Nie widzę, nie słyszę, JESTEM
Niewiele wiemy o osobach
głuchoniewidomych. Większość z nas nie potrafi sobie nawet
wyobrazić, jak można żyć, nie widząc i nie słysząc. Co wtedy robić?
Jak spędzać czas? Jak realizować marzenia i żyć wśród innych? Jak
można być szczęśliwym...
Zatykam palcami uszy i zamykam oczy Czuję się tak, jakbym się
znalazł w ciasnej, ciemnej dziurze albo zamknięty we własnej
głowie. Towarzyszą mi jedynie myśli. Ich obecność odbieram mocniej
niż kiedykolwiek. Mam wrażenie, że świat podzielił się na dwie
nieproporcjonalne części. W mniejszej jestem tylko ja z kotłującymi
się myślami, a otacza ją ogromna, czarna przestrzeń.
Po chwili zdaję sobie sprawę, że moje myśli nie mogą wydostać się z
głowy. Nie wiem zresztą, do kogo miałbym je skierować, jak je
wyrazić, kto ma mi odpowiedzieć i w jaki sposób. „Jaki miałoby to
sens?" - zadaję sobie pytanie. Szybko otwieram oczy i odtykam uszy
Zaczynam się zastanawiać, kto z nas myśli o osobach
głuchoniewidomych?
Czy jest tam kto?
W krajach Unii Europejskiej mieszka około 150 tys. osób
głuchoniewidomych. Szacuje się, że w Polsce żyje ich około 6 tys.
Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym (TPG) wie o 2 tys. Polaków,
którzy mają jednoczesne upośledzenie wzroku i słuchu. O reszcie nic
nie wiadomo - gdzie mieszkają, co robią i czy ktokolwiek z nimi
rozmawia. A porozumiewać się można z nimi językiem dotyku.
Pełnosprawni ludzie go nie znają. TPG niedawno natrafiło na
kolejnego głuchoniewidomego, który żył od 15 lat na wsi zupełnie
zapomniany. Na wsiach i w małych mieścinach „zapomnianych
głuchoniewidomych" mieszka najwięcej.
Wielu ludzi nie uświadamia sobie ich dramatycznego położenia, a
czasem nawet istnienia. Trudną sytuację osób z tej grupy próbuje
zmieniać TPG, wyciągając je z polskiej „głuszy". Czyni to np.
poprzez mobilizowanie studentów kierunków pedagogicznych do
wyszukiwania tych ludzi. Studenci odnajdują osoby głuchoniewidome
m.in. w domach pomocy społecznej. Niektóre żyją niemal w całkowitej
izolacji. Personel zwykle nie zna metod porozumiewania się z nimi,
więc wzajemne kontakty ograniczają się do spraw najbardziej
podstawowych - nakarmienia, toalety i posadzenia na ławce.
- Ci, których odnajdujemy, a później uczestniczą w naszych
specjalnych turnusach, stają się bardziej świadomi. Dowiadują się,
że mogą coś mieć, a nawet czegoś chcieć, że nie muszą wegetować,
ograniczając życie do najprostszych czynności - mówi Grzegorz
Kozłowski, przewodniczący TPG.
Na komputerze i swej brajlowskiej szachownicy pan Leszek
zawzięcie trenuje debiuty, gambity i całe szachowe rozgrywki.
Codziennie przynajmniej 4 godziny. Fot.: P. Stanisławski
Powstają jednak dylematy. TPG ma tylko kilkanaście regionalnych
klubów, w których spotykają się osoby głuchoniewidome. Nie ma
wystarczająco licznej kadry, aby po turnusie, po powrocie do domu,
pomagać im wyjść z izolacji. Turnus rozbudza nadzieje u nowych
uczestników. Często budzi ich z letargu i apatii, daje nowe
perspektywy. Jeśli po turnusie pozostawi się te osoby same sobie,
rozczarowane jeszcze bardziej zamykają się i wycofują.
- Często mamy dylemat, czy otworzyć bardziej przed taką osobą
świat, czy pozostawić ją w tym, który znała dotąd. Obawiamy się,
aby za wiele nie zapragnęła i nie rozczarowała się, nie mogąc tego
osiągnąć. To mogłoby ją unieszczęśliwić i w konsekwencji
doprowadzić do jeszcze większej rezygnacji - dodaje Grzegorz
Kozłowski.
Rezygnacja, apatia, depresja, zamknięcie przed światem, nawet
najbliższą rodziną, to częste zachowania występujące u osób
głuchoniewidomych, których psychiczne potrzeby nie są zaspokajane.
Zwłaszcza wtedy, gdy nie mają kontaktów z innymi ludźmi.
Kraje skandynawskie jako jedne z pierwszych postanowiły pomóc
osobom głuchoniewidomym wyjść z izolacji. Zaczęto organizować
wolontariuszy, którzy odwiedzają je i spędzają z nimi czas,
dotrzymując towarzystwa. Uczą się one specjalnych metod
porozumiewania się, dzięki czemu przekazują podopiecznym aktualne
wiadomości, czytają gazetę, chodzą z nimi do muzeów czy na spacery.
Wolontariusze działają także w Polsce, a ludzi chętnych pomóc
osobom głuchoniewidomym powoli przybywa. Szkoli ich TPG. Niektórzy
zostają potem ich tłumaczami-przewodnikami.
- Po ukończeniu szkoły podstawowej nie wiedziałam, gdzie będę się
dalej uczyła - mówi pani Elwira, która w szkole podstawowej w
wyniku choroby straciła najpierw słuch, a potem wzrok. - Czułam się
samotna, chciałam nawiązać kontakt z młodymi ludźmi, ale nie
wiedziałam, jak to zrobić W końcu spotkałam wspaniałych ludzi,
którzy mi pomogli. Nauczyłam się brajla, wróciłam do czytania
książek, zdałam maturę i nauczyłam się porozumiewania z otoczeniem.
Bywam nieśmiała i mam różne obawy, aby zainicjować kontakty, ale w
końcu zaczęłam zachęcać innych, aby coś mi powiedzieli i często się
to udaje. Sprawia mi radość, kiedy mogę coś zrobić dla innych. Mam
poczucie, że jestem komuś potrzebna.
Pani Elwira stara się dziś być jak najbardziej samodzielna. Wiele
czynności i domowych prac wykonuje sama. Ogromną zmianą w jej życiu
było otrzymanie komputera z monitorem brajlowskim i specjalnym
oprogramowaniem. Dzięki niemu stała się bardziej niezależna, ma
dostęp do wielu informacji, a poczta elektroniczna zastępuje jej
telefon. Pielęgnuje wszystkie przyjaźnie i znajomości.
Fot.: P. Stanisławski.
Lupowidzenie
Środowisko osób głuchoniewidomych jest silnie zróżnicowane. Są
wśród nich zupełnie niewidzący i zupełnie niesłyszący, bardzo słabo
widzący i bardzo słabo słyszący, osoby niewidzące i słabosłyszące,
i odwrotnie - niesłyszący i słabowidzący. Z głuchoślepotą -
sformułowanie to często występuje w środowisku - ludzie się także
rodzą. Znacznie jednak częściej dotyka ona osoby już dorosłe i
młodzież - w wyniku chorób, urazów, źle przeprowadzonych operacji
albo starzenia się.
Rozwój technologii pozwala części osób głuchoniewidomych, u których
zachowały się resztki słuchu, w miarę dobrze słyszeć. Pod warunkiem
jednak, że zostaną wyposażone w najlepsze aparaty słuchowe. Zwykle
są one najdroższe i niewiele osób głuchoniewidomych na nie
stać.
Podobnie jest ze wzrokiem. Część osób zachowała resztki tego
zmysłu. Niektórzy mają bardzo mocno zawężone pole widzenia, ale w
miarę dobrą ostrość wzroku. Zwykle w jednym oku, bo na drugie nie
widzą wcale. „Zdrowym" okiem widzą tak, jakbyśmy przystawili do oka
rurkę o średnicy 1 mm i przez nią oglądali świat. U innych pole
widzenia jest szerokie, natomiast obraz całkowicie rozmazany.
Dopiero z bliska dostrzegają kontury. Niektórzy głuchoniewidomi
noszą więc przy sobie bardzo silne lupy, o kilkudziesięciokrotnym
powiększeniu. Czasem mają dwie: do bliży i dali. Dzięki tej
pierwszej mogą przeczytać gazetę, jeśli przybliżą ją na odległość
dwóch centymetrów. Druga pozwala nawet obejrzeć coś na ekranie
telewizora. Lubią oglądać komedie, bo wielu rzeczy nie trzeba się
domyślać. Jaś Fasola, Benny Hill czy Charlie Chaplin mówią gestami,
da się je zobaczyć przez lupę i się pośmiać.
- Kiedyś byłem w Dolinie Strążyskiej. Szedłem na Giewont i do
szczytu miałem jakieś 1000 m - opowiada Grzegorz Kozłowski. -
Wyjąłem swoją lunetkę, aby zobaczyć krzyż na szczycie. Po 10
minutach go zobaczyłem. Dwie godziny później byłem na górze.
Na szczycie Giewontu pan Grzegorz ledwo widział krzyż. On stał za
blisko, a krzyż jest za duży. Dotykał go więc. To, co zdrowa osoba
zobaczy z 50 m, on ujrzy dopiero z metra. Aby przeczytać druk, jego
lupa musi powiększyć litery 24 razy. Nosi też dwa najmocniejsze
aparaty słuchowe. Korzysta z systemu FM - nadajnika i odbiornika.
Dzięki trzymanemu w ręku małemu mikrofonowi może słyszeć
rozmówcę.
Część osób głuchoniewidomych pomimo utraty słuchu jest w stanie
mówić - pod warunkiem że od dziecka były do tego zachęcane.
- Kilkanaście lat temu chodziłem po mieście z kolegą, także
gluchoniewidomym - opowiada Grzegorz Kozłowski. - Sławek miał
zawężone pole widzenia, ale dobrą ostrość. Potrafił ze 100 m
rozpoznać numer jadącego autobusu. Wpadał jednak na słupki, które
były tuż przed jego nosem. Ja z kolei mam w oku słabą ostrość, ale
normalne pole widzenia, widzę więc przeszkody przed sobą, nie widzę
jednak tego co dalej. Tworzyliśmy uzupełniającą się parę. On mówił,
jakie jest światło na przejściu i jaki jedzie autobus, a ja
wyłapywałem wszystkie blisko znajdujące się przeszkody.
Państwo Kurowscy są małżeństwem od kilkudziesięciu lat. Razem
jeżdżą do Orońska. Fot.: P. Stanisławski
Pan Czesław Kurowski także korzysta z lupy. Ogląda przez nią
komedie, telewizyjny program tłumaczony na język migowy i kazania
księdza migającego w kościele. Od urodzenia jest głuchoniemy i
słabo widzi na jedno oko. Wzrok w drugim stracił po wypadku - obok
domu, na pasach dla pieszych, potrącił go samochód. Miał wtedy 15
lat. Los postawił jednak na jego drodze kochającą kobietę, która
widzi i słyszy.
- Czesław był całkiem przystojny, grzeczny, nie palił, nie pił -
mówi żona. - Moja ciocia bardzo chciała, abym za niego wyszła. Ja
nie chciałam o tym słyszeć. W wyniku nieszczęśliwego wypadku
zmarła. Wyszłam więc za Czesia niejako dla niej. Nie z miłości, ale
z poświęcenia. I nie żałuję. A miłość przyszła potem. Pan Bóg dał,
że syn urodził się słyszący. Później urodziła się nam głuchoniema
córka.
Pan Czesław mówi, że największą radość sprawiają mu spotkania z
osobami głuchoniewidomymi w klubie w Przemyślu oraz turnusy
rzeźbiarskie w Orońsku.
- Cały rok czeka na to rzeźbienie - zdradza żona. - Byłby chory,
gdyby nie przyjechał do Orońska. Rzeźbienie go uspokaja. Gdy nie ma
zajęcia, różne myśli przychodzą mu do głowy. Zastanawia się wtedy,
po co żyje, dlaczego nie słyszy i nie widzi. Nie może się z tym
pogodzić.
Istnieje kilka metod porozumiewania się z osobami
głuchoniewidomymi: Kreślenie palcem na dłoni osoby głuchoniewidomej - lub innych częściach ciała - dużych liter: Litery trzeba kreślić w odpowiednim kierunku. To prosta i skuteczna metoda, lecz najwolniejsza. Najczęściej stosowana przez osoby, które znają alfabet języka polskiego i w późniejszym okresie stały się głuchoniewidome. Język migowy: Posługują się nim osoby głuchoniewidome, które mają zachowane resztki wzroku i znają język migowy. Jeśli nie widzą, mogą alfabet języka migowego (tzw. jednoręczny alfabet palcowy), stosowany jedną ręką, odbierać drogą dotykową. Alfabet Lorma: Polega na kreśleniu na całej dłoni linii i punktów, które odpowiadają poszczególnym literom. Metodę Lorma stworzyła osoba głuchoniewidoma. Kreśli się jednym palcem, lecz po osiągnięciu biegłości można kreślić wszystkimi naraz. Uważana jest za najlepszą metodę porozumiewania się osób głuchoniewidomych. TPG postawiło sobie za cel wprowadzenie „języka Lorma" w Polsce. W krajach zachodnich to podstawowy sposób komunikowania się osób głuchoniewidomych i z głuchoniewidomymi. Alfabet Lorma można poznać na stronie: www.tpg.org.pl/nowa_strona/ main.html |
Rzeźbienie wyobraźni
Profesor Ryszard Stryjecki, znany polski rzeźbiarz, wielokrotnie
obserwował, jak osoby głuchoniewidome poprzez rzeźbienie wyrażały
ogromną potrzebę tworzenia. 18 lat temu wraz z innym artystą,
Mieczysławem Syposzem, stworzył rzeźboterapię dla osób
głuchoniewidomych. Dzięki życzliwości Centrum Rzeźby Polskiej w
Orońsku organizują dla nich coroczne warsztaty.
Rzeźby w Orońsku. Fot.: P. Stanisławski.
Wielu uczestników warsztatów pracowało kiedyś w spółdzielniach
inwalidzkich, gdzie przez kilkanaście lat wytwarzali druciane
szczotki - rękoma wyginali druty i nawlekali je na ich końce.
- Niektórzy mają opuszki palców twarde jak zelówki - mówi prof.
Ryszard Stryjecki. - Wykonują duże rzeźby o dużych detalach. Nie
potrafią jednak kaligrafować niuansów, a każdy detal sprawia im
trudności. Oczywiście trzeba nimi pokierować. Jeśli się ich
pochwali, to momentalnie wyrastają im skrzydła i od rzeźbienia nie
mogą się oderwać. Są dumni, kiedy ich prace są wystawiane i
publikowane. Dowartościowuje to także rodziny, bo dotąd myślały, że
mają niedojdę, a tu wyrósł im artysta.
W Orońsku, na terenie Centrum, na powierzchni około 100 m2 stoi w
przerośniętej trawie kilkadziesiąt rzeźb postaci, które w ostatnich
latach zrobili głuchoniewidomi uczestnicy warsztatów. Otoczone
pokrzywami, wyglądają niczym pielgrzymi, którym z jakichś powodów
nie dane było wyruszyć w drogę. Ich twarze są zamyślone i skupione.
Nie jest to smutek, lecz nostalgia i marzenie. Prof. Stryjecki
planuje za dwa lata wystawić te rzeźby w galeriach.
Rzeźby w Orońsku. Fot.: P. Stanisławski.
Stałym bywalcem warsztatów jest pan Stanisław. Choć nie widzi, nosi
okulary. Korzysta z tzw. aparatu słuchowego kostnego, który
umieszczony jest w ramce okularów. W młodości zapowiadał się na
dobrego boksera. Po trzech sezonach lekarz zabronił mu boksować.
Wzrok i słuch zaczął tracić już w dzieciństwie, po przebytej
operacji głowy. Całkowicie przestał widzieć w dorosłym wieku, po
trzeciej operacji oczu. Jak mówi, zupełnie nie w porę, bo dopiero
się ożenił. Zaraz potem stracił pracę i został młodym rencistą.
- Ja jestem zimny i nie boję się rozpaczy - wyznaje pan Stanisław.
- Ale dziś żałuję, że nie zacząłem uprawiać innego sportu. Kieruję
się pamięcią widzenia - bez problemu wbiję gwóźdź, zaparzę herbatę
i pokroję chleb. Ale igły nie nawlekę. Ludzie niepełnosprawni
zamykają się i sami niekiedy tym się dobijają, bo widzą, że
integracja to pic na wodę. Fantastyczną rzecz dla nas zrobili prof.
Stryjecki i pan Syposz, którzy stworzyli warsztaty. Wychodzą z
siebie, aby w kolejnym roku również się odbyły. Z braku pieniędzy
już raz plener odwołano. Trzeba ich bronić nogami i rękami. Właśnie
dla nas.
Od 10 lat na plener przyjeżdża pan Leszek z Tarnobrzegu. To, co
robi i co już osiągnął, jest dla niektórych jego głuchoniewidomych
kolegów inspiracją. Zdobył wicemistrzostwo Polski w szachach osób
głuchoniewidomych. Raz zajął III miejsce w mistrzostwach Europy, a
w tym roku pojechał na mistrzostwa świata do Szwajcarii. Dzięki
najsilniejszym aparatom słuchowym słyszy, potrafi także mówić, ale
nie widzi. Znakomicie obsługuje komputer. Ze środków PFRON kupił
sobie laptop z całym oprzyrządowaniem.
Rzeźby w Orońsku. Fot.: P. Stanisławski.
- Kiedyś nie było miejsca dla głuchoniewidomych - mówi pan Leszek.
- Jak technika poszła naprzód i pojawiły się dobre aparaty, komórka
i dyktafon, zaczęło się dla nas integrowanie. Dwa lata temu kupiłem
komórkę. I teraz już sam podróżuję. Umawiam się nawet z biurem
ochroniarskim, aby pomogli mi przyjść na mój autobus. Telefonicznie
jestem w kontakcie ze wszystkimi, do których jadę. Bez komórki nie
odważyłbym się sam pojechać.
Pan Leszek lubi rzeźbić postacie religijne. Teraz lepi klęczącego
Mojżesza ciskającego kamienne tablice. Poprzednio zrobił Chrystusa
frasobliwego. Prof Stryjecki mówi o nim, że zawsze zaczyna z
ogromnymi trudnościami - nie wie, gdzie będzie ręka, noga, a gdzie
inne części figury. Dopiero jak pomoże mu się ustawić schemat, to
zaczyna pracować i uwielbia cyzelować detale.
- Jako były masażysta mam czucie w rękach - wyjaśnia pan Leszek. -
Prof. Stryjecki poznał się na mnie i zrobił ze mnie dobrego
„gliniarza".
Szukanie azylu
Głuchoniewidomi, jak żadna duża grupa osób z niepełnosprawnością,
są najmniej znani społeczeństwu. U wielu ludzi sama myśl o tych
osobach wywołuje lęk i lekkie przerażenie. Trudno sobie wyobrazić,
co mogą robić osoby, które nie słyszą i nie widzą, jak spędzają
czas i poznają świat. I jak ma wyglądać nasza integracja z nimi.
Niektórzy zadają sobie pytania, po co głuchoniewidomemu gazeta,
telewizja, komputer i radio.
Z braku dopływu stałych informacji osoby głuchoniewidome często nie
dają wiary temu, co mówią inni. Trudno je czasem przekonać i
wytłumaczyć, że nie mają racji albo że coś funkcjonuje inaczej, niż
one to sobie wyobrażają lub wiedzą z własnego doświadczenia.
Przyjaciel Grzegorza Kozłowskiego nie był w stanie przyjąć do
wiadomości w końcu lat 90., kiedy południe kraju zalała wielka
powódź, że w mieszkaniach woda sięgała 2 m. Uważał, że prasa
wypisuje bzdury, aby wyłudzić od ludzi pomoc.
- Nijak nie mogłem go o tym przekonać - wyjaśnia Grzegorz
Kozłowski. - W 2005 roku byłem na światowej konferencji w
Finlandii. Pewien Amerykanin, wykształcony, aktywny, będący
członkiem komisji światowej osób głuchoniewidomych, podszedł do
mnie po mojej prezentacji na temat roli wiary w życiu
głuchoniewidomych, w której zacytowałem Jana Pawła II, i wyznał, że
nie wiedział o śmierci Papieża. A minęło już pół roku od tego dnia.
Wydawałoby się, że to niemożliwe, ale nawet do najlepiej
funkcjonujących osób głuchoniewidomych wiele informacji nie
dociera.
Przewodniczący TPD Grzegorz Kozłowski porozumiewa się za pomocą
systemu FM. Fot.: P. Stanisławski.
Jest to rezultat ograniczonych kontaktów z ludźmi bądź braku
odpowiednio przystosowanych urządzeń, które pozwoliłyby osobom
głuchoniewidomym samodzielnie po nie sięgać. Problemem jest również
to, że współmałżonkowie i dzieci nie zawsze pogłębiają naukę metod
komunikacji. Im także brakuje cierpliwości, aby tłumaczyć wszystkie
kwestie, kilkakrotnie je powtarzać, bo druga strona ma problemy ze
zrozumieniem, a także przyjęciem wyjaśnień. Kłopoty w rodzinnej
komunikacji prowadzą do wytworzenia się bariery pomiędzy małżonkami
i rodziną, relacje psują się, pojawia się niechęć i zamykanie się.
Z tego powodu część osób głuchoniewidomych regularnie spotyka się z
psychologami.
Nawet w rodzinie głuchoniewidomi próbują budować własny azyl. Tak
jest w przypadku męża pani Marysi.
- Mąż mało mówi, całą pasję przeniósł na działkę i tam się spełnia
- wyjaśnia. - Co może, to chce zrobić sam, a co zrobi źle, to
poprawiam. Dwa lata temu postanowił pomalować mieszkanie. Wyszły
pasy i łaty. Denerwuje się, że nie może czegoś zrobić i w czymś
pomóc. Kiedyś był złotą rączką, w domu wszystko naprawiał, nawet
radio lampowe. Działka to teraz całe jego życie, ucieka na nią, jak
tylko może. Ja to rozumiem.
Fot.: P. Stanisławski
Zbudujmy ośrodek
Najtrudniejszą częścią rehabilitacji osoby głuchoniewidomej jest
przygotowanie jej do samodzielnego życia. W wielu krajach stworzono
ośrodki, w których uczy się je samodzielności. Przebywają w nich
przez pół roku, realizując opracowany indywidualnie dla każdego
program przygotowawczy. Zanim wrócą do siebie, na kilka miesięcy są
lokowane w mieszkaniach, w których prowadzą samodzielne życie.
Opuszczając ośrodek, wiele osób głuchoniewidomych rozpoczyna
zupełnie nowy okres w życiu.
Polscy głuchoniewidomi nie mają ośrodka, gdzie mogliby
przygotowywać się do samodzielnego życia. Towarzystwo Pomocy
Głuchoniewidomym od dawna marzy o takim miejscu, pragnąc realizować
podobny model rehabilitacji. Jak zwykle brakuje pieniędzy. Koszt
niewielkiego nawet domu z działką w okolicach Warszawy, gdzie
mieszka najwięcej przygotowanej kadry, sięga kilku milionów
złotych. TPG przeznaczyło na ten cel całą otrzymaną w 2006 roku
nagrodę im. F.D. Roosevelta w wysokości 50 tys. dolarów, a także
inne pozyskane środki. To jednak za mało.
Fot.: P. Stanisławski
Jeden ośrodek i tak nie rozwiąże wszystkich problemów, z jakimi
borykają się osoby głuchoniewidome. Mają ich tak wiele, że potrzeba
systemowego podejścia, którego w Polsce nadal brakuje. Dom, w
którym wspiera się takich ludzi, może być jego początkiem.
O osobach głuchoniewidomych zrobiło się głośno w związku ze
wspomnianą nagrodą Roosevelta. Przez chwilę byli bohaterami mediów,
ale ich miejsce szybko zajęły świeższe newsy. Wtedy, gdy odbierali
nagrodę, mówili o upragnionym ośrodku. Pomóżmy im zrealizować to
marzenie.
*****
Towarzystwo Pomocy Głuchoniewidomym
ul. Deotymy 41,
01-441 Warszawa,
Tel.: 022 635 69 70,
www.tpg.org.pl
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz