Jestem wierna „Integracji”
Mama bała się. Był 1945 r., wojna się już kończyła, a w Sosnowcu, gdzie od niedawna mieszkali, ani nie było szpitala, ani nie znali lekarza, który mógłby odebrać poród. W rodzinie od zawsze przychodziły na świat duże, prawie 5-kilogramowe dzieci. Rodzice postanowili więc wrócić na wieś, do Lgoty Wolbromskiej pod Krakowem, aby poród odebrała ich mama (babcia mającej przyjść na świat Renatki), która była akuszerką.
Renatka, jak inne dzieci w rodzinie, urodziła się duża. Zanim wróciła z mamą do Sosnowca, gdzie pracował ojciec w sosnowieckiej hucie, wychowywała ją na wsi mama z babcią. Kiedy raczkowała, mama zauważyła, że dziewczynka ciągnie za sobą lewą nóżkę. Nie przewidziała, że długo będzie szukała ortopedy, który ustali, co jest tego przyczyną, a przede wszystkim zaradzi problemowi.
Szpitale i operacje
Czas mijał, dziewczynka rosła, a kolejne wyjazdy do lekarzy nie przynosiły rezultatu. Ustalono tylko, że dziecko urodziło się ze zwichniętym stawem biodrowym. Mogło do niego dojść podczas porodu lub jeszcze w ciąży. Ortopedzi nie potrafili Renatce pomóc, poza dalszym zalecaniem, aby chodziła w aparacie ortopedycznym. Powtarzali też, że tylko operacja stawu może pomóc, lecz żaden nie chciał się jej podjąć albo nie miał takich możliwości.
Renatka kończyła 5 lat, gdy badający ją profesor w Warszawie powiedział jej mamie, aby pojechała do Bytomia, do znanego ortopedy prof. Garlickiego.
– Miałam już mocno startą główkę stawu biodrowego i chodziłam w aparacie ortopedycznym z nóżką na szynach – wspomina pani Renata Strączek z miejscowości Ząb koło Zakopanego, Czytelniczka „Integracji” od 1994 r. (!) – Pamiętam, że prof. Garlicki powiedział: „Dziewczynko, zrobię wszystko, abyś nie jeździła na wózku, ale będzie koniecznych kilka operacji”.
Pierwszą operację przeszła w wieku 6 lat, ostatnią, szóstą, gdy skończyła 14 lat. Podczas jednych wstawiano śruby w stawie biodrowym, podczas innych je wyciągano. Każda operacja kończyła się założeniemm na trzy miesiące gipsu, od biodra do stopy. O poruszaniu się nie było mowy. Dziewczynka rosła, a z nią zdrowa nóżka; druga – nie nadążała za pierwszą. Po każdej operacji chora nóżka stawała się krótsza o 1 cm.
– Gdy dorosłam, miałam nogę krótszą o 12 cm.
Dzielna i atrakcyjna
Pani Renata jako dziecko nie wstydziła się swojej niepełnosprawności, nie czuła się z jej powodu gorsza. Częściowo to zasługa rodziców, którzy robili wszystko, aby nie czuła się inna w gronie rówieśników, i powtarzali, że nie jest gorsza, brzydsza, a jedynie inaczej chodzi. Za namową mamy ćwiczyła i udoskonalała chodzenie, aby zminimalizować kiwanie się. Wysoki, ciężki i brzydki but ortopedyczny zamiast ułatwiać, utrudniał chodzenie, które sprawiało ból w chorej nodze i kręgosłupie. Po ostatniej operacji odstawiła go na bok i zaczęła chodzić na palcach chorej nogi. Właściwie to na niej się jedynie wspierała, gdyż cały ciężar przejęła zdrowa noga. Na niej wspinała się po schodach i wchodziła do tramwaju, a krótsza i słabsza służyła za podpórkę. Z czasem tak wyćwiczyła chodzenie na palcach jednej stopy, że niewiele osób zauważało jej krótszą nogę.
Pani Renata podkreśla, że poza jedyną sytuacją w szkole podstawowej, kiedy starsza koleżanka na przerwie zawołała za nią: „kulawiec, kulawiec”, nie doświadczyła dyskryminacji. Tamtą koleżankę trzepnęła workiem z kapciami i być może tym zdobyła szacunek rówieśników. Pokazała, że nie jest ofiarą.
Nie była nią także podczas potańcówek i prywatek. Uwielbiała tańczyć i pierwsza wychodziła na parkiet, a ostatnia z niego schodziła. Tańczyła tak, że koleżanki jej zazdrościły, a chłopcy podchodzili i prosili do tańca. Pani Renata uważa, że taniec ma w genach – rodzice uwielbiali tańczyć, tańczyli przy muzyce dziadka, zdolnego kowala i skrzypka, wynajmowanego przez rodziny do domów, a nawet przez „państwo” do zamku.
– Tańczyłam całe życie, noga czasem bolała, ale tańczyłam – mówi pani Renata. – Nie mogłam tylko tańczyć twista, bo w twiście jest przykucanie, a moje sztywne biodro na to nie pozwalało. Nawet przy gotowaniu nogi rwą mi się do tańca, gdy w radyjku leci ładna muzyka.
U chłopców miała powodzenie. Nie tylko z powodu tańca, ujmowała również optymizmem, towarzyską naturą i gotowością do pomocy. Temu powodzeniu dziwiła się nawet mama. W czasach liceum medycznego we Wrocławiu, a potem studium dla analityków medycznych, nieraz słyszała: „Ani nie jesteś zdrowa, ani bogata, ani zbytnio piękna, a tylu chłopców za tobą się ugania”. Żaden jednak z tych, z którymi wówczas chodziła, nie został jej mężem. Nie była bowiem całkowicie pewna uczuć tych chłopaków ani swoich.
Krok po kroku w dorosłość
Po ukończeniu szkoły pani Renata wróciła do Sosnowca, gdzie mieszkali rodzice, i znalazła pracę w laboratorium badania krwi. Jednak koleżanka znalazła jej lepiej płatną pracę, z mieszkaniem służbowym w akademickim sanatorium przeciwgruźliczym w Zakopanem. Był w tym palec Boży, ponieważ tam poznała przyszłego męża, który był w sanatorium elektrykiem. Pani Renata mówi, że to miejsce było jak magnes, który ich przyciągnął. Pobrali się, gdy skończyła 25 lat.
Mąż pani Renaty w prezencie ślubnym otrzymał działkę w Zębie pod Zakopanem, ulegli jednak namowie jej mamy i zamieszkali z rodzicami w domu w Sosnowcu. Tam urodził się syn, a sześć lat później córka. Tradycji rodzinnej stało się zadość, bo każde z dzieci ważyło 5 kg.
Gdy dzieci kończyły pół roku, pani Renata biegła do ortopedy dziecięcego, aby zbadać, czy nie mają przypadkiem zwichniętego stawu. Choć prawdopodobieństwo było małe, chciała mieć stuprocentową pewność, że historia się nie powtórzy.
Dobrze radziła sobie z kłopotami butowymi – dzięki zaprzyjaźnionej kierowniczce sklepu mogła kupować delikatne i miękkie buty z importu, m.in. z Niemiec i Turcji. Uniesiona stopa jej krótszej nogi mogła bez dodatkowego wysiłku opierać się na palcach.
Przygoda z „Integracjaą”
Rok 1994 Pani Renata bardzo dobrze pamięta. Mieszkali już w Zębie, w swoim domu (od 1985 r.), budowanym kilkanaście lat. Udała się kiedyś na badanie krwi. Czekała na swoją kolej. Na stoliku leżały różne gazety, przeglądała jedną po drugiej, a na końcu do rąk wzięła 8-stronicowe czarno-białe pismo. „Integrację”. Pierwszy raz widziała gazetę, która poruszała problemy osób z niepełnosprawnością. Tak się zaczytała, że kiedy nadeszła jej kolej, zamiast odłożyć gazetę, włożyła ją do torby. Dopiero w domu zauważyła, co zrobiła.
– No nie, pomyślałam, że ukradłam „Integrację”. Czytałam do północy, przeczytałam caluteńką, od A do Z, a następnego dnia zadzwoniłam pod numer w stopce i zamówiłam prenumeratę. Dla mnie to było niesamowite, że jest gazeta poświęcona ludziom niepełnosprawnym. Było w niej tak wiele wskazówek i ciekawych informacji, że byłam zszokowana.
Kopalnie wiedzy
Każdą „Integrację”, jaką przynosił do domu listonosz, pani Renata czytała od deski do deski. Z jednego numeru dowiedziała się o możliwości wyjazdu na turnus rehabilitacyjny, a w starostwie nikt ją nie informował, że może jechać. Następnego dnia pobiegła do lekarza po skierowanie, złożyła wniosek w starostwie i wkrótce pierwszy raz w życiu pojechała na turnus.
Z innej „Integracji” dowiedziała się, że mąż może uzyskać dopłatę na aparat słuchowy. Aparat właściwy dla jego schorzenia kosztował 1000 zł. Nie było ich stać na zakup, a dzięki dopłacie wydali tylko 200 zł.
Połączone śrubami biodro pozwalało pani Renacie jedynie na zginanie się do pozycji siedzącej, a ponieważ lewa noga była słabsza, siadanie i wstawanie z krzesła, także w toalecie, wymagało dużego wysiłku i sprawiało duże trudności. Tu także pomogła jej „Integracja”, gdyż w jednym z numerów przeczytała o możliwości dostosowania łazienki.
– Choć nie bez walki w urzędzie, dostosowałam łazienkę, płacąc tylko 2 tys. zł, a 8 tys. dofinansował PFRON. To było wspaniałe i niezwykle dla mnie pomocne. Wiele razy przekonałam się, że urzędnicy nie znali przepisów na temat tego, co przysługuje osobie niepełnosprawnej. Pokazywałam paniom zza biurek „Integrację”, wskazując przepisy o dofinansowaniach, na co czasem słyszałam odpowiedź, że gazety wypisują, co tylko chcą. A miałam rację.
„Maluchy” z PFRON
Największa zmiana w życiu pani Renaty miała dopiero nastąpić. Ząb, gdzie mieszka z rodziną, to najwyżej położona wieś w Polsce. Choć pani Renata dawała sobie radę z chodzeniem po domu, to o zakupach nie było mowy. Marzyła o „maluchu”, ale zaciągnięcie kredytu w banku i jego spłata z wysokimi odsetkami szybko te marzenia rozwiewały. Tak było do czasu, gdy listonosz przyniósł nową „Integrację”. Przeczytała w niej, że PFRON dofinansowuje zakup samochodów dla osób z niepełnosprawnością. Mogłaby więc kupić „malucha” na raty, spłacać go przez sześć lat, a PFRON pokrywałby odsetki kredytu. I tak też zrobiła.
– „Maluch” był moimi nogami, największym udogodnieniem w życiu, zwłaszcza tu, w górach – dodaje pani Renata. – Odtąd mogłam wszędzie bez problemu pojechać, do apteki, sklepów, lekarza, Zakopanego.
Po 12 latach, dzięki wsparciu programu PFRON, kupiła drugiego „malucha” i jeździła tym autem aż... 18 lat. W ubiegłym roku musiał zakończyć swą długoletnią służbę. Jej życie od razu na tym ucierpiało – przestała niemal opuszczać Ząb. PFRON wycofał się z programu, a pani Renata zapewnia, że gdyby program istniał, zdecydowałaby się na zakup następnego małego i taniego auta, które przedłużyłoby jej aktywność i samodzielność, bo ma dopiero 71 lat. Brak samochodu odczuwa najbardziej. Bardziej niż brak wyjazdów na turnusy rehabilitacyjne, na które nie jeżdzi już od pięciu lat. W starostwie pieniędzy wystarcza wyłącznie dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnością.
– Osoby niepełnosprawne otrzymują coraz mniejsze wsparcie na rehabilitację i inne potrzeby, co jest widoczne zwłaszcza na wsi, gdzie jest znacznie mniej możliwości i pieniędzy niż w mieście. Osoby niepełnosprawne na wsi są najmniejszym beneficjentem zmian w Polsce w ciągu ostatnich 25 lat. Ale ja obawiam się jedynie niepełnosprawności na starość. Już teraz przydałaby mi się jakaś pomoc asystenta, a tak najbardziej – to znowu samochód kupiony dzięki wsparciu PFRON...
Nasza bohaterka o „Integracji”
– „Integracja” wiele mi pomogła. Dzięki niej mogłam skorzystać z wielu możliwości, upominać się o różne rzeczy w urzędzie, bronić swoich praw. Pokazała mi, gdzie się udać i jak coś załatwić. Ciągle jest mi mało tej gazety, w każdym numerze znajduję coś, co pomaga lepiej żyć i funkcjonować. „Integracja” jest dla mnie jak przyjaciel, a jak się przyjaciela pokocha, to się go kocha do końca życia. Dlatego jestem wierna „Integracji”. Pamiętam słowa mojej mamy, że nie można walczyć z losem, który został dany, trzeba go przyjąć, żyć i cieszyć się życiem. I ja to robię, od 22 lat razem z „Integracją”.
Dziękujemy, Pani Renato, za Pani wierność i miłe słowa. Życzymy dużo zdrowia i radości. Mamy dla Pani drobny upominek, a wszystkich naszych Czytelników zapraszamy do Konkursu z atrakcyjnymi nagrodami. Opowiedzcie nam o „Integracji”! Nagrodą główną jest tablet Samsung Galaxy Tab3! Szczegóły na stronie Niepelnosprawni.pl.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz