Zaszczyt i radość
Piotr Pawłowski był fantastycznym działaczem. Znacząco przyczynił się nie tylko do społecznej integracji, ale również do promowania, poznawania oraz rozumienia problemów osób z niepełnosprawnościami. Świetnie te problemy znał, ponieważ sam poruszał się na wózku. Chwała mu za to, że do swoich opinii potrafił przekonywać polityków.
Wojciech Szczawiński: Jak wspomina Pani swoje pierwsze spotkanie z osobami z niepełnosprawnością?
Anna Dymna: Za komuny osoby z niepełnosprawnościami były niewidoczne w naszym społeczeństwie. Długo nic o nich nie wiedziałam. Wiele lat temu, podczas wakacji nad Bałtykiem, dojrzałam na odludnej plaży kobietę, mężczyznę i chłopca. Chłopiec był cały powykręcany, siedział na wózku, pełzał po piasku, artykułował niezrozumiałe dźwięki. Ze zdumieniem przyglądałam się ogromnej radości mamy, taty i dorastającego syna, jak się bawią i cieszą wszystkim. Nie mogłam tego pojąć. I nie wiedziałam wtedy, co to jest porażenie mózgowe. Jak większość ludzi w Polsce. Potem natrafiłam na książkę O mężczyźnie, który pomylił żonę z kapeluszem. Jej autor, Oliver Sacks, wybitny neurolog, napisał, że kontakt z osobami z niepełnosprawnością intelektualną stał się dla niego największą radością i nagrodą za wszystkie trudy pracy. Początkowo słowa te uznałam za niedorzeczność. Dzisiaj wiem, że to prawda. Poznałam ją dzięki moim przyjaciołom, dorosłym osobom z niepełnosprawnością intelektualną ze schroniska w podkrakowskich Radwanowicach.
Jakie były początki tej przyjaźni?
W 1999 r. do Radwanowic zaprosił mnie ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, nieżyjący już, niestety, prezes Fundacji imienia Brata Alberta. Chciał, żebym zasiadła w jury organizowanego tam przeglądu artystycznego osób z niepełnosprawnościami. Nie bez obaw przyjęłam to zaproszenie. Z drugiej strony, byłam bardzo zaciekawiona. Kiedy przyjechałam na miejsce, zobaczyłam, jak w moją stronę biegnie z entuzjazmem grupa ludzi. Zostałam przez nich wyściskana, wycałowana. Każdy coś do mnie mówił, coś opowiadał. Niektórzy wołali: „Ania!”. Inni: „Mamo!”. Okazało się, że od pierwszej chwili mamy fantastyczny kontakt. Moje początkowe obawy ustąpiły w sekundzie. Poczułam się najbardziej kochaną i potrzebną istotą na świecie. Nie, nie aktorką. Po prostu człowiekiem.
Podopieczni Fundacji imienia Brata Alberta nie wiedzieli przecież, czym się zajmuję. W ich obecności odkryłam zdumiewającą przestrzeń, zupełnie tak, jakbym weszła w nieznany mi dotąd jasny, radosny świat. A to, co wtedy zobaczyłam na scenie, obaliło moje przekonania o sztuce i pięknie w ogóle. Ci niezwykli artyści całymi sobą wyrażali emocje i piękno, które wymykało się nazwom oraz przyjętej estetyce. Kiedy przegląd dobiegł końca, z bolącą głową i nieco posiniaczona od uścisków, pełna dojmujących wrażeń, wróciłam do domu. Tamten dzień rozpoczął nowy etap w moim życiu. To był egzamin z człowieczeństwa, z którym – myślę – poradziłam sobie nieźle. Wkrótce zdałam sobie sprawę, że tęsknię za podopiecznymi Fundacji imienia Brata Alberta w Radwanowicach, za czystością emocji, którą emanują. Zaczęłam ich odwiedzać, poznawać. Pomagałam też terapeutkom w realizacjach przedstawień tamtejszego teatru „Radwanek”. Był rok 1999. Nasza przyjaźń trwa więc od ćwierćwiecza.
Co Pani daje ta przyjaźń?
Dorosłe osoby z niepełnosprawnością intelektualną, które świat pojmują bardziej sercem niż intelektem, uświadomiły mi wiele ważnych rzeczy. One nie kombinują, nie kreują się. Cechuje je prostota, jakiej świat ogromnie dzisiaj potrzebuje. Kiedy jestem z nimi, uczłowieczam się. Dzięki nim zrozumiałam również, co jest w życiu najważniejsze: że dla człowieka najlepszym schronieniem jest drugi człowiek. I że proste gesty oraz słowa mają wielką moc.
Czy w ciągu lat wspierania osób z niepełnosprawnościami zauważyła Pani, jak zmienia się ich podejście do świata i one same?
Od 21 lat prowadzę telewizyjny program „Anna Dymna – Spotkajmy się”. Rozmówcami w tej audycji są ludzie z różnymi chorobami i niepełnosprawnościami. Wielu z nich opowiada budująco o swoich sukcesach, pasjach, zrealizowanych marzeniach, planach. W tym aspekcie dużo zmieniło się na lepsze. Wiele osób z niepełnosprawnościami jest obecnie aktywnych społecznie. Nadal jednak spotykam ludzi, którzy nie znają swoich praw. Instytucje, które powinny informować osobę chorą albo z niepełnosprawnością, co jej się należy, nie robią tego. Nierzadko wydaje się, że ukrywają nawet te informacje. Ciągle dzieją się też sytuacje upokarzające. 40-letni mężczyzna, poruszający się na wózku, zgłasza się do lekarza. Jako opiekunka towarzyszy mu mama. Lekarz bada pacjenta. Potem o stanie zdrowia rozmawia nie z 40-latkiem, lecz z jego mamą, zupełnie jakby ten był dzieckiem albo miał niepełnosprawność intelektualną. Nadal więc w naszym społeczeństwie zdarza się elementarny brak wyczucia wobec ludzi z niepełnosprawnościami. Ogromnie współczuję osobom z porażeniem mózgowym. Wiele z nich kończy studia, staje się świetnymi specjalistami, zna obce języki. Jednak szczytem ich zawodowej kariery jest praca w telemarketingu. Trudno mi pojąć, dlaczego do tej pory nie wypracowano systemu wykorzystującego potencjał takich ludzi. Mamy też dramatyczną sytuację rodziców dorosłych osób z głębokim spektrum autyzmu.
Słyszę od zrozpaczonych matek: „Chciałabym, żeby moje dziecko umarło przede mną”. Mówią tak, bo nie wiedzą, co stanie się z ich dziećmi, gdy ich zabraknie. Im dłużej działam społecznie, tym głębiej zdaję sobie sprawę, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Pojawiły się też inne niezrozumiałe dla mnie zjawiska.
Jakie?
Kiedy wchodzi się w świat osób chorych i z niepełnosprawnościami, należy być delikatnym, prawdziwym, pokornym, niczego nie wolno narzucać. Taka jestem, od kiedy dotknęłam tego świata. Nie wiem, dokąd mam uciec, kiedy słyszę: „Pani stygmatyzuje ludzi, bo rozmawia z nimi o cierpieniu”. Tego rodzaju stwierdzenia są dla mnie niepojęte. Wiele razy słyszałam od moich rozmówców po zakończeniu nagrań programu „Spotkajmy się”: „Wreszcie ktoś normalnie, szczerze i serdecznie porozmawiał o mojej sytuacji”. Od lat wiem, że ludzie chorzy, starsi, z niepełnosprawnościami, a przy tym nierzadko samotni, chcą rozmawiać o tym, co ich boli. Tym bardziej że w obecnej rzeczywistości nie mają na to wielu przestrzeni. W imię jakiejś wydumanej poprawności stawia się zarzuty, których kompletnie nie rozumiem. Obawiam się, że ta rzekoma poprawność przyniesie skutek odwrotny: ludzie, zamiast starać się siebie wzajemnie poznawać, oswajać i akceptować, na nowo zaczną się od siebie oddalać. Podobno określenie „podopieczny” również jest dzisiaj stygmatyzujące. Problem, niestety, w tym, że takimi czy innymi poprawnościami nie zasypiemy przepaści mentalnych nadal obecnych w naszym społeczeństwie.
Niepełnosprawność weszła do mainstreamu. Popularność zdobywają programy telewizyjne z udziałem osób z zespołem Downa czy autyzmem. Jak Pani odbiera to zjawisko?
Bardzo pozytywnie. Osoby z zespołem Downa albo autyzmem to fantastyczni ludzie. Uwielbiam z nimi rozmawiać. Wielu ważnych rzeczy można się od nich nauczyć. Dobrze, że są obecni w przestrzeni publicznej. To jednak bardzo delikatne zagadnienie. Niczego nie wolno tu robić na siłę, epatować cierpieniem, innością. Trzeba to robić tak, by osoba z niepełnosprawnością, na równi z człowiekiem pełnosprawnym, zdrowym, mogła prezentować swoje umiejętności. W 2005 r. moja fundacja po raz pierwszy zorganizowała Festiwal Zaczarowanej Piosenki. Do udziału w tym ogólnopolskim, kilkuetapowym konkursie dla utalentowanych wokalnie osób z niepełnosprawnościami zaprosiłam również największe gwiazdy polskiej piosenki. Rozumiałam, że gdy staną one obok osoby z niepełnosprawnością, to dla publiczności ta niepełnosprawność przestanie mieć znaczenie. Będzie się liczyła tylko sceniczna ekspresja. Podczas koncertu, na Rynku Głównym w Krakowie, gwiazdy tworzą duety z finalistami naszego festiwalu. Telewizyjne transmisje wydarzenia zaczęły gromadzić co roku wielomilionową widownię. Udowadnialiśmy światu śpiewająco, że fakt, iż ktoś jest niewidomy, porusza się o kulach albo na wózku, nie pozbawia go talentu, pasji, radości.
Założenie od początku było jedno: w Festiwalu Zaczarowanej Piosenki nie ma taryf ulgowych. W jury zasiadają najwybitniejsi artyści. Oczywiście, pojawiały się głosy w stylu: „Dymna naraża niepełnosprawnych na konkurowanie, stres, a przecież oni są tacy biedni!”. Wielokrotnie jednak słyszałam od rozmówców w programie „Spotkajmy się”, że najbardziej upokarza ich to, że mało kto traktuje ich poważnie i właściwie niczego się od nich nie wymaga. Zupełnie tak, jakby społeczeństwo z góry spisywało tych ludzi na straty. Dzisiaj laureaci Festiwalu Zaczarowanej Piosenki nagrywają płyty, koncertują. Bez kompleksów i z sukcesami występują w telewizyjnych talent show. Twierdzą, że udział w naszym konkursie dał im wiarę w siebie i marzenia. Dwoje naszych „zaczarowanych”: Aleksandra Nykiel i Kamil Czeszel triumfowało w „Debiutach” na festiwalu w Opolu.
Festiwal Zaczarowanej Piosenki to niejedyny ogólnopolski projekt Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”.
Fundację założyłam w 2003 r. za namową księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Musiałam ratować grupę podopiecznych Fundacji imienia Brata Alberta. Utracili oni prawo do korzystania z warsztatów terapeutycznych finansowanych przez budżet państwa. Ale zanim moja fundacja powstała, realizowałam spektakle teatru „Radwanek”, którego aktorami są dorosłe osoby z niepełnosprawnością intelektualną. Rozumiałam, że tych ludzi należy wciągnąć do naszego świata, a nie organizować im imprezy na uboczu, które mało kto ogląda. Dlatego wymyśliłam Ogólnopolski Festiwal Twórczości Teatralno-Muzycznej Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną „Albertiana”.
Gala konkursu odbywa się co roku na Dużej Scenie Teatru Słowackiego w Krakowie. Teraz organizujemy jego 25. edycję. Od początku mamy w fundacji świadomość, że ważna jest nie tylko pomoc materialna. Istotne stało się także podnoszenie świadomości społecznej, edukacja oraz zmienianie wizerunku osób chorych i z niepełnosprawnościami. Stąd nasze projekty: Festiwal Zaczarowanej Piosenki, „Albertiana” czy Ogólnopolski Konkurs Poezji „Słowa, dobrze, że jesteście”, który odbywa się równocześnie z Ogólnopolskim Konkursem Literackim imienia Profesora Andrzeja Szczeklika „Przychodzi wena do lekarza”, organizowanym przez Medycynę Praktyczną. Naszym głównym zadaniem jest jednak pomoc dorosłym osobom z niepełnosprawnością intelektualną. Wybudowaliśmy dla nich, utrzymujemy i prowadzimy dwa nowoczesne ośrodki: „Dolinę Słońca” w Radwanowicach i Warsztat Terapii Zajęciowej w Lubiatowie. Obecnie moja fundacja kończy nad Bałtykiem budowę ośrodka wytchnieniowego „Spotkajmy się”. To bardzo potrzebna inwestycja. A wiele wyzwań jeszcze przed nami.
Skąd nazwa poetyckiego konkursu: „Słowa, dobrze, że jesteście”?
Czesław Miłosz w wierszu Sens niezwykle mądrze napisał o tym, jak ważne jest słowo: że ono ratuje nawet wtedy, gdy wydaje się, że już wszystko sens utraciło. Używanie słów wyróżnia nas przecież pośród innych stworzeń. Słowo jest naszym największym skarbem, siłą, bronią, tarczą. Pozwala wyrazić myśli, opisać uczucia, przekazać innym własne spostrzeżenia oraz doświadczenia. Słowo zbliża ludzi. Dobrze użyte pomaga i ratuje. Staje się naszym najlepszym przyjacielem. Jeśli opowie się komuś swój ból, lęk, wątpliwości, to wówczas słowa przynoszą ulgę i nadzieję. Ludzie cierpiący, chorzy, z niepełnosprawnościami w sposób szczególny potrzebują słów, które stają się ich przyjaciółmi i sprzymierzeńcami. Przecież tacy ludzie muszą często nauczyć się żyć na nowo, z ograniczonymi możliwościami działania.
Zmuszeni są poradzić sobie z poczuciem krzywdy, z uczuciem wykluczenia albo upokorzenia, a także nurtującym pytaniem: „Dlaczego właśnie mnie to spotkało?”. Dlatego uznałam, że „Słowa, dobrze, że jesteście” to dobra i trafna nazwa dla poetyckiego konkursu organizowanego przez moją fundację od 2011 r. Ten konkurs od początku jest profesjonalny. W jury, któremu przewodniczę, zasiadają znakomici poeci [oraz od początku przedstawicielka Integracji, redaktorka literacka, prowadząca też dział listów Janka Graban – red.]. Czasami więc jest mi przykro, gdy czytam utwór, który opisuje wielki dramat, ale – ze względu na niedoskonałość formy – muszę go odrzucić.
Ten konkurs podzielony jest na dwie kategorie: „Osób z niepełnosprawnością intelektualną” oraz „Osób z pozostałymi niepełnosprawnościami”. Szczególnie interesująca jest pierwsza z nich.
Wiersze nadsyłane na nasz konkurs w obu kategoriach są niezwykłe. To jest autentyczny zapis cierpienia, walki z chorobą, lęków, pasji, tęsknot. Dla mnie to są zawsze fascynujące lektury. Jeżeli wiem coś o życiu ludzi z niepełnosprawnościami, to bardzo dużo dowiaduję się, czytając te setki wierszy. Twórcy, którzy mają rozwinięte umysły, potrafią w swoich utworach coś zakamuflować, upiększyć, przemilczeć, dopisać. Tymczasem poeci z niepełnosprawnością intelektualną nie umieją tego robić. Oni piszą więc prawdę, nagą prawdę. Nie szukają też mądrych słów, żeby opisać to, co przeżywają. Ich przekaz jest prosty, oczywisty i często bardzo dosadny. Zawiera rzadko spotykaną dzisiaj niewinność oraz bezpośredniość. Czytając takie wiersze, nieraz łapię się na tym, że też bym chciała tak po prostu formułować myśli, uczucia, pragnienia.
Ogromnie cieszy mnie, że konkursy „Przychodzi wena do lekarza” i „Słowa, dobrze, że jesteście” łączą się co roku w tomiku nagrodzonych wierszy. Ten tomik niejako jednoczy dwa światy: literacką ekspresję lekarzy oraz ich pacjentów.
Całkowicie sparaliżowany Janusz Świtaj to jedna z bardziej znanych twarzy Pani fundacji. Jakim jest pracownikiem?
Wspaniałym, ambitnym i sumiennym. W fundacji pracuje od 2007 r. Najpierw, na pół etatu, był internetowym analitykiem rynku osób z niepełnosprawnościami. Teraz jest fundacyjnym psychologiem. Ma do tego kwalifikacje, dyplom Uniwersytetu Śląskiego. Janusz posiada tytuł „Człowiek bez barier”, a niedawno odebrał „Lodołamacza Specjalnego”. Zapisał się także w Księdze rekordów Guinnessa, jako najdłużej oddychający za pomocą respiratora człowiek na świecie.
O Januszu Świtaju stało się głośno, gdy, jako pierwszy Polak, domagał się sądowej zgody na zaprzestanie prowadzenia przy nim uporczywej terapii. Wtedy Pani fundacja sprowadziła dla niego specjalistyczny wózek z respiratorem...
...i wreszcie, po latach przebywania w szpitalu, a potem w 24-metrowym pokoju na ósmym piętrze blokowiska w Jastrzębiu-Zdroju, Janusz mógł pełną piersią zaczerpnąć świeżego powietrza, na nowo odkrywać świat. Przez wiele lat ten mężczyzna leżał całkowicie sparaliżowany po wypadku motocyklowym. Oddychał za pomocą respiratora. Był zdany wyłącznie na opiekę rodziców, ubezwłasnowolniony przez własny stan. Czuł się potwornie samotny. Samodzielnie mógł tylko myśleć, leżeć, mówić z trudem i posługując się ołówkiem trzymanym w ustach, pisać na komputerze. Stąd jego desperacki krok. Ale Janusza poznałam, zanim jeszcze stało się o nim głośno. Moja fundacja kupiła mu najpierw materac przeciwodleżynowy i ssak do odflegmiania. Zdumiewała mnie zawsze jego radość, energia. Był dla mnie dowodem na to, że warto walczyć o każdy dzień. Kiedy więc dowiedziałam się, że nie chce dłużej żyć, trochę na niego nakrzyczałam. „Chyba ci się nudzi – powiedziałam ostro. – Za robotę jakąś powinieneś się wziąć!”.
Potem pojechałam z moją kadrową do Jastrzębia-Zdroju i podpisałam z Januszem umowę o pracę. Wiedziałam, że Janusz wcale nie chce umierać. On tylko wołał o pomoc. Potem, wielokrotnie, mówił w wywiadach, że Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” go uratowała.
Owszem, pomogliśmy Januszowi. Ale on sam bardzo ciężko pracował i pracuje na to, żeby odczuwać spełnienie. Trzykrotnie podchodził do zdawania egzaminu dojrzałości. Dwukrotnie go oblewał. A przecież po pierwszym maturalnym niepowodzeniu mógł sobie powiedzieć: „To dla mnie za trudne. Będę tylko leżał”. Nikt też nie zmuszał Janusza do studiowania psychologii, pisania własnej biografii, uczestniczenia w różnych kampaniach społecznych albo projektach charytatywnych. Dla mnie Janusz jest królem życia. W jednym z wywiadów wyznał, że nieraz mówiono mu: „Po co ci ta nauka, ten wysiłek?”. Nie dał się jednak zniechęcić.
Inspirującym przykładem może być także Przemek Kowalik, drugi mój sparaliżowany przyjaciel i poruszający się na wózku pracownik. On też chciał umrzeć. Kilkakrotnie usiłował popełnić samobójstwo. A uległ wypadkowi, bo mały leśny koziołek wyskoczył z pola i znalazł się tuż przy masce jego jadącego samochodu. Przemek przeszedł przez piekło. Kiedy zdołał z niego wyjść, parokrotnie przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz na swoim wózku, wykonał skok na spadochronie. Zjechał też na linach do jaskini Studnisko, najgłębszej w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Ogromnie podziwiam Przemka, który od wielu lat zaangażowany jest także w wolontariat. Służy potrzebującym między innymi w hospicjum.
Inspirujące przykłady.
Pokazują one, jak niezwykłą istotą jest człowiek. I że jeśli chce – mimo wszystko – może dokonywać rzeczy wspaniałych we własnym życiu. Myślę zresztą, że te przykłady są budujące i inspirujące nie tyko dla osób z niepełnosprawnościami. Tacy ludzie jak Janusz, Przemek czy wielu moich rozmówców z programu „Spotkajmy się” pomagają wielu osobom zdrowym i sprawnym zrozumieć, jakim skarbem jest życie, co ma w nim prawdziwy sens, jak trzeba cenić każdą chwilę. Ci ludzie wskazują nam również, jak często głupio postępujemy, marnujemy czas i zdrowie. Nie wykorzystujemy szansy, którą daje nam życie. Jakże często przecież okazuje się, że szczęście wcale nie znajduje się tam, gdzie zwykle go szukamy.
Rozmawiamy w wyjątkowym dla „Integracji” czasie, październikowego jubileuszu 30-lecia istnienia. Jak wspomina Pani Piotra Pawłowskiego?
Piotr był fantastycznym działaczem. Znacząco przyczynił się nie tylko do społecznej integracji, ale również do promowania, poznawania oraz rozumienia problemów osób z niepełnosprawnościami. Świetnie te problemy znał, ponieważ sam poruszał się na wózku. Chwała mu za to, że do swoich opinii potrafił przekonywać polityków. Właśnie tacy ludzie jak Piotr powinni również dzisiaj tworzyć przepisy, a nie osoby zdrowe, pełnosprawne, które co najwyżej mogą wyobrażać sobie trudy życia z taką czy inną niepełnosprawnością.
W tym roku, za działalność artystyczną i społeczną, nagrodzono Panią Honorowym Obywatelstwem Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. Czym dla Anny Dymnej jest to wyróżnienie?
Zaszczytem i radością. Kraków to moje miejsce na ziemi, mój dom. Kilkakrotnie namawiano mnie do wyjazdu z rodzinnego miasta. Nigdy się na to nie zgodziłam. Tu jest mój ukochany Narodowy Stary Teatr, w którym pracuję od 54 lat. Tu mam przyjaciół, groby najbliższych, Krakowskie Salony Poezji, Akademię Sztuk Teatralnych, gdzie prowadzę zajęcia ze studentami. Mam Fundację „Mimo Wszystko”. Poznałam tu ludzi wybitnych i z nimi pracowałam. Kocham Kraków. A kiedy otrzymałam honorowe obywatelstwo, zrozumiałam, że jest to miłość odwzajemniona. W Krakowie jest mnóstwo fantastycznych ludzi, którzy z zapałem chcą działać. Prezydent Krakowa Aleksander Miszalski oddaje mojej fundacji Rynek Główny na przyszłoroczny finał Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Z kolei półfinały konkursu, dzięki dyrektorowi Michałowi Węgrzynowi, odbędą się w Ogrodzie Botanicznym UJ. Taka życzliwość daje ogromną siłę do działania. Ona zmienia świat. W Krakowie chce się żyć.
Dziękuję za rozmowę.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2024 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz