Rak zmienia
Październikowy dzień. Setki kobiet na jednej z najmodniejszych ulic Warszawy. Niektóre ubrane na różowo. Trzymają w rękach różowe balony. Uśmiechają się. Kołyszą się w rytm muzyki. Idąc w tym wesołym korowodzie, zastanawiałam się, z czego one tak się cieszą? Przecież są wśród nich amazonki, kobiety po chemioterapii, operacjach, ciężkich przejściach, po raku. Są wśród nich kobiety, które nadal zmagają się z tą chorobą. Z czego tu się cieszyć?
Odpowiedzią na to pytanie mogą być historie opowiedziane przez trzy otwarte, rozmowne kobiety. Są to jedynie fragmenty trudnych doświadczeń, niemożliwych do pełnego zrozumienia przez osoby zdrowe.
Magda - śmiech
- Ja zawsze twierdzę, że nie ma zdrowych ludzi. Są tylko
niezdiagnozowani – mówi z uśmiechem Magda. Niedawno skończyła pisać
książkę pt. "Zabiłam raka śmiechem". - Na razie książka jest u
korektorki. Wolałam, żeby ktoś to sprawdził. Choć nigdy nie miałam
problemów z ortografią, chyba przez chemię zaczęłam robić błędy,
zapominać słowa. Pamiętam, jak nie mogłam sobie przypomnieć słowa
"kalkulator". Pozostałam przy tym, że jest to coś do liczenia –
opowiada Magda i znów się uśmiecha.
Magda śmieje się niemal cały czas, a jeśli się nie śmieje, to
pewnie dlatego, że sama opowiada żart lub historię taką, jak ta: -
Jeden chirurg-onkolog, łysy jak kolano, powiedział do mnie: "No,
pani to teraz jest łysa jak ja". Odpowiedziałam: "Tak, panie
doktorze, ale mnie w przeciwieństwie do pana, włosy odrosną" -
wspomina. - Bo ja jakoś nigdy nie robiłam z tej choroby dramatu.
Postanowiłam potraktować raka jak lokatora, przyjęłam go i
zdecydowałam się go ujarzmić.
Nowotwór u Magdy zdiagnozowano pod koniec kwietnia 2007 roku. Guzek w piersi wykryła sama.
- To było w Wielką Sobotę. Siedziałam sobie i po prostu wyczułam
w piersi guz. Ale nie od razu powiedziałam rodzinie. Mój tata
akurat zmagał się z nowotworem płuc. Zresztą zbliżały się święta,
więc i tak musiałam się wstrzymać z wizytą u lekarza. Ale nie
chciałam z tym zwlekać, bo jestem osobą, która działa i się nie
boi.
U pierwszej lekarki Magda usłyszała, że jest histeryczką. Po prostu
ma duże piersi i taką ich budowę. - Gdybym wtedy uwierzyła
pani doktor, to pewnie już by mnie dzisiaj nie było -
wspomina. - Postanowiłam iść na prywatną wizytę. Już na
badaniu USG było widać, że to rak, mammografia potwierdziła
diagnozę. A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie
miałam czasu myśleć. Na stół operacyjny trafiłam w trzy tygodnie po
rozpoznaniu choroby. To na polskie warunki jest niesamowicie
szybko.
Badanie wycinka nie było dobre. Okazało się, że komórki nowotworowe
zaatakowały także część wokół guzka i Magda musi przejść
mastektomię piersi. A potem chemię.
- Ja nigdy nie uważałam, że moja kobiecość mieści się w tyłku czy
biuście, lecz w głowie. Nie przestałam być kobietą po utracie
piersi.
Włosy wypadły Magdzie po pierwszej chemii. - Peruka nie była
miła w dotyku, lecz jakaś obca, nieswoja, niedelikatna, więc jej
nie nosiłam. Wolałam wiązać sobie turban, a ponieważ to było lato,
turban był jak najbardziej na miejscu. Chemie przechodziłam różnie.
Pamiętam, że miałam je w czwartki. Zawsze było tak, że niemoc
dopadała mnie w soboty i niedziele. Nie mogłam wtedy mówić, byłam
czerwona, nieobecna, nie mogłam nic jeść, bo wszystko miało posmak
metalu - opowiada Magda.
Ostatnią chemię przyjęła 11 października 2007 roku. Potem było
leczenie sterydami i wizyty kontrolne co trzy miesiące, od marca
2009 - co sześć miesięcy.
Magda mieszka sama. Z partnerem, z którym była przez dwa lata,
rozstała się w czasie choroby. Kiedy dowiedział się o diagnozie,
już wiedziała, że nie potrafi odnaleźć się w tej sytuacji. -
To nie ten typ. Zresztą wcześniej na raka jelita grubego zmarła mu
żona, więc miał już pewne przeżycia za sobą. Ale to ja
stwierdziłam, że sama świetnie dam sobie radę i podziękowałam
mu.
- Teraz mija dwa i pół roku od tego wszystkiego. Jednego jestem
pewna: miałam szczęście, bo trafiłam na wspaniałych ludzi. Przede
wszystkim mogłam liczyć na moją mamę, która jest moją najbliższą
przyjaciółką i bardzo mnie wspierała. Pomagali przyjaciele,
sąsiadka, która pracuje na bloku operacyjnym, cudowni lekarze,
dziewczyny poznane w szpitalu i na forum amazonek. To forum bardzo
mi pomogło, zaprzyjaźniłam się z dziewczynami. A jak zmieniło
się moje życie? Cóż, na pewno robię rzeczy, których wcześniej nie
robiłam. Teraz moja walizka stoi w przedpokoju i decyzje o
wyjazdach podejmuję spontanicznie. Poza tym zrobiłam kurs z
florystyki – bukieciarstwa, dużo czasu poświęcam na wyszywanie, no
i czytam naprawdę sporo książek. Nie pracuję, bo z powodu
zwyrodnienia siatkówki, które miałam jeszcze przed rakiem, jestem
na rencie. Choć raczej nie mam szczęścia w miłości, cieszę się, że
mam szczęście w innych sprawach. No bo jestem przecież zdrowa,
mądra, piękna, a co najważniejsze - doświadczona! – uśmiecha
się.
- I nauczona tym doświadczeniem mówię kobietom: macajcie cyce! No
tak, babki, macajcie sobie cyce! – mówi Magda i znów się
śmieje.
Basia - żal
Basia jest trochę rozżalona. – To gdzieś tak głęboko we
mnie tkwi. Nie potrafię zrozumieć i znaleźć wytłumaczenia, a przede
wszystkim usprawiedliwienia dla lekarzy. Dlaczego żaden z
ginekologów nie zbadał mi piersi? Czy to nie jest ich obowiązek?
Kiedy spytałam o to lekarza orzecznika z komisji lekarskiej,
powiedział, że sama powinnam się upomnieć o takie badanie u
ginekologa. Jasne, ale czy my kobiety nie możemy liczyć na mądrość
ginekologów, którzy powinni wiedzieć jak ważne jest badanie piersi?
To przecież oni są specjalistami! Oni powinni zachęcać nas do
badań. Taki jest obowiązek lekarza, który bierze za swoją
pracę wynagrodzenie, a nie pacjentów, którzy przychodzą po
pomoc.
Guz w lewej piersi Basia wykryła sama.– Wróciłam właśnie z dyżuru
przy łóżku ciężko chorego ojca. Byłam bardzo zmęczona. Usiadłam na
dywanie i płakałam. To był dla mnie trudny czas. Zajmowałam się
rodzicami. Tato przechodził kolejne operacje, mama miała udar.
Wcześniej regularnie badałam piersi, ale wtedy zupełnie zapomniałam
o sobie. I kiedy tak siedziałam zapłakana, kompletnie bez sił, ręka
jakoś sama dotknęła piersi. Wyczułam guz. Pomyślałam, nie, tylko
nie to, przecież mam chorych rodziców, muszę się nimi zająć, nie
mogę chorować. Kiedy zapadła diagnoza, miałam pretensje, dlaczego
właśnie mnie to spotkało? Targowałam się z Bogiem. Ale z czasem
zaczęłam właśnie w nim odnajdywać siłę. Zawsze byłam osobą
religijną, jednak teraz częściej chodzę do kościoła, częściej się
modlę.
Podczas operacji Basi usunięto guz i węzły chłonne. Teraz jest po
trzeciej chemioterapii. - Pierwsza chemia była tragiczna.
Miałam wrażenie, że odchodzę. Przede mną jeszcze trzy cykle, potem
leki i radioterapia.
- Choroba mnie zmieniła. Staram się bardziej cieszyć chwilą,
każdym dniem, bo nigdy nie wiadomo, ile ich jeszcze będzie.
Zdarza się, że po prostu patrzę przez okno i podziwiam drzewa,
liście. Wcześniej nigdy nie miałam na to czasu. Zaskoczyło mnie
także to, że podczas choroby odnowiły się stare przyjaźnie.
Niektórzy ludzie odsunęli się ode mnie, ale okazało się, że ci, z
którymi dawno nie miałam kontaktu, nagle znów są obok.
Basia cały czas opiekuje się rodzicami. Pomaga jej jedna z sióstr.
W czasie choroby rodziców popsuł się kontakt z rodzeństwem. Teraz
też nie odzywają się do siebie zbyt często.
- Syn, dwudziestopięciolatek, ożenił się na początku października.
Ślub był dokładnie trzeciego, a piątego miałam kolejną chemię.
Młodzi chcieli przełożyć uroczystość, ale wolałam, żeby odbyła się
w terminie. Wesele się udało. Potem syn wyjechał w podróż poślubną.
Nawet się nie pożegnaliśmy. Chyba się na mnie obraził. Trochę się
zdenerwowałam, gdy niespodziewanie wrócili z żoną późno w nocy,
budząc mnie, a ja akurat bardzo źle się czułam. Może niepotrzebnie
na niego naskoczyłam? Wyjechał bez słowa. Mam trochę żalu, że tak
mnie zostawił, bo sama wychowywałam go od śmierci męża, wiele dla
niego poświęciłam. Wiem jednak, że choroba bliskiej osoby może być
dla rodziny bardzo męcząca.
Monika - spokój
Monika też jest samotną matką. Rozwiodła się. - Zachorowałam w
2007 roku. Córka miała wtedy sześć lat i bardzo to przeżyła. Gdy
dowiedziałam się, że mam raka piersi, pomyślałam, że nie zobaczę,
jak moja córka dorasta, jak się usamodzielnia, że nie będę mogła
towarzyszyć jej w ważnych momentach jej życia.
Monika nawet nie wyczuła guzka, nie wykrył go także lekarz. Miała
po prostu przeczucie, że coś niedobrego dzieje się w jej piersi.
Mammografię zrobiła prywatnie. Wynikiem, który informował o
zmianach, nie bardzo się przejęła. Pokazała go przy kolejnej
wizycie u lekarza, po około dwóch miesiącach.
- Lekarz kazał zrobić biopsję. Koleżanki uspokajały mnie, że to na
pewno nic poważnego, że oni często wysyłają kobiety na takie
badania. Dobrze pamiętam dzień, w którym poszłam po odbiór wyniku.
Był luty. Pani technik bez żadnego słowa podała mi kartkę z
napisem: nowotwór złośliwy. Poczułam bezradność. Kobieta, która
wręczyła mi wyrok, spojrzała na mnie z pretensją, jakby chciała
powiedzieć: dlaczego tak długo wstrzymujesz kolejkę? To był dla
mnie najgorszy moment w całym przebiegu choroby. Na szczęście
trafiłam na cudownego lekarza. Skierowała mnie do niego koleżanka.
To naprawdę święty człowiek. Na pierwszy rzut oka poważny,
zdystansowany profesor, trochę gbur. Jednak po krótkiej rozmowie -
do rany przyłóż. To on powiedział mi, że wszystko będzie dobrze, że
wytną mi tylko fragment piersi.
Monice wycięto dwa centymetry tkanki. - Śmiałam się potem z
siebie, jak w ogóle mogłam się przejmować takim zabiegiem -
wspomina. Jednak po badaniach wycinka okazało się, że na granicy
cięcia są komórki rakowe. Była więc druga operacja, a potem
trzecia. - Zdecydowałam się na całkowite usunięcie piersi. To
nie była łatwa decyzja. Do dziś, jak patrzę na siebie w lustrze,
odwracam wzrok od blizny. Zawsze starałam się dbać o siebie, lubię
ładnie wyglądać, a niestety przez protezę nie mogę znaleźć takich
ubrań, jakie mi się podobają. Jestem szczupłą osobą i jakoś ta
silikonowa proteza bardzo mi przeszkadza. Latem jest w niej
gorąco.
Trzy tygodnie po ostatniej operacji Monika ubrała się w strój
kąpielowy. Pojechała z córką nad morze. Rano biegała po plaży. Ale
też płakała. Próbowała ukoić ból.
- Zapisałam się na rekonstrukcję piersi, ale gdy myślę o tym, że
miałabym znowu dać się kroić, wolę zrezygnować. Nie chcę narażać
córki na kolejny stres związany z moim pobytem w szpitalu.
W czasie choroby Monika zaczęła bardziej dbać o siebie i więcej
myśleć o sobie. - Moja mama nie potrafi zrozumieć tego, że rak mnie
zmienił, że nie jestem taka sama jak przed chorobą. Uważa, że skoro
mam to za sobą, powinnam żyć tak jak wcześniej. Tak się nie da.
Dziś jestem inna, spokojniejsza i bardziej pewna siebie. Może
jestem już gotowa, by wyprowadzić się od rodziców? Dojrzewam do tej
decyzji. Gdy chorowałam, pomyślałam też, że chciałabym być z kimś,
mieć jakąś bliską osobę. Sądzę, że teraz jestem gotowa przyjąć
miłość.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz