200 miejsc jest nadal wolnych. Z 4 domów
dziecka zlikwidowaliśmy dwa. Z pięciu domów pomocy społecznej - jeden został usamodzielniony, a w
4. przeprowadzono samo przekształcenie administracji, dało to 45 dodatkowo wolnych miejsc.
Jak zatem przygotować się do wyborów samorządowych? Co można doradzić obywatelom?
Ludzie powinni docierać do kandydatów, pytać ich o konkretne sprawy, wiedzieć, co leży w kompetencjach władz miejskich. Pytać te władze, czy współpracują z organizacjami pozarządowymi, czy mają wolę współpracy, czy chcą tym organizacjom przekazywać wykonywanie pewnych zadań.
Te zadania mogą być bardzo różne. Od najprostszego doradztwa prawnego - np. jak starać się o rentę, zasiłek pielęgnacyjny, jak można wyjechać do sanatorium - do spraw ogólniejszych - np. co te władze samorządowe robią w zakresie zaopatrzenia w sprzęt ortopedyczny.
Czy będzie Pan kandydował w kolejnych wyborach?
Muszę kandydować, ponieważ chciałbym sprawdzić, na ile to, co robiliśmy przez ostatnie lata,
jest przez mieszkańców akceptowane i popierane.
Moim zdaniem, w czasie następnej kadencji, cała sfera socjalna powinna zostać przekazana podmiotom
pozarządowym.
Dzisiejsi pozarządowy powinni pójść do władzy, aby przekazać wykonanie części zadań społecznych
swoim partnerom w organizacjach pozarządowych.
Czy można powiedzieć, że odniósł Pan sukces?
Mówiąc o swoim życiu, nie myślę o sukcesie. Ale uważam się za człowieka szczęśliwego. Na moje
szczęście składa się wiele elementów, ale najważniejszym jest moja rodzina, którą tworzą żona
Elżbieta i moje dzieci: 9-letnia córeczka Natalka i 11-letni synek Wojtek. Żona jest inżynierem
elektronikiem, pracuje w szpitalu jako z-ca dyrektora ds. organizacyjno-finansowych.
Dom rodzinny jest miejscem, do którego chętnie wracam i gdzie jest mój fundament. Dlatego nie boję
się, czy wygram czy przegram w tych wyborach, bo przede wszystkim mam dom i mam wielu
przyjaciół.
Rozmawiali: Zoja Mikołajczak i Piotr Pawłowski
"Integracja" nr 2/2002, str. 20-21.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz