POCZUCIE WINY jak węzeł gordyjski
Nasi rodzice
najczęściej nie potrafili uporać się z rolą matki lub ojca dziecka
z niepełnosprawnością. Nikt bowiem nie może nauczyć człowieka
takiej roli. Spada ona jak grom z jasnego nieba.
Wielu z nas w dorosłym życiu dźwiga ciężar, który przekazali
rodzice - ich obawy, trudności i porażki. Wszystko, co dobre i złe
w naszych życiorysach, zaczyna się w rodzinie. Tu dostajemy życiowy
napęd, ale też emocjonalne stygmaty które determinują aktywność lub
jej brak.
Góra lodowa
Pan Jerzy z woj. podkarpackiego ma dzisiaj prawie 60 lat, prowadzi
mały biznes i zatrudnia pięć osób. Jest znany i lubiany w okolicy.
Jako dziecko głuchonieme przez wiele lat wychowywał się poza domem,
w ośrodku, w którym znajdowała się odpowiednia szkoła. Miał siostrę
i brata, pełnosprawnych bliźniaków, ale we wczesnym dzieciństwie,
kiedy on już chodził do szkoły podstawowej, zginęli w wypadku.
Jechali z rodzicami. Przeżyła tylko matka.
- Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo podzieliła nas ta tragedia -
wyznaje po latach ze łzami w oczach. - Nie pamiętam, aby potem
matka mnie przytuliła, a ja instynktownie balem się do niej
podchodzić. Czułem się nie w porządku, a nie wiedziałem dlaczego.
Dzisiaj po wieloletniej terapii rozumiem, że rosłem z wielkim
ciężarem poczucia winy za ten wypadek, który zabrał nam
najbliższych.
Nawet nie próbuję sobie wyobrażać, co czuje matka, kiedy traci
zdrowe dzieci i męża, a los zostawia jej głuchonieme dziecko - i to
daleko od domu. Bywa tak, że potencjał miłości przenosi się na tego
członka rodziny, który pozostał, i kocha się go, zniewalając.
Zdarzają się i inne sytuacje, jak u pana Jerzego, gdy przenosi się
nieświadomie na chore dziecko emocjonalną „górę lodową". Jej
wierzchołek jest jak nieokreślone uczucie chłodnego smutku
odczuwanego na poziomie serca. Pod nim buzują emocjonalne wulkany.
Kiedy znajdą ujście, są nie do opanowania.
Zgryzota
do końca życia
Pani Katarzyna z woj. pomorskiego ma córkę z dziecięcym porażeniem
mózgowym.
„Poczułam się osobiście dotknięta - napisała do redakcji matka
28-letniej dzisiaj Magdy. - Pierwsze lata to był horror dla córki i
rodziny. Niekończące się choroby, nowe diagnozy i szpitale. Majątek
wydany na wizyty u specjalistów, męczące ćwiczenia, brak akceptacji
otoczenia, pedagogów, złośliwość ludzka, a także bezradność
lekarzy".
Cały świat nagle stał się wrogi, obcy, nieczuły. Było również
wyśmiewanie, szykany, prześciganie się, kto lepiej wie, jak
postępować z takimi dziećmi.
Pani Kasia została nauczycielką, aby zająć się edukacją swojego
dziecka. Poświęciła mu całe życie - tak nazywa swoje oddanie córce.
Magda jest rzeczywiście bardzo dobrze zrehabilitowana i nie
potrzebuje współczucia, tylko normalnego traktowania. Nie chce też
ciągłego upokorzenia. Pragnie żyć jak rówieśnicy, kochać i być
kochaną.
Bardzo cierpi z powodu ciągłego odtrącania. Pytanie tylko, na ile
wynika ono z przekonania matki zmęczonej życiem, która razem z
mężem „poświęciła" młodość i zdrowie, a na ile z uczuć samej Magdy,
o których pisze matka. Wszystko wskazuje na to, że matka nie
uporała się z „osobistą urazą", jakiej doznała po urodzeniu chorego
dziecka:
„Po latach takiego życia mam stargane nerwy, silną depresję, jestem
po dwóch wylewach, a od dźwigania córki mam przepuklinę kręgosłupa
i zwyrodnienia stawów od codziennej roboty. Mąż przeszedł paraliż,
syn założył już rodzinę, ale synowa nie akceptuje Magdy i powoli
odsuwa się od nas".
Może synowa nie odsuwa się od rodziny, tylko od tej nieustająco
okazywanej zgryzoty? Wyczuwalnej nawet w listach do nas. Nie ma w
nich cienia radości, a tym bardziej dumy z tego, co Magda
osiągnęła. Matka już przewidziała, że mimo wykształcenia córka na
pewno nie znajdzie pracy i nie założy rodziny. Oby jej tego nie
wykrakała...
Nie do darowania
Sięgam pamięcią do własnego życia. Przez 11 lat nie wiedziałam, że
mam siostrę. Byłam w zakładzie opiekuńczym. Kiedy mnie o tym
poinformowano, to oczekiwanie na spotkanie z nią było jak święto,
zapowiedź wielkiego przeżycia. Nie wiedziałam, jak to jest mieć
siostrę, ale czułam, że będzie dla mnie kimś bardzo ważnym. Dla
niej to też było wydarzenie. Gdy dowiedziała się, że pojedzie do
siostry, to trzy miesiące trzymała dla mnie czekoladę. Co to
oznaczało dla dziecka z domu, w którym bieda aż piszczała, to tylko
ona wie. Dla mnie był to dowód największego poświęcenia (wyznam tu,
że pierwszą rzeczą, jaką ukradłam w zakładzie, była właśnie
czekolada. Miałam wtedy 6 lat i wielki głód słodyczy przywieziony
jeszcze z domu).
Nasze spotkanie pamiętam jak dziś, odbyło się na dużym zakładowym
dziedzińcu.
- Janka, to jest twoja siostra Tereska - powiedziała mama. - A to
jest Janka, twoja siostra, Teresko.
Ta scena kojarzy mi się z filmem W samo południe. Tylko wyciągnąć
rewolwery i strzelać. Do tej biednej matki, do niebyłego ojca i do
siebie nawzajem. Następne lata minęły nam na ukrytej animozji o to,
że ona może być z rodzicami, a ja w zakładzie. Ani rodzice (pewnie
w poczuciu winy), ani wychowawcy (może ze wstydu) nie rozmawiali z
nami o tym, że wychowujemy się osobno. Mama obiecywała, kiedy jej
się wypłakiwałam w ramiona podczas kolejnych odwiedzin: „Wytrzymaj,
dziecko, jeszcze trochę, jak skończysz szkołę podstawową, to cię
zabiorę do domu".
To był sens mojego życia. Kiedy jednak ósmy rok szkolny zbliżał się
do końca, a z domu płynęło jedynie milczenie, uciekłam z zakładu.
Oczywiście do domu rodziców.
Nie znałam niczego poza zakładem opiekuńczym. Zapukałam do drzwi
wymarzonego przez lata rodzinnego domu. Otworzyła mama - pierwsza
osoba na świecie, najbardziej oczekiwana i wytęskniona w czasie,
kiedy jej przy mnie nie było. Przez całe lata potem nie umiałam
płakać inaczej niż jak dziecko za matką.
Otworzyła drzwi i nie powiedziała wymarzonych słów: „Moje dziecko
kochane, jak to dobrze, że już jesteś", tylko: „Janka, po coś tu
przyjechała?".
Jak ja to umiałam przeżyć?! Nie mam pojęcia... Wiedziałam już, że
jestem sama, że nikt mnie nie kocha. Dzisiaj rozumiem, że tak matka
wypowiedziała swój strach, ale to, co czułam, jest nie do
wyrażenia. Rodzice odeszli na drugi świat, a ja i Teresa
nawiązałyśmy siostrzany kontakt dopiero na stare lata. I to jest
nasz zysk. Reszta jest nie do darowania.
Wyjść poza siebie
Państwo D. z woj. podlaskiego napisali do redakcji: „Osoby
niepełnosprawne na wsi są z góry stracone. Od 8 lat mamy dziecko
umysłowo i fizycznie niepełnosprawne. Potrzebuje opieki
specjalistów (neurologa, logopedy, okulisty, psychologa i
oczywiście nieustającej rehabilitacji) oraz normalnego życia. Na
wsi nie możemy tego zapewnić, chociaż urabiamy sobie ręce po
łokcie".
To prawda – dziecko mieszkające na wsi ma ograniczone możliwości
terapii, ale nie musi być skazane na poczucie winy rodziców, które
będzie dźwigało przez całe życie.
Ile jest takich domów? Nie wiemy, bo nikt tego nie policzył, ale w
wielu z nich rodzice nie potrafią nazywać emocji. Prawdziwe jest
twierdzenie: powiedz mi, jaki był twój dom, a powiem ci, jaki
jesteś. Ale czy ktokolwiek może być winny temu, jak żyje? Wszak
niezbadana jest tajemnica ludzkiego losu. Ktoś jednak musi przeciąć
gordyjski węzeł zasupłany w wielu rodzinach. Kto? To może być każdy
z nas. Także ja albo ty...
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz