Artysta ponad miarę swoich czasów
Władysław Strzemiński - jednoręki i jednonogi malarz i teoretyk sztuki to postać, bez której nie można wyobrazić sobie kultury polskiej XX wieku. Był to człowiek o nieprzejednanym i trudnym charakterze, który w imię własnych zasad wszedł w konflikt z niemalże całym światem. To właśnie jemu Andrzej Wajda poświęcił swój ostatni film pod tytułem „Powidoki”, który 13 stycznia wchodzi na ekrany polskich kin.
Film przenosi nas w lata pięćdziesiąte XX wieku - do ostatnich lat życia artysty Strzemińskiego (w tej roli Bogusław Linda). Mroczne czasy tężejącego stalinizmu zastały go na stanowisku wykładowcy Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, gdzie, jako już wówczas nestor polskiej sztuki nowoczesnej, pełnił rolę prawdziwego guru dla młody adeptów sztuki malarskiej.
Jego oryginalne podejście do sztuki, ogromne osiągnięcia i biografia sprawiały, że nie wpasował się do czasów tryumfującego realizmu socjalistycznego. Raz, że sam na własnej skórze przekonał się, czym jest komunizm podczas swojego pobytu w bolszewickiej Rosji, a dwa, że jego awangardowa sztuka nijak miała się do potrzeb wprowadzanej w Polsce demokracji ludowej.
Artysta w czasach zarazy
„Powidoki” przedstawiają nierówną walkę artysty z opresyjnym systemem totalitarnego państwa. Systemem, który w okrutny sposób rozprawiał się ze swoimi realnymi i domniemanymi przeciwnikami.
Wajda pokazuje Strzemińskiego trochę jako męczennika sztuki, który nie mogąc porzucić swoich ideałów, skazuje się na nędzę i zapomnienie. Najpierw traci posadę na uczelni i miejsce w Związku Artystów Plastyków Polskich, choć sam współtworzył obie te instytucje. Potem, co jest koszmarem każdego artysty, jego awangardowa sztuka zostaje usunięta z przestrzeni publicznej. Z czasem on sam zostaje zepchnięty na margines ż i pozbawiony środków do życia. W tle widzimy tryumfujący komunizm i kraj pogrążający się w ciemnej nocy stalinizmu.
Wybór akurat tego fragmentu biografii artysty może wydawać się kontrowersyjny. Tak naprawdę niewiele dowiadujemy się o nim samym, jego twórczości, czy burzliwym związku z wybitną rzeźbiarką Katarzyną Kobro.
Zaćmienie wolności
Widz, który nie ma odpowiedniej wiedzy na temat sztuki pierwszej połowy XX wieku może być momentami zdezorientowany treścią, choćby, dialogów dotyczących historii życia Strzemińskiego. Z drugiej strony, film można traktować jako próbę, i to bardzo udaną, pokazania realiów polskiego stalinizmu: tego, jak system niszczył i degenerował zarówno relacje międzyludzkie, jak i życie kulturalne. Świetne są pod tym względem sceny rozmów Strzemińskiego ze swoim przyjacielem, wybitnym poetą awangardowym Julianem Przybosiem (rewelacyjny Krzysztof Pieczyński).
Wiele uwagi autorzy filmu poświęcili też relacji Władysława Strzemińskiego z jego córką Niką (Bronisława Zamachowska). Dopiero dzięki jej postaci dowiadujemy się o relacjach łączących artystę z jej matką Katarzyną Kobro i o tym, jak nowa totalitarna władza przejmowała kontrolę nad umysłami najmłodszych. W tym wszystkim Strzemiński jawi nam się zarówno jako niezłomny obrońca prawa artystów do swobodnego wyrażania siebie, jak i rozbitek życiowy niezdolny z różnych przyczyn do odnalezienia się w nowej rzeczywistości.
Chłód i obcość
Władysław Strzemiński był człowiekiem ze znaczną niepełnosprawnością (brak ręki, nogi i wzroku w jednym oku), obarczonym biografią, w której mieszczą się niemal wszystkie nieszczęścia pierwszej połowy XX wieku, ale też niezwykle trudnym w relacjach i potwornie samotnym.
Obserwując jego zmagania z coraz bardziej przytłaczającą rzeczywistością, widz odczuwa problem z utożsamieniem się z artystą. Wpływ na ten stan jest związany z dwiema rzeczami: świadomością nieuchronnej klęski wszystkich zamierzeń podejmowanych przez artystę oraz pewną artystyczną wyniosłością, której do końca nie jest w stanie pozbyć się grana przez Bogusława Lindę postać. Warto zwrócić uwagę na dość kontrowersyjny sposób w jaki gra odtwórca roli Władysława Strzemińskiego. Aktor potęguje jego wyobcowanie i chłód bijący od tej postaci.
W zestawieniu z hermetycznym językiem, jakim posługuje się główny bohater (w końcu spora część jego wypowiedzi dotyczy skomplikowanej teorii sztuki) ostatecznie widz nie do końca potrafi wczuć się w jego sytuację, ale równocześnie nie może też pozostać obojętny na losy Strzemińskiego.
Co ciekawe, film poświęca niewiele uwagi niepełnosprawności głównego bohatera. Jest ona po prostu jednym z elementów złożonej charakterystyki artysty. Widzimy jego specyficzny sposób malowania czy wykonywania podstawowych życiowych czynności. Jednak poza jedną czy dwiema scenami ten wątek nie ma większego wpływu na film. Wynika to zapewne z faktu, że w latach powojennych ludzi z różnymi niepełnosprawnościami było bardzo wielu.
Kino wysokich lotów
„Powidoki” nie są filmem łatwym i warto przed seansem zapoznać się choćby z biografią Strzemińskiego. Jest to jednak bez wątpienia pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli mistrza Wajdy. Po pierwsze film jest dobrze zrobiony od strony technicznej i scenariuszowej. Autorzy świetnie oddali klimat i realia socjalistycznych czasów. Mroczny i przygnębiający widok Łodzi lat pięćdziesiątych XX wieku, po której wędrują bohaterowie filmu na długo po seansie zostaje w pamięci widza.
W filmie, jak zwykle u Andrzeja Wajdy bywa, znajdują się ukryte znaczenia i symbole, których odkrycie i zrozumienie stanowi wyzwanie oraz rozrywkę intelektualną dla widza. Cała fabuła ze sporą ilością wątków pobocznych poprowadzona jest w sposób logiczny i we właściwym tempie. Nie ma męczących dłużyzn ani porzuconych w połowie historii. Wszystko płynnie zlewa się w całość, dzięki czemu widz ma możliwość zapoznania się z charakterystyką oraz intencjami każdej mającej wpływ na fabułę postaci.
Słabą stroną filmu jest wątek zafascynowanej Strzemińskim studentki Hani (Zofia Wichłacz). Oprócz stereotypowej relacji starego mistrza i ubóstwiającej go uczennicy, między bohaterami dzieje się niewiele – jedynie pojedyncze sygnały. A szkoda, bo w kilku scenach autorzy zwiastują głębszą relację między Hanią a Strzemińskim. Niestety, zakończenie tego wątku, choć bardzo dramatyczne, pozostawia u widza pewien niedosyt.
Najpiękniejsze pożegnanie
„Powidoki” można traktować na dwa sposoby – zarówno jako film pożegnalny najwybitniejszego polskiego reżysera XX wieku i swego rodzaju podsumowanie jego twórczości. Na taką interpretację naprowadza nas sam reżyser – wszak ostatnie lata życia Władysława Strzemińskiego to też czas jego artystycznych początków. Mamy tu też wszystko za co świat pokochał twórczość Andrzeja Wajdy – od sfery historiozoficznej i ukazywania zmagań jednostki z nieubłaganą historią, aż po skupienie na detalach i ukrytej symbolice.
Z drugiej strony jest to uniwersalna opowieść o samotności wielkiego człowieka, którego życie to niemal nieustanne wyzwanie rzucane światu. Począwszy od zmagania z poważną niepełnosprawnością, przez naznaczone cierpieniem relacje z najbliższymi, na talencie wyprzedzającym swe czasy skończywszy.
Mówiąc górnolotnie - swoim ostatnim filmem Andrzej Wajda postawił pomnik artyście, który miał śmiałość wyrastać ponad ograniczenia otaczającego go świata. Mistrz nie mógł zostawić nam piękniejszego pożegnania.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz