Nie mam genu zmartwienia
Człowiek o wielkiej posturze i jeszcze większym sercu. Prezes Stowarzyszenia Dobra Wola, organizującego kolonie letnie i ferie zimowe dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Tata 16-letniego Kuby. Doradca ministra pracy i polityki społecznej. Zamiast wrogów woli znajdować przyjaciół, bo „niepełnosprawność to gra zespołowa”. Po prostu: Jacek Zalewski.
Przy furtce biało tynkowanego, pokrytego dachówką karpiówką domu wita mnie biszkoptowa labradorka Joka. „Jest dla mojego Kuby jak druga mama” – zauważa Jacek Zalewski, parząc dla mnie kawę. O Kubie mówi, że to jego „anioł” – „zadanie, które Pan Bóg zesłał mu do wykonania”. Więc realizuje je najlepiej, jak może.
Agnieszka Fiedorowicz: Jak to się stało, że ty, biolog, wylądowałeś w biznesie?
Jacek Zalewski: Zacznijmy od początku, czyli końca lat 80. Kończymy z żoną biologię na Uniwersytecie Warszawskim. Piszę pracę u prof. Ewy Symonides, z ekologii roślin. Szukam w Lasku Bielańskim zdrojówki rutewkowatej (Isopyrum thalictroides), rzadko występującej rośliny z rodziny jaskrowatych. Do Lasku zjeżdżają się wtedy uczeni z całego świata, bo to jedna z nielicznych formacji leśnych otoczonych dużym miastem, więc naukowcy badają tu procesy uczłowieczenia natury. Chodzimy tabunami po tym Lasku.
To może stąd te miejskie legendy o ekshibicjonistach w Lasku...
Nie śmiej się. Kiedyś idąc z kompasem po takich specjalnych liniach – transektach, szukając mojej zdrojówki, wyszedłem zza krzaczka na jakąś matkę z dzieckiem. Ona strach w oczach. A ja jej tłumaczę: „jestem biologiem, robię tu badania”. Po obronie faktycznie dostałem propozycję robienia doktoratu, ale w 1988 urodziła się nasza pierwsza córka, Alicja. Dorabiałem wprawdzie w studenckich spółdzielniach, ale dziecko trzeba ubrać i wyżywić. Zdecydowałem się na wyjazd do Niemiec. Trafiłem do gospodarstwa w Badenii-Wirtembergii, które specjalizowało się w otrzymywaniu nowych odmian zbóż. Zaczynałem jako praktykant, ale potem awansowałem na kierownika. Zwiedziałem Niemcy na koszt pracodawcy i doglądałem, jak rośnie kukurydza. A w godzinę zarabiałem tyle w markach, ile w miesiąc zarobiłbym w Polsce.
Ty patrzyłeś, jak kiełkuje kukurydza, a w Polsce kiełkował kapitalizm.
W 1989 wróciłem z zebranym kapitałem i Robert Podkański wciągnął mnie do biznesu. Poznałem Zbyszka Pietrzaka, jego ZIBI to dziś największa sieć salonów zegarkowych w Polsce. Wtedy było nas paru kolegów i rodzina. Jak przyjeżdżał kontener ze spodniami, to wszyscy dawaj drelichy na siebie, rozładowujemy i od 4 rano na stadion sprzedawać.
Szczęki i łóżka składane?
Ja byłem od pakowania milionów do reklamówek. To był najbardziej dynamiczny okres rozwoju polskiego kapitalizmu. Firma rosła, a ja zostałem dyrektorem handlowym, potem prezesem jednej ze spółek. Jeździłem po całej Polsce, występowałem w mediach, bo lubiłem gadać. Wtedy hitem były zegarki Baby-G Casio, takie kolorowe, plastikowe. Promowała je m.in. Kasia Kowalska, która wydała wtedy płytę „Czekając na...”. Odbierałem potem w Sali Kongresowej złotą płytę dla Casio. Zaczęliśmy budować dom w Nowej Iwicznej, ale nie szastałem pieniędzmi, oszczędzałem.
Człowiek sukcesu?
A żebyś wiedziała. Drzew jako biolog już sporo zasadziłem, dom był, więc jak żona zaszła drugi raz w ciążę i na USG wyszło, że to syn, to chodziłem i gadałem: „Ja to mam w życiu szczęście”. I do dziś tak uważam. Ja się z losem biorę za bary. Nie mam genu zmartwienia. Im gorzej, tym lepiej. Niepowodzenia mnie nie przerażają, ale mobilizują do działania.
Jak dowiedziałeś się, że Kuba jest chory?
17 listopada 1998 roku byłem na Śląsku, gdy zadzwoniła żona, która była na USG u znanego warszawskiego specjalisty, który dostrzegł u dziecka guzy w sercu. Natychmiast wróciłem do Warszawy. Nie zapomnę rozmowy z panią doktor, która mnie przyjęła. Była zachwycona, że oto udało jej się wykryć w tak wczesnym stadium rzadką chorobę. „To może być stwardnienie guzowate, czyli zespół Bourneville'a-Pringle'a” – usłyszałem. Wszedłem do gabinetu jako prezes, a wyszedłem jako totalna ciapa. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Na wódkę iść? Dziś wiem już, że każdy rodzic, na którego spada taka informacja, reaguje podobnie, jak ja. Jakby taka wielka pięść na ciebie spadła i cię przydusiła. To był przełomowy moment w moim życiu. Jakbym śnił jakiś koszmar i nie mógł się obudzić. Chciałem uciec, ale nie miałem dokąd.
Ale nie uciekłeś.
Nie. Następnego dnia zacząłem szukać informacji w prymitywnym wtedy jeszcze internecie. Dowiedziałem się, że ten cały „Bourneville” to rzadka choroba,która powoduje guzowate zmiany w nerkach, sercu, gałkach ocznych, mózgu, płucach i skórze. I, niestety, często wiąże się z niepełnosprawnością intelektualną i padaczką.
Kuba się urodził...
Przecinałem pępowinę, na oko zdrowe, normalne dziecko, darł się. Ale na skórze była plamka. Pytaliśmy lekarzy, co mamy robić, niech nam ktoś wytłumaczy. Wszyscy uciekali. Więc wreszcie zapakowaliśmy małego do nosidełka i zabraliśmy do domu, położyliśmy w łóżeczku i patrzyliśmy, czy mu już trąba rośnie.
To trochę śmiech przez łzy.
Kuba rósł, głowę podnosił, przekręcał się, to się zastanawialiśmy: kiedy on będzie „ten nienormalny”? Niestety, kiedy skończył pół roku – zaczęło się. Płakał, rzucał się w łóżeczku. Lekarka w ośrodku wmawia mi, że to „kolka”, ale ja jej twardo: „Pani mi tu pierdół nie opowiada, proszę pisać skierowanie na EEG do Centrum Zdrowia Dziecka, bo syn ma podejrzenie stwardnienia guzowatego. Jak mi pani nie wypisze, to ja sobie sam wypiszę”.
Co wykazało EEG?
Że Kuba ma napady padaczki. Zaczął brać kwas walproinowy. A ja zacząłem szukać innych rodziców. Ludzie się wtedy nie skrzykiwali przez Facebooka. Dostawałem namiary od lekarzy. W 2004 roku stworzyliśmy w Gdyni, bo tam było najwięcej aktywnych rodziców, Stowarzyszenie Chorych na Stwardnienie Guzowate.
Dużo jest takich chorych?
Dane z Danii mówią o jednym przypadku na 5-6 tys. U nas mówi się o jednym na 10 tys., ale sporo dzieci nie jest ma postawionej właściwej diagnozy, są regiony w Polsce, gdzie nie ma ani jednego przypadku, ale zdarzyło mi się nie raz widzieć dziecko z charakterystycznymi znamionami na twarzy – to są tzw. włókniaki Pringle’a. Gdy pytałem, co dziecku jest, słyszałem: „niezidentyfikowany zespół genetyczny”. Tymczasem dobrze postawiona diagnoza pozwala zapobiegać wielu skutkom tej choroby, ponieważ guzy w narządach pojawiają się w określonym czasie, np. około 12. roku życia w nerkach. Choć są łagodne, doprowadzają do degradacji nerki, więc trzeba je usuwać.
Kuba też przeszedł taką operację?
Tak. Teraz guzy pojawiły się w oczach, niestety są nieoperacyjne, więc Kuba w końcu straci wzrok. Jest sprawny fizycznie, chodzi, biega, ale nie intelektualnie: nie mówi, nosi pieluchy. Ja się z nim dogaduję, bo on rozumie proste komunikaty, mówię: „posprzątaj gazety z podłogi”, to je podnosi. Uwielbia się przytulać, ma śmiałość do ludzi, bo ja z nim wszędzie chodzę. Jeździmy np. w niedzielę do marketu na zakupy, ale rano, jak jest mało ludzi, bo jak jest ich za dużo, to Kuba się denerwuje i ich drapie. Kuba to moje zadanie, z którego ktoś na końcu mojej drogi mnie rozliczy. Ale to jest mój anioł: ja w 2008 roku wydałem nawet taki poradnik, mający wspierać rodziców dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, „Kiedy rodzi się anioł”.
Kiedy zdecydowałeś się porzucić dla Kuby świat wielkich korporacji?
Dwa lata po urodzeniu Kuby odszedłem z ZIBI. Żona pracowała w banku jako naczelnik, mieliśmy opiekunkę, która pomagała przy Kubie. Siedząc w domu postanowiłem otworzyć sklep z artykułami dla niemowląt. To była nisza, na którą było zapotrzebowanie, a nikt mi nie przychodził co chwila kupować„ćwiartki chleba i 10 dkg kiełbasy”. Klienci „Uśmiechu bociana” sami podrzucali mi kolejne pomysły: „nie ma ubranek dla wcześniaków”, zacząłem więc je szyć, byłem jedynym producentem w Polsce. „Nie ma szkoły rodzenia w Piasecznie”. Otwarłem taką. „Nie ma naturalnych herbatek laktacyjnych”. Zacząłem sam robić mieszanki, np. z kozieradką. Jak ja coś robię dla dzieci, to tak jakbym robił dla mojego Kuby. Tu nie ma ściemy, więc biznes się rozwijał, a Kuba rósł. Wreszcie powiedziałem sobie: nie po to odszedłem z jednej firmy, by rozkręcać drugą. Zdecydowałem się sprzedać sklep i założyłem Stowarzyszenie.
Dobra Wola pomaga wszystkim dzieciom z niepełnosprawnością intelektualną?
Doszedłem do wniosku, że nie można dzielić ludzi według choroby, jaką mają, ale według potrzeb. Jeśli Kuba ma takie same potrzeby, jak Łukasz zespołem Downa to, po co się rozdrabniać. W 2005 poszedłem do pani wójt Lesznowoli i mówię: „Jestem mieszkańcem, mam dziecko niepełnosprawne intelektualnie, idą wakacje, mam problem”. Tu pani wójt zrobiła oczy jak pięć złotych: „jak to idą wakacje, a pan ma problem?”. A ja na to, że wszystkie szkoły i przedszkola się zamykają i nie mamy co zrobić z naszymi dziećmi i sami chcemy coś zrobić. Na pierwszych półkoloniach było siedmioro dzieci, my je dowoziliśmy, organizowaliśmy jedzenie, a gmina dała nam „kawałek szkoły” i zatrudniła nawet dwóch oligofrenopedagogów do opieki. A że to była nowość, to gmina zaczęła się tym chwalić, zaprosiła radio, telewizję, gazety. Rozdzwoniły się telefony od kolejnych rodziców, którzy też chcieli takie półkolonie. Wójt podpowiedziała, żeby zarejestrować stowarzyszenie. I się zaczęło: półkolonie, zimowiska. Na naszej Tataspartakiadzie, pikniku sportowo-rodzinnym, co roku mam tysiąc ojców i dzieci. Chodziło mi o to, żeby zwrócić uwagę na rolę ojca, bo mi wszyscy powtarzali, że jak się rodzi dziecko niepełnosprawne, to ojciec ucieka, a to nieprawda. Wokół Dobrej Woli pojawiało się więcej rodziców, sponsorów. Ja, jako przedsiębiorca, łatwo dogadywałem się z nimi. Bo to nie chodzi o to, żeby pójść i powiedzieć: „Bogaci, dajcie nam, bo macie dużo, po co wam po dwa mercedesy? Jednego dajcie mnie”.
To jak z nimi gadałeś?
„Ja mam dzieci, wy przedsiębiorstwa. Co możemy razem zrobić, żebyście i wy i my na tym skorzystali?”. Kluczem do porozumienia jest wzajemność. Np. za reklamę w gazecie musiałbyś zapłacić X złotych, za tyle dasz mi bułek na moje półkolonie, a jak o nas napiszą w gazecie, to my was tam wymienimy jako sponsora.
Prowadzisz te kolonie i pojawia się minister.
Trzy lata temu podczas półkolonii, zadzwonił telefon i głos w słuchawce powiedział: „Proszę pana, jedziemy do pana”. A ja na to „Co za MY”? „Artur Pozorek, pełnomocnik Zarządu Województwa Mazowieckiego ds. Osób Niepełnosprawnych, pan minister Władysław Kosiniak-Kamysz i Marcin Horyń, szef gabinetu”. „O, kurczę” – powiedziałem – „to ja trawy na zielono nie zdążę pomalować!”. Przyjechali. Akurat wolontariuszem u mnie był wtedy mój przyjaciel Wawrzyniec Konarski. Minister: „Co pan tu robi, panie profesorze!?”. A ja na to: „On tu nie jest żaden profesor, tylko Wawrzyniec, wolontariusz”. I zaczęliśmy gadać. Nie bał się dzieciaków, a często oficjele mają dystans, boją się. Kuba go nie podrapał, znaczy: polubił. Trzy godziny się z dzieciakami bawił. Wydał mi się szczerym, młodym człowiekiem, który chce coś zrobić. Ja mam takie podejście, że „niepełnosprawność to jest gra zespołowa”. Potrzeba nam w tym kraju jak najwięcej ludzi, którzy poznają niepełnosprawnych, polubią ich i będą chcieli im pomóc. Więc jak potem zaczął dzwonić i pytać, co sądzę o jakimś pomyśle, to odpowiadałem.
Czyli nie byłeś zaskoczony, gdy minister zaproponował ci posadę doradcy?
3 grudnia 2014 roku pojechałem z moimi dzieciakami do ministerstwa na obchody Dnia Osób Niepełnosprawnych. Śpiewaliśmy kolędy, a Władek pyta: „Jacek, czy ty byś nie chciał zostać moim doradcą?”. A ja na to: „Przecież jestem!”. „Ale ja chciałbym cię tu mieć formalnie w ministerstwie”. „Ale jestem zwykłym ojcem” – odpowiedziałem. Wtedy Władek mi przypomniał, jak kilka miesięcy wcześniej przy obradach tzw. okrągłego stołu Anna Grodzka zaczęła się kłócić z senatorem Rulewskim o to, kto więcej zrobił dla niepełnosprawnych. Zadzwoniłem wtedy w szklaneczkę i powiedziałem: „Szanowni państwo politycy, mam prośbę, żebyście przestali mówić, a zaczęli słuchać”. „Więc nawiązując do twojej wypowiedzi – kontynuował minister – chciałbym cię słuchać”.
Jacek Zalewski (z prawej, w kraciastej koszuli) podczas wycieczki z podopiecznymi Stowarzyszenia Dobra Wola do Sejmu w 2009 r., fot. T. Przybyszewski
Inni rodzice stoją pod Sejmem z transparentami: „Rząd nic nie robi”. A ty przeszedłeś na „ciemną stronę mocy”?
Ja się zgodziłem na to stanowisko, ponieważ mam wrażenie, że wiem, co należy zrobić. Mam też wrażenie, że stanie pod Sejmem i protestowanie nie jest drogą do załatwienia czegokolwiek. Krzycząc, szukamy tam, w ministerstwie, wrogów, mówimy: „oni są winni, bo nam nie dali”. Spróbujmy odwrócić perspektywę i zrobić z tych ludzi naszych przyjaciół, bo przyjaciół można przekonać do naszych racji i z nimi współdziałać. Podam ci przykład. Szkoliłem w ZIBI moich handlowców, jak mają rozmawiać z klientem, któremu chcą coś sprzedać. Jak wejdzie do sklepu i powie: „Ty, facet, nie masz ode mnie towaru, ty masz beznadziejny sklep”, to nic mu nie sprzeda. Ale jak wejdzie i powie: „Proszę pana, w tak ładnym sklepie jeszcze nie byłem, a ja mam takie fajne zegarki, to może by pasowały do takiego fajnego sklepu”. Jak myślisz, który ode mnie kupi?
No dobra, w tak ładnym ministerstwie jeszcze nie byłeś. Co chcesz im tam sprzedać? Powiedzmy do września, bo potem wybory...
W tym kraju brak jest prawdziwego systemu wsparcia dla rodzin osób niepełnosprawnych. Gdy rodzi ci się niepełnosprawne dziecko, zostajesz sam. Tymczasem taka rodzina powinna z miejsca dostać pomoc, zwłaszcza psychologiczną. Żeby miała poczucie, że ktoś z nimi jest, interesuje się. I ta pomoc powinna być obligatoryjna. Bo oczywiście w ministerstwie usłyszałem, że „państwo ma taki wzór działania: jak masz problem, to się do nas zgłoś”. Ja im na to: „Wyobraźcie sobie, że kogoś przysypuje lawina, więc wy mu dacie pomoc, jak już się odgrzebie i zgłosi do was? Musicie mu zaoferować pomoc, gdy on jest przysypany”. Wiem, że w ciągu paru miesięcy nie da się przeprowadzić spójnej reformy, ale można zacząć wprowadzać mechanizmy, których skutki będą długofalowe.
Ale rodzice chcą więcej pieniędzy.
Wczesna pomoc pozwoli nam poznać te rodziny, ukierunkować je, poznać ich realne potrzeby. Nie sztuką jest dać po prostu furę pieniędzy, bo ta pomoc może być źle wykorzystana. Czy wiesz, ilu ludzi żeruje na rodzicach chorych dzieci? Ja też miałem w życiu masę telefonów typu: „jedna pani zna genialną metodę X i jak ja zgromadzę 50 rodziców to ona nas przeszkoli, jak zrobić z naszych dzieci niepełnosprawnych sprawne. Tylko trzeba zebrać po 300 zł, bo ona chce za ten wykład 15 tysięcy”. Odsyłałem zwykle do Sztokholmu, bo jak ktoś ma taką genialną metodę, to Nobla jak nic mu dadzą.
A rodzice mówią: „w innych krajach jest lepiej”.
Ja sporo jeżdżę po świecie i wszędzie pytam, jak jest. I nie wszędzie jest lepiej, a w wielu miejscach jest gorzej. Oczywiście, ja chcę się wzorować na tych lepszych. W Atlancie w USA zobaczyłem klasy integracyjne, osobne klasy w ramach szkoły. Szły korytarzem dwie 16-latki. Pytam: „Czy wam to przeszkadza?”. One na mnie patrzą, jak na idiotę, i mówią: „Ale gdzie ci uczniowie mają być, przecież oni tu mieszkają. Oni maja swoją klasę, my swoją, ale na stołówce jesteśmy razem, po lekcjach bierzemy udział w różnych akcjach”. U nas jest tendencja do tworzenia szkół specjalnych, tworzenia getta. Innym złym pomysłem jest tworzenie klas integracyjnych przy braku normy intelektualnej. Na wózkach OK, bo nie ma znaczenia, jak my siedzimy, ale czy się śmiejemy z tego samego kawału. Mój Kuba go nie zrozumie. Mógłby przeszkadzać innym dzieciom na lekcji. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by był z nimi w jednej szkole. Dzięki temu ludzie się poznają i przestają bać. Prowadzę w szkołach zajęcia z tolerancji, opowiadam, czym było dla mnie urodzenie Kuby, mówię: „Wam też może się urodzić takie dziecko”. Jak będziemy od początku oswajać dzieci pełnosprawne z niepełnosprawnymi, to niepełnosprawność przestanie im się kojarzyć z końcem świata.
Czyli chcesz rewolucji w edukacji?
Tak. Chciałbym, żeby szkoły, zamiast brać, jak teraz, pod uwagę rocznik urodzenia, patrzyły na stopień rozwoju dziecka. Dziś jest fikcja, mój Kuba dostaje świadectwa, przechodzi z klasy do klasy – jest w VI, ale wcale nie jest mądrzejszy od choćby pierwszoklasisty z np. zespołem Downa. Inną poważną kwestią jest to, że jak człowiek kończy 25. rok życia, to musi opuścić szkołę. I taki np. Paweł, po którego codziennie przyjeżdżał bus, nie wie, co się dzieje. „Kiedy przyjedzie bus?” – pyta, a mama na to: „Nie przyjedzie”. I to jest tragedia.
Paweł może iść do warsztatu terapii zajęciowej.
Do WTZ to się on nie nadaje, bo jest zbyt głęboko upośledzony i raczej nie pójdzie do pracy. A WTZ to miały być miejsca, które wyłapują zdolnych do pracy, szkolą i wysyłają na rynek. Tyle, że z braku alternatywy dla takich Pawłów zrobiły się z nich przechowalnie, przedłużenie szkół specjalnych. I uczestnicy tych warsztatów siedzą tam latami i całe ich życie polega na robieniu kwiatków z papieru.
Jaka jest alternatywa?
Nasze Stowarzyszenie uruchomiło przy warszawskiej szkole przy ul. Bełskiej tzw. Klub Absolwenta, chodzą tam absolwenci głębiej zaburzeni, którzy nie nadają się do WTZ. Maja zajęcia trzy razy w tygodniu, robią to, co lubią robić, np. pieką pizzę. Trzeba stworzyć jak najwięcej miejsc, gdzie te dzieciaki mogłyby chodzić, a nie siedzieć w domu z rodzicami 365 dni w roku. Stwórzmy tym rodzicom warunki powrotu na rynek pracy, a będą pracować, godziwie zarabiać, płacić podatki, a nie żebrać o 200 zł.
A jeśli rodzic mówi, że woli się zajmować dzieckiem, niż iść do pracy?
To jego wybór. Ja nie mówię, że wiem lepiej, czego komu potrzeba, bo miniony system już to wiedział. Ale dajmy ludziom wybór. Brakuje miejsc, gdzie rodzice mogliby zostawić swoje dzieci doraźnie, np. na czas pobytu w szpitalu. Wiem, jak to jest. W 2009 wykryto u mnie chłoniak Hodgkina. Szedłem do szpitala na chemioterapię, a potem z tzw. wkłuciem centralnym, schowanym pod golfem, wracałem do domu, aby zająć się Kubą. Przecież rodzice dzieci niepełnosprawnych, tak jak reszta społeczeństwa, chorują, umierają.
Jakie ty masz kompetencje? No przecież z inicjatywą ustawodawczą nie wystąpisz?
Nie, ale te inicjatywy czytam i dopytuję o efekty. Pisze opinie, rozmawiam z ministrem, z szefem jego gabinetu. Oni oczekują ode mnie, że ja powiem, co jest ważne i potrzebne niepełnosprawnym. Żebyśmy wspólnie i oni, i my, rodzice, zastanawiali się, jak dany problem rozwiązać. Mechanizmy działania są podobne, niezależnie, czy mamy do czynienia z firmą, czy ministerstwem. Trzeba dobrze gospodarować pieniędzmi.
Łatwo powiedzieć, a kołderka jest zawsze za krótka.
Brak nam paru stosowanych na świecie zasad, np. takiej, że jeśli ktoś raz „przekręcił” publiczne pieniądze, to ma więcej takich pieniędzy nie dostać, a u nas wystarczy, że otwierasz drugie stowarzyszenie pod inną nazwą i ono już jest innym podmiotem. Mówię szczerze, niczego nie udaję, nie jestem tu dla władzy, ale dla moich dzieciaków. Mówisz ciągle o pieniądzach. One naprawdę nie są najważniejsze. Ludzie są w stanie tak wiele z siebie dać jako wolontariusze. Jeśli ja młodemu wolontariuszowi rzucę pierwszego dnia szmatę i każę mu sprzątać kibel, to on mi drugiego dnia nie przyjdzie. Ale jeśli zastanowię się, co zrobić, żeby on znalazł w tym, co robi, pasję to on ze mną zostanie. Mam takie wolontariuszki, które zaczynały jako dzieciaki. Kasia przyszła do nas jako 12-latka, dziś jest studentką I roku oligofrenopedagogiki, zrobiła kurs wychowawcy, była u mnie w tym roku wychowawcą na kolonii. Mają energię, pomysły, w przeciwieństwie do wielu spotkanych w moim życiu pedagogów, którzy dawali moim dzieciakom tylko kuwetę z kredkami „bo z tymi ludźmi nie da się nic zrobić”. A my latamy balonami, pływamy żaglówkami, jeździmy motorówkami, wariujemy w Teatrze Kamienica, u Emiliana Kamińskiego, na scenie. Korczak powiedział kiedyś: „Jeśli robisz coś dla innych, to przestań, zacznij to robić dla siebie”. Inaczej się wypalisz. Ja się nie męczę, ja więcej biorę od tych dzieciaków, niż im daję. Nikt mnie nie pytał, czy mi się może urodzić niepełnosprawne dziecko, więc niech nikt mnie nie pyta teraz, dlaczego ja to wszystko robię.
Jacek Zalewski był niedawno gościem programu „Misja Integracja”. Odcinek można oglądać na kanale INTEGRACJA.tv w serwisie YouTube. Zapraszamy do oglądania.
Komentarze
-
Sprzedaż nerek.
21.08.2024, 01:41 -
Sprzedaż nerek
20.08.2024, 14:32 -
dobra wiadomość
05.04.2015, 12:25Jestem ojcem 29 letniego niepełnosprawnego intelektualnie syna, wdowiec.Z dużym zainteresowaniem przeczytałem pański wywiad. Zwłaszcza interesuje mnie poradnik który pan napisał, jak go zdobyć? Swoje doświadczenia także spisałem w formie poradnika i wydaje za własne pieniądze niewielkim nakładzie z myślą o zaprzyjaznionych rodzinach z podobnym do mojego "problemem", zadaniem życiowym. Z zainteresowaniem i życzliwością będę śledził pańskie poczynania w nowej roli.odpowiedz na komentarz -
list
21.03.2015, 21:31Bardzo się Ciekawy artykuł Pana Jacka Zalewskiego. Ja współpracowałam z dziećmi niepełnosprawnymi w Łazach. Oraz były miłe chwile spędzone na wycieczkach i imprezach. Pozdrawiam Pana Jacka.odpowiedz na komentarz -
Dobre myślenie
20.03.2015, 09:52Dziękuję za ten wywiad. Pana Zalewskiego pozdrawiam i trzymam kciuki za jego postawę. Jestem matką niepełnosprawnego syna i myślę tak jak Pan. Nie jestem matką roszczeniową. Oby nam się udało zmienić świat.odpowiedz na komentarz -
Jako twój kolega z Liceum i fizjoterapeuta od zawsze!!!
18.03.2015, 18:56To co robisz jest fenomenalne. Tak trzymaj. i Pamiętaj w tak zwanych rozwiązaniach systemowych jestem do twojej dyspozycji. Służę radą. Jak się zapewne domyślasz w tym roku minęło mi trzydzieści lat praktyki w zawodzie fizjoterapeuty. Nie ze wszystkimi rzeczami ludzie chcą się zgadzać ale trzeba rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Pozdrawiam!!!!odpowiedz na komentarz -
Z wielka przyjemnością przeczytałam wywiad. Panie Ministrze, więcej takich doradców i podobnych urzędników w ministerstwie. Może Pan Jacek Zalewski zastąpi ministra Jarosława Dudę, który tylko składa deklaracje, a nic nie robi?odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz