Niezgoda na II kategorię
Gdy Michał i Dawid poszli do gimnazjum, rodzice innych uczniów zaczęli się denerwować. Na zakończenie roku szkolnego regularnie powtarzała się scena: obaj Malcowie zgarniali prawie wszystkie nagrody.
Chłopcy jakby się zmówili: gdy jeden był najlepszy z matematyki, fizyki, historii, to drugi z polskiego, religii i angielskiego. Michał jako jedyny w szkole już w II klasie dostał stypendium Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia. Miał też najwyższą w szkole średnią: 5,56.
– I pomyśleć – mówi Maryla Malec – że gdy zastanawialiśmy się, czy założyć rodzinę, niektórzy znajomi gorąco nam odradzali: "Lepiej pomyślcie, co robicie: dwie kaleki, zniszczycie życie sobie i rodzinom".
Chłopcy wyjechali już z Czarnego Dunajca, do liceum, ale ich młodsze siostry pielęgnują tradycję – dostały świadectwa z biało-czerwonym paskiem, Kinga w kl. VI, Żaneta w IV.
– Jak to robicie, że wasze dzieci tak dobrze się uczą? – pytają inni rodzice. – Widocznie tak miało być – odpowiada Maryla. – Nikt nie mógł przewidzieć, że ta nasza góralsko-kaszubska mieszanka okaże się taka udana.
Poznali się w Poznaniu, w 1989 roku, na turnusie
rehabilitacyjnym Instytutu Ortopedii i Rehabilitacji Akademii
Medycznej.
– Boże, to już 20 lat... – wzdycha Maryla – minęło jak jeden
dzień!
– Miałem 27 lat i byłem osiem lat po wypadku – wspomina Eugeniusz
Malec. – Straciłem dłonie przy pracy przy maszynie produkującej
blachę falistą na pokrycia dekarskie. Pochodzę z góralskiej
rodziny. Przed wypadkiem grałem na gitarze i śpiewałem w zespole.
Zarabialiśmy na weselach i chrzcinach... Ze śpiewania nie
zrezygnowałem, nawet gdy już zacząłem jeździć do Poznania.
Mieszkaliśmy w małym, kilkunastoosobowym pawilonie, tzw. szwedzkim
domku, wybudowanym za pieniądze tamtejszej fundacji. Przyjeżdżali
ze Szwecji filmowcy i kręcili filmy. Chcieli pokazać ludziom po
wypadkach, jak uczymy się posługiwać protezami i jak można sobie
radzić bez rąk. Szkoda, że nie pokazano nam tych filmów.
Na zdjęciu: Eugeniusz Malec. Fot.: Maciej Piotrowski
Któregoś dnia dr Kowalska powiedziała do niego z tajemniczą miną: – Mam dla ciebie dziewczynę.
Myślała o 21-letniej Maryli Sylce z Grzybowa na Kaszubach. Marylę poraził prąd z zerwanej linii wysokiego napięcia, przebiegającej nad drogą do Grzybowa. Spadła z roweru i straciła przytomność. Gdy się ocknęła, półprzytomna doszła do najbliższych zabudowań. Wezwano karetkę pogotowia, która zawiozła ją do szpitala w Kościerzynie, a potem do Gdańska. Najpierw straciła lewą rękę, kilka tygodni później prawą.
Odpowiedzialność elektrowni za wypadek nie budziła wątpliwości,
ale sprawa o odszkodowanie była drogą przez mękę. Minęło prawie
pięć lat, zanim Sylkowie doczekali się odszkodowania i renty dla
córki. Maryla od paru lat przyjeżdżała do Poznania na turnusy
rehabilitacyjne.
– Nie mogli wcześniej nas zapoznać? – jeszcze dziś żałuje
Gienek.
– Tak miało być – powtarza Maryla. – Po wypadku byłam bezradna –
wspomina. – Wszystko przy mnie trzeba było robić, pomagały mama i
siostra. Miałam 18 lat, koleżanki umawiały się na tańce, wychodziły
za mąż, a ja siedziałam w domu i myślałam, że wszystko skończone.
Po pewnym czasie coraz więcej rzeczy starałam się robić sama.
Słałam łóżko, sprzątałam, odkurzałam. Każdą nową czynność
powtarzałam tysiące razy. To wymagało nieskończonej cierpliwości,
czasu, silnej woli. Nikt mnie nie zmuszał. Pierwszy stopień
niezależności osiągnęłam, gdy samodzielnie się ubrałam. W Poznaniu
trafiłam do dobrej szkoły. Nie wyręczano nas, pokazywano, jak
samemu coś zrobić. Koledzy mieli własne sposoby, jak sobie radzić w
domu i na ulicy.
– Dobraliśmy się charakterami – przerywa Gienek. – Tam przyjeżdżali różni ludzie. – Decyzja o założeniu rodziny to już zupełnie inna sprawa. To kwestia odpowiedzialności wobec dzieci, które mogą przyjść na świat. Gdzie mieszkać, za co żyć? Na co starczą renty?
Przez dwa lata biła się z myślami. – To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu – przyznaje. Gienek od początku wierzył, że wszystko się ułoży. Przyjeżdżał do Grzybowa, przekonywał Marylę. Znajomi podpowiadali, żeby się wycofać, ale uczucie zwyciężyło.
Rodzina na swoim
Kierownik USC w Wąglikowicach zawiesiła im na szyi łańcuszki z
obrączkami. Podpisy złożyli, trzymając długopisy w ustach. Tego
dnia wzięli też w Wąglikowicach ślub kościelny. Zamieszkali na
poddaszu w małym, drewnianym domu Malców. Po pierwszym deszczu
okazało się, że przecieka dach. Eugeniusz wystąpił do gminy o
pożyczkę, odesłali go do opieki społecznej. Okazało się, że
dofinansowanie mogą dać na zakup samochodu, ale na remont domu –
nie. Nie było rady, musieli wziąć kredyt.
Na zdjęciu: rodzina Malców. Fot.: Maciej Piotrowski
Dzieci sypały się jak groch. Pierwszy przyszedł na świat Michał, w
marcu 1992 roku. Rok po nim – Dawid. W czerwcu 1994 roku – Kinga.
Na Żanetę musieli poczekać cztery lata, urodziła się w maju 1998
roku.
– Ja nie wiem, skąd my na to wszystko braliśmy siłę – wspomina Maryla. – Nasze dzieci już jak zaczynały chodzić, to były jakby mądrzejsze, uważające. Od początku pomagały. Jak je ubierałam, to stały nieruchomo, a potem obracały się w odpowiednią stronę, żeby łatwiej mi było sięgnąć stopami. Gdy wychodziliśmy na ulicę, wystarczyło powiedzieć: "uwaga, samochód" i łapały nas za spodnie lub kurtkę i garnęły się jak pisklęta. W dzień wołały na pomoc mamę, ale w nocy – tatę. Jakby wiedziały, że mama musi odpocząć.
Niektóre czynności łatwiej wykonywać Gienkowi (przedramionami), inne – Maryli (stopami). Gienek nawleka nitkę na igłę, a Maryla robi supełek i przyszywa guziki. Maryla robi pranie, Gienek wiesza bieliznę. Gienek pracuje łopatą w ogródku, Maryla sieje i pieli. Nie wszystko da się jednak zrobić stopami. Maryla bała się kąpać dzieci, gdy były niemowlętami. Teraz we wszystkim pomagają jej dzieci.
– Wystarczyło na nie popatrzeć – mówi Maryla – i choćby człowiek był nie wiem jak zmęczony, to nabierał siły do pracy. Aż strach pomyśleć, jakie jałowe byłoby bez nich życie. Są naszą największą radością.
Spotkanie z Papieżem
Kontakty z mediami i dziennikarze to stałe elementy w
życiu Malców. Nie da się ukryć, że są wyjątkową rodziną. To, że
dochowali się czwórki dzieci, czyni z nich – zwłaszcza w prasie
kobiecej – prawdziwych bohaterów.
Niekiedy zainteresowanie mediów staje się kłopotliwe. Parę lat temu do Malców zgłosiła się dziennikarka. Nie uprzedziła o wizycie. Była przekonana, że zrobi wywiad, bo przyjechała aż z Warszawy. Wróciła z niczym. – Niepotrzebne nam takie artykuły – mówi Eugeniusz – bo to robienie sensacji z naszego życia tylko po to, żeby zwiększyć sprzedaż. Nie od razu to zrozumieliśmy, ale z tym skończyliśmy.
Nawet red. Ewa Drzyzga z TVN przez kilka miesięcy nie mogła namówić Malców do programu "Rozmowy w toku". W końcu przekonała ich argumentem, że opowieść Eugeniusza i Maryli może pomóc jej znajomemu załamanemu po wypadku.
Taki był początek ogromnie ważnego wydarzenia w ich życiu. Malcowie na proste pytanie w studiu: czy mają niezrealizowane marzenie, mimo zaskoczenia odpowiedzieli jednym głosem: spotkanie z Ojcem Świętym! Po programie tajemnicza pani Iwona z Warszawy postanowiła przekazać im dwa bilety do Rzymu, które otrzymała jako pracownica LOT-u. W marcu 2002 roku Malcowie zabrali 3,5-letnią Kingę, której przysługiwał bezpłatny bilet i polecieli w daleką podróż.
W Rzymie mimo złej wiadomości o chorobie Papieża i jego nieobecności na audiencji generalnej dostali się do prywatnych apartamentów Jana Pawła II. Spotkanie trwało ok. 20 minut. Maryla i Eugeniusz byli jak w transie. Papież o coś pytał. Odpowiadali, ale mieli wrażenie, że on i tak wszystko wie i rozumie. Na pożegnanie dostali różańce.
Na zdjęciu: Spotkanie z Janem Pawłem II. Fot.: archiwum rodziny
Malców
Niebezpieczne Kaszuby
Na wakacje Malcowie zawsze wyjeżdżają do rodzinnego Grzybowa.
Dawniej, gdy nie mieli samochodu, podróżowali nocnym pociągiem z
Nowego Targu do Gdyni, i stamtąd
z przesiadką do Kościerzyny. Niezwykle musiało to wyglądać: z
przodu Eugeniusz z walizkami przerzuconymi na pasku przez ramię, za
nim Maryla z Kingą w nosidełku na plecach, obok Michał i Dawid
mocno trzymający się rączkami za kurtkę mamy. Małe dzieci Malców od
jesieni do wiosny bez przerwy były przeziębione. Kaszel, katar,
bronchit – łapały wszystko po kolei. Gdy przyjeżdżali do Grzybowa,
dolegliwości znikały, jak ręką odjął.
Tuż koło rodzinnego domu Maryli na kawałku własnego gruntu postawili kontener mieszkalny. 10 lat temu był to teren rekreacyjny, w ubiegłym roku władze gminy zrobiły z niego grunt rolny. Kto wie, może trzeba będzie się wynosić?
Ale sprawa działki to małe zmartwienie. Rok temu, w lipcu, Michał grał z kolegami w piłkę na boisku w Grzybowie. Przewróciła się na niego bramka i przygniotła do ziemi. Nie stracił przytomności, ale miał pęknięte kości czaszki w okolicy prawego oczodołu. W szpitalu w Kościerzynie lekarz założył mu 30 szwów i zalecił przewiezienie do Gdańska. Następnego dnia, po pobieżnym badaniu na oddziale chirurgii szczękowo-twarzowej i na okulistyce, Michał został wypisany do domu. – Aż trudno uwierzyć w taką znieczulicę – opowiada Eugeniusz Malec. – Lekarze wiedzieli, że jesteśmy inwalidami i nie możemy zapewnić Michałowi właściwej opieki. Musiał sam zmieniać sobie opatrunki, wpuszczał krople do oczu i do nosa, dosłownie jęcząc z bólu przy każdym ruchu. Gdy tydzień później zgłosiliśmy się do szpitala w Kościerzynie na zdjęcie szwów, okazało się, że potrzebne jest skierowanie od lekarza rodzinnego z Czarnego Dunajca. A odległość – 700 km! Chodziłem od lekarza do lekarza, prosiłem, błagałem i dopiero za czwartym podejściem udało się zdjąć szwy w przychodni. Po wakacjach okulistka ze szpitala w Nowym Targu skierowała Michała na tomografię. Okazało się, że jego czaszka była pęknięta w pięciu miejscach, a kości zrosły się krzywo.
Komisja lekarska w Czarnym Dunajcu orzekła, że Michał doznał 15-procentowej trwałej utraty zdrowia. Nikt nie poniósł odpowiedzialności za złą konserwację urządzeń sportowych na boisku. Nikt nie zgłosił wypadku do ZUS. Niedawno Malcowie dowiedzieli się, że Rzecznik Praw Dziecka będzie nadzorował ich starania o uzyskanie odszkodowania od władz Kościerzyny. – Od mojego wypadku minęło 25 lat – mówi z goryczą Maryla – ale w Kościerzynie chyba niewiele się zmieniło.
Obywatel drugiej kategorii
Dzieci rosły i Malcowie coraz częściej potrzebowali samochodu.
Najpierw musieli jednak uzyskać prawo jazdy. Gdy zaczęli szukać
kursu, okazało się, że nie tylko w Nowym Targu, ale i w Małopolsce
nie ma przystosowanego samochodu, na którym mogliby uczyć się jazdy
i zdać egzamin. Wzięli więc kredyt i kupili colta mitsubishi
z automatyczną skrzynią biegów.
Rodzina Malców: od lewej: Michał, Żaneta, pani Maryla, Kinga,
pan Eugeniusz i Dawid. Fot.: Maciej Piotrowski
– Przeróbka nie była skomplikowana – opowiada Eugeniusz – należało tylko zainstalować drugi pedał hamulca dla instruktora i dodatkowe wewnętrzne lusterko. Moi koledzy załatwili to w jeden dzień za nieduże pieniądze. Dodatkowa gałka na kierownicy umożliwia mi kierowanie za pomocą prawego przedramienia. Tę samą gałkę wykorzystuje Maryla, gdy chwyta kierownicę stopami. A właściwie lewą stopą, bo prawą trzyma na pedale gazu.
– Zaliczyliśmy po 20 godzin jazdy – opowiada Maryla – i w czerwcu 1999 roku mieliśmy egzamin. Zdawałam w normalnym ruchu miejskim na ulicach Nowego Targu. Bardzo się denerwowałam, ale uświadomiłam sobie, że egzaminator zapewne denerwował się bardziej od nas. Zdaliśmy za pierwszym razem!
Colt był za mały dla rodziny, więc zamienili go na VW passata, a następnie na forda. Obecnie jeżdżą 7-osobowym vanem marki Kia. Mieści się cała rodzina, ale znowu musieli wziąć kredyt.
Oczywiście bez przerwy szukają pracy. Maryla biegle obsługuje komputer. Eugeniusz, jak sam przyznaje, z komputerem jest trochę na bakier, ale mógłby pracować jako dozorca. Gdy raz zgłosił się telefonicznie na takie stanowisko, pracodawca ucieszył się, ale gdy Eugeniusz przyszedł, odpowiedział mu, że sprawa jest nieaktualna.
– Stanowisko to jeszcze długo było wolne – mówi. – Czułem się upokorzony, jak człowiek drugiej kategorii. W ubiegłym roku szkolnym Eugeniusz został zatrudniony przez Urząd Gminy w Czarnym Dunajcu jako opiekun uczniów przewożonych szkolnym busem. Ubrany w odblaskową kurtkę pilnował dzieci w czasie jazdy i przeprowadzał je przez ulicę. By zdążyć na 7 do pracy, dojeżdżał 2 km rowerem. Urząd płacił 80 gr brutto od kilometra. Przy czwórce dzieci liczy się każda suma w domowym budżecie. Po wakacjach gmina nie przedłużyła jednak umowy.
Duma rodziców
Michał i Dawid właśnie wtedy rozpoczęli naukę w liceum, co wymagało
dodatkowych wydatków. Uczą się w Piekarach pod Krakowem, w Centrum
Edukacyjnym "Radosna Nowina 2000". Centrum – zgodnie z założeniami
patrona fundacji, ks. Kazimierza Siemaszki, który ponad sto lat
temu zbierał z krakowskich ulic bezdomne dzieci i otaczał je opieką
w swoim Zakładzie Wychowawczym – umożliwia naukę młodzieży z rodzin
niezamożnych, zagrożonych, niekompletnych. I to edukację na
najwyższym poziomie.
– Chciałbym zostać aktorem – mówi Dawid. – W Krakowie na Festiwalu Małych Form Artystycznych nasze koło teatralne zajęło I miejsce za spektakl oparty na sztuce Karola Wojtyły ”Przed sklepem jubilera”. Ruszyliśmy z kabaretem, gram w skeczach, występuję jako konferansjer.
Na zdjęciu: Michał i Dawid przed szkołą w Piekarach.
Fot.: Maciej Piotrowski
"Radosna Nowina" stwarza uczniom możliwość wyjazdu za granicę na rok w ramach wymiany międzyszkolnej. Można wyjechać na Węgry, do Niemiec, Brazylii, Meksyku, USA i innych krajów. Michał chciałby zdawać rozszerzoną maturę z angielskiego, interesuje go nauka w Stanach.
Dawid natomiast marzy o wyjeździe do Meksyku. Rodzice chłopców musieliby jednak dopłacić do każdego wyjazdu ok. 10 tys. zł. I to jest ten próg, którego chłopcy nie przeskoczą, nawet gdyby mieli najwyższą średnią ocen w szkole.
Eugeniusz Malec co miesiąc wraca do Czarnego Dunajca z Piekar, z
wywiadówki, na której zapewne wysłuchuje pochwał pod adresem swoich
synów. Ze swobodą wyprzedza na "zakopiance" samochody. – Jesteśmy
szczęśliwą rodziną – mówią o sobie Maryla i Eugeniusz – i cieszymy
się każdą minutą naszego odzyskanego życia.
Maciej Piotrowski
Komentarze
-
Oto przykład jak ludzie dotknięci przez los
20.09.2009, 22:14nie mają całkowitego wsparcia od Państwa. Ciągle bariery ; prawne, finansowe, architektoniczne itp. Dlaczego takim ludziom się nie pomaga ? Pomoc ma polegać na ułatwianiu dostępu do wszelkich dogoności by polepszyć sobie byt . Wielki wstyd..........odpowiedz na komentarz -
takich rodzin jest wiele
19.09.2009, 18:56Dobrze, że mówi i pisze się o rodzinach ON. Takich rodzin jest wiele, radzą sobie w życiu nie gorzej niż pełnosprawni. Myślę,że myśląc pozytywnie można pokonać wiele barier.Życzę rodzinie wiele szczęścia. Też jestem w podobnej sytuacji, a nasz syn jest prymusem. Szkoda,że jedynak.odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz