Mam dla kogo żyć
Anna ma liczną rodzinę – dwie dorosłe córki i nastoletniego syna, doczekała się także dwojga wnuków. To kobieta zaradna i aktywna. Od lat umiejętnie łączy obowiązki rodzinne z pracą zawodową, pracując w księgowości. Jest osobą z niepełnosprawnością. We wczesnym dzieciństwie dotknęła ją choroba Heinego–Medina. Następstwem tego są kłopoty z poruszaniem się. - Ale kto by się przejmował taką drobnostką – mówi Anna.
- Zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, choć oczywiście zdawałam sobie sprawę, że z powodu moich dolegliwości, może to nie być takie proste. Z drugiej strony jednak nie byłam osamotniona. Wiele dzieci, które urodziły się w tym samym czasie co ja, dotknęła ta choroba i trzeba było sobie jakoś z nią radzić – zaczyna swoją opowieść.
Wiele zawdzięcza swojej mamie, która robiła wszystko, żeby mogła normalnie funkcjonować. Nigdy się nad nią nie użalała, była bardzo wymagająca, wręcz surowa. To dzięki niej Anna potrafi radzić sobie w życiu i samodzielnie chodzić, choć kosztuje ją to trochę więcej wysiłku – korzysta z pomocy kuli. Dzisiaj to ona opiekuje się mamą, która ma już 99 lat.
Założenie rodziny to jednak inna sprawa. Dobrze pamięta dokuczliwe uwagi rówieśników ze szkoły, którzy często przypominali o jej dolegliwości, przez co czuła, że odstaje od reszty grupy. - Cierpiałam, nawet bardzo, ale nie załamałam się. Wręcz przeciwnie, ból zrodził we mnie postanowienie, że jeszcze wszystkim pokażę na co mnie stać!
Chciała utrzeć nosa tym wszystkim złośliwym dzieciakom i niedowiarkom, a przy okazji czerpać z życia pełnymi garściami. I nie chodziło tu tylko o zwykłe codzienne sprawy. Wszyscy zzielenieli z zazdrości, gdy w 1979 roku wyjechała do Stuttgartu. Tak trudno było wówczas o paszport i wycieczkę na zachodnią stronę. Ale to jeszcze nic. W Stuttgarcie znalazła się po to, aby wziąć udział w rajdzie samochodowym, organizowanym dla osób z niepełnosprawnością. Zawsze lubiła ryzyko i adrenalinę.
- W dorosłym życiu ogólnie wzbudzałam sympatię. Lubię rozmawiać z ludźmi, jestem wesoła, dlatego zawsze miałam dużo przyjaciół i znajomych. Jednak pewnych tematów na wszelki wypadek nie poruszano przy mnie – małżeństwo, macierzyństwo, te kwestie wchodziły jakby w inną sferę, dla mnie, z powodu kalectwa, zakazaną.
Tutaj nawet mama, a może zwłaszcza ona, bardzo się bała, że Ania będzie miała problemy ze znalezieniem partnera, nie przetrwa okresu ciąży i nie poradzi sobie z wychowaniem dziecka. - A ja jak zwykle miałam o wszystkim inne zdanie. Znalazłam miłość, byłam kochana – dlaczego ktoś miałby mnie nie pokochać? Wyszłam za mąż za dobrego i mądrego człowieka i chciałam mieć z nim dziecko, zresztą nie tylko jedno. Dla mnie nie ma zakazanych stref.
Podczas pierwszej ciąży lekarze byli dobrej myśli. Okazało się nawet, że Anna może rodzić siłami natury. Pierwsza ciąża przebiegła normalnie, choć nie obyło się bez przykrych dolegliwości. Annie bardzo puchły ręce, często również drętwiały, przez co trudno było wykonywać niektóre czynności. Mimo to, oprócz rutynowych badań Anna nie potrzebowała dodatkowej, specjalistycznej opieki. Kiedy czuła się dobrze, chodziła do pracy, udało się przetrwać w niej aż do dziewiątego miesiąca. Wszystko szczęśliwie się ułożyło. Na świat przyszła pierwsza córka - Ola.
- Inaczej sprawa wyglądała, gdy okazało się, że po raz drugi zostanę mamą. Ola miała wtedy raptem osiem miesięcy, więc lekarz, który mnie prowadził, nie miał dla mnie dobrych wiadomości. Powiedział mi wprost, że powinnam usunąć ciążę, ponieważ nie ma szans, żebym poradziła sobie z wychowaniem dwojga dzieci. Moja mama też bardzo się bała i podzielała jego opinię. Dla mnie było to nie do pomyślenia, nie mogłam się na to zgodzić.
Nie było łatwo. Kolejna ciąża i maleńkie dziecko. Ale na szczęście nie była sama. Mogła liczyć na pomoc męża i mamy, u której wówczas mieszkali. Nie dała za wygraną, zajmowała się córeczką, starała się także dorobić, wykonując prace chałupnicze. Tym razem nie dokuczały ręce, czuła się dobrze, ciąża przebiegała bez komplikacji. Niebawem urodziła Agnieszkę. Znów szczęśliwie ominęło ją cesarskie cięcie.
- Jak radziłam sobie z wychowywaniem dzieci? Normalnie, jak każda matka. Oczywiście było kilka sytuacji, które sprawiały mi kłopot, np. noszenie dzieci na rękach, ponieważ mam problemy z równowagą, ale nie przypominam sobie jakichś większych trudności. Mogłam liczyć na pomoc męża. Tak jak większość rodziców niektóre czynności, np. kąpiel, robiliśmy razem. Większość rzeczy starałam się jednak robić sama.
Lata mijały, dziewczynki rosły, stawały się coraz bardziej samodzielne, z czasem Anna mogła liczyć na pomoc z ich strony. Nie oznacza to, że z powodu jej niepełnosprawności dzieci były specjalnie obciążane dodatkowymi obowiązkami. Anna nigdy by na to nie pozwoliła.
Annę czekały jednak ciężkie czasy. Kiedy Ola miała dziewięć lat, a Agnieszka siedem, Anna dowiedziała się, że musi zmierzyć się z kolejną chorobą. Rak szyjki macicy – tak brzmiała przerażająca diagnoza.
- Bałam się jak nigdy wcześniej. Nie zdawałam sobie sprawy ze stadium choroby, nie potrafiłam racjonalnie ocenić ryzyka, jakie się z nią wiązało. Rak kojarzył mi się wówczas jednoznacznie – ze śmiercią. Lekarz, który jako pierwszy zidentyfikował stan Anny, nie obszedł się z nią zbyt delikatnie. – Ile ma pani dzieci? – zapytał. - Dwoje? No to wycinamy wszystko, nie musi pani mieć już więcej dzieci.
- Byłam zrozpaczona. Z jednej strony wiedziałam, że poddanie się operacji jest moją jedyną szansą. Z drugiej jednak strony nie mogłam się pogodzić z myślą, że lekarz usunie mi wszystko, co w moim mniemaniu czyniło mnie pełnowartościową kobietą. Nie chcę być „wybrakowana”, niepełnosprawna jeszcze bardziej, czy nikt tego nie rozumie?
Takie myśli dręczyły Annę każdej nocy. W dzień starała się ukryć przed dziewczynkami swoje emocje, razem z mężem doszli do wniosku, że córki są jeszcze zbyt małe, aby powiedzieć im całą prawdę.
- Chcieliśmy je chronić za wszelką cenę, choć czasami trudno było powstrzymać łzy. Gdy szłyśmy razem na karuzelę, udawałam, że wszystko jest w porządku, a w głowie cały czas gnębiły mnie myśli, czy nie są to ostatnie szczęśliwe chwile z moimi córeczkami. O tym, co się dzieje, nie wiedziała nawet moja mama.
Annę cały czas wpierał jej mąż, który doskonale rozumiał jej strach i wątpliwości. Zanim jego żona poddała się operacji, szukał pomocy u różnych specjalistów. Po ratunek udał się również do medycyny niekonwencjonalnej – znajomego bioenergoterapeuty, który kiedyś wyleczył ich młodszą córkę.
- Gdy Aga była malutka, przez dwa miesiące leżała w szpitalu na zapalenie płuc. Lekarze załamywali ręce, gdyż nie potrafili w żaden sposób jej wyleczyć – nie pomogło siedem różnych antybiotyków. Mąż za pozwoleniem lekarzy przyprowadził bioenergoterapeutę, który pomógł dziewczynce wrócić do zdrowia.
- Wiem, że może niektórzy ludzie mnie wyśmieją, że zamiast od razu iść „pod nóż”, udałam się do jakiegoś „szarlatana”. Ja kiedyś też patrzyłam na to wszystko z lekkim niedowierzaniem, ale kiedy człowiek sam potrzebuje pomocy, zaczyna szukać jej wszędzie. Z bioenergoterapeutą spotkałam się dwukrotnie. Powiedział mi, że jeszcze raz powinnam wykonać biopsję. Tak też zrobiłam.
Za namową koleżanki z pracy Anna udała się jednak do innego lekarza. Nie chciała się bowiem narażać na kpinę ze strony jego poprzednika. - W szpitalu na Bielanach przyjęła mnie bardzo miła, starsza pani doktor. Opowiedziałam jej o swoich obawach i odczuciach. – Kochanie doskonale cię rozumiem, zrobimy biopsję i okaże się, co mogę dla ciebie zrobić - powiedziała.
Wyniki biopsji nie mówiły jednoznacznie, że trzeba „wyciąć wszystko”. – Amputowano mi jedynie szyjkę i to nawet nie w znieczuleniu ogólnym, ale tylko od pasa w dół. Pani doktor uszanowała nawet to, że panicznie bałam się narkozy i zrobiła wszystko, żeby ulżyć mi w cierpieniu, jednocześnie ratując mi życie. Zabieg się udał – Anna pokonała raka i mogła dalej cieszyć się życiem. Cały czas z mężem czuwała nad szczęśliwym dzieciństwem Oli i Agnieszki.
- Razem z Andrzejem postanowiliśmy wysłać dziewczynki na kolonie na czas zabiegu i rekonwalescencji, żeby chociaż one nie były obciążone świadomością tego, co ma nastąpić. Dzisiaj wiem, że dziewczynki mimo naszych usilnych starań, zdawały sobie sprawę z powagi sytuacji, jednak nigdy nie miały mi za złe, że nie chciałam im wówczas wyjawić prawdy. Wtedy starały się mi pomóc na swój sposób. Były bardzo grzeczne, posłuszne i niezwykle odpowiedzialne – może nawet trochę za bardzo.
Po zabiegu Anna co miesiąc zgłaszała się na kontrolę, potem co trzy miesiące i tak czas mijał, a wyniki badań były dobre. Myślała, że jej czek na szczęście został zrealizowany.
- Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie - szok - kiedy po
jakimś czasie dowiedziałam się, że mimo operacji zaszłam w ciążę!
Był to kolejny cud w moim życiu.
Lekarze bardzo bali się o jej zdrowie, sugerowali usunięcie ciąży.
Ostrzegali, że grozi poronieniem i poważnymi komplikacjami nie
tylko ze względu na chorobę, którą niedawno przeszła, ale także z
uwagi na wiek – miała wówczas 40 lat.
- Ja dodatkowo miałam świadomość zagrożenia, ponieważ w mojej rodzinie był już podobny przypadek. Kuzynka, która również była po operacji raka szyjki macicy, po zabiegu dwukrotnie spodziewała się dziecka, niestety, obu ciąży nie udało się jej donosić.
Anna znowu musiała dokonać trudnego wyboru między nowym życiem a swoim własnym. Mimo strachu nie miała żadnych wątpliwości. Przez cały okres ciąży pozostawała w stałym kontakcie z lekarzem i próbowała żyć normalnie. Uważała na siebie jak tylko to było możliwe. Cały czas wspierały ją córki i cała rodzina. Praca, do której chodziła do ósmego miesiąca, również pozwoliła oddalić od siebie złe myśli. Poród nastąpił dwa tygodnie przed terminem, ale i tym razem odbył się siłami natury. Dzisiaj syn Adam ma już 16 lat, a Anna z radością patrzy, jak dorasta.
Los jednak nadal jej nie oszczędzał. Ciężka choroba odebrała Annie męża.
- Dzięki dzieciom udało mi się przetrwać te straszne dla mnie chwile. Wiedziałam, że mam dla kogo żyć i muszę być silna. - Adaś był wtedy takim kochanym maluchem. Miał zaledwie sześć lat. Przytulał się do mnie i mówił - Mamusiu, proszę cię nie płacz. – Boże, co ja bym wtenczas bez niego zrobiła, oszalałabym z rozpaczy.
Odtąd z całych sił starała się zastąpić swoim dzieciom ojca, w
szczególności małemu Adasiowi, któremu wówczas najtrudniej było
zrozumieć tragiczną sytuację.
- To także zasługa moich kochanych dzieci, że dzisiaj jestem
właśnie taka - sprawna mimo niepełnosprawności, pełna optymizmu,
otwarta na innych ludzi. Uważam teraz, że tylko ode mnie zależy to,
jak będą mnie postrzegać inni. Każdy ma w życiu jakieś problemy i
troski, ja mimo cierpienia postanowiłam nadal z uśmiechem wychodzić
do ludzi i realizować swoje marzenia.
Dwa lata temu spełniła jedno z nich, biorąc udział w rejsie jachtem na wyspę Bornholm, organizowanym przez klub żeglarski z Łomianek. Dzisiaj przygotowuje się na podobną wyprawę – tym razem do Grecji.
- Cieszę się, że postawiłam na swoim i nie uległam presji otoczenia, które nie widziało mnie ani w roli żony, ani matki i samodzielnego człowieka. Mam nadzieję, że moja historia podniesie na duchu osoby w podobnej sytuacji, motywując je do działania.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz