Stephen Hawking: geniusz wart Oscara
Stephen Hawking – wybitny fizyk, odkrywający sekrety kosmosu, zmagający z ograniczeniami swego ciała, dotkniętego ciężką chorobą – stwardnieniem zanikowym bocznym. To jednak przede wszystkim człowiek z krwi i kości – ze swoim charakterem, z uczuciami i ze słabościami. Takim go właśnie widzimy w filmie „Teoria wszystkiego” w reżyserii Jamesa Marsha – od 30 stycznia na ekranach polskich kin.
Tworząc film o kimś takim, jak Stephen Hawking, podejmuje się potężne ryzyko. Można stworzyć patetyczną hagiografię, która prócz łzy na policzku, w wybranym przez reżysera miejscu, nie wywoła niczego innego. Albo obraz płytki, skupiony na wybranych fragmentach biografii. Nie zdradzając szczegółów, można powiedzieć, że Jamesowi Marshowi udało się uniknąć obu tych zagrożeń.
Dramatyczna diagnoza
Jak powszechnie wiadomo, każdy geniusz był kiedyś roztargnionym okularnikiem. I takiego właśnie poznajemy Stephena Hawkinga (w tej roli Eddie Redmayne). Film zaczyna się w 1963 roku, gdy przyszły profesor jest doktorantem, który jeszcze nawet nie zadecydował o temacie swojej dysertacji. Hawking wiedzie więc całkiem normalne życie brytyjskiego studenta – odwiedza puby z kolegami, bierze udział w zawodach wioślarskich i próbuje zdobyć serce wymarzonej dziewczyny – Jane Wilde (gra ją Felicity Jones). Choć ewidentnie lepiej zna się na fizyce niż na flircie, to w końcu mu się to udaje.
Zarówno grający Stephena Hawkinga Eddie Redmayne, jak i Felicity Jones za rolę Jane Wilde otrzymali nominacje do Oscarów za role pierwszoplanowe, fot. mat. dystrybutora
Zaczynają się jednak pojawiać pierwsze niepokojące objawy, problemy z równowagą i koordynacją ruchów. Gdy po poważnym upadku trafia do szpitala, dowiaduje się, że cierpi na nieuleczalną chorobę, która najpierw odbierze mu sprawność, a potem w ciągu dwóch lat zabije.
To załamująca diagnoza, jednak Stephen Hawking decyduje się podjąć walkę o swoje życie. W chorobie nie opuszcza go Jane. Natomiast sam fizyk, czując presję czasu, postanawia wykorzystać ostatnie (jak mu się wtedy wydawało) lata swojego życia na zrealizowanie swojego największego marzenia – odkrycia tajemnicy początku Wszechświata.
Diagnoza o rychłej śmierci okazała się błędna – z pożytkiem dla świata nauki, gdyż Hawking dokonał i dokonuje wielu odkryć, zmieniających nasze postrzeganie kosmosu, jak i dla widzów oglądających „Teorię Wszystkiego”, gdyż film z każdą kolejną sceną staje się coraz ciekawszy.
Buntownik i ironista
James Marsh w uczciwy i konsekwentny sposób pokazuje nam blaski i cienie życia swojego bohatera. Pokazuje go jako człowieka z krwi i kości. Poznajemy więc Stephena Hawkinga nie jako superbohatera, zmagającego się z niepełnosprawnością czy podręcznikowego geniusza, ale jako człowieka i to w różnych aspektach ludzkiego życia.
Mamy więc do czynienia z buntowniczym naukowcem, którego kolejne teorie podnoszą ciśnienie szacownym profesorom i wywołują niemały chaos w uporządkowanym świecie akademickiej fizyki. Jest też Hawking dowcipnym, często złośliwym ironistą, który w dosadny sposób komentuje otaczającą go rzeczywistość i nie boi się głośno wyrażać swoich często kontrowersyjnych poglądów – zwłaszcza na tematy religijne.
Jednak, co jest dość odważną decyzją, reżyser w centrum uwagi postawił życie osobiste fizyka. To właśnie okazało się strzałem w dziesiątkę. Niemal cały film oparty na jest na wzajemnych relacjach Stephena i Jane. A są to relacje niezwykle trudne i złożone. Jane musi nie tylko zmagać się ze skrajnie trudnym charakterem Hawkinga, jego nieustępliwością i tym, że zawsze musi postawić na swoim, ale również pomagać mu zmagać się z jego chorobą.
Godność, a nie choroba
Całe szczęście film nie popada w mdły patos, nie ma tu historii kobiety-siłaczki, poświęcającej się dla swojego niepełnosprawnego męża. Przeciwnie, między Stephenem i Jane widoczna jest silna wzajemna więź emocjonalna. Obydwoje mają sobie coś do zaoferowania. To, ile ta relacja znaczy dla obojga, widać także wtedy, gdy początkowy ogień wypala się po latach.
Film nie ukrywa tych mniej „chwalebnych” fragmentów biografii Hawkinga , acz czyni to z iście brytyjską powściągliwością. Nie ma tu więc atmosfery skandalu ani odbrązawiania na siłę postaci głównego bohatera. Dzięki temu udało się uniknąć zarówno zamiecenia pod dywan związku fizyka z jego pielęgniarką Elaine Mason, jak i epatowania tanią sensacją rodem z tabloidów.
Również sposób, w jaki została pokazana postępująca niepełnosprawność Stephena Hawkinga zasługuję na pochwałę. Widzimy fizyka na różnych etapach choroby, najpierw gdy nie jest w stanie dobiec na pociąg, potem gdy porusza się o kulach i siada na wózek, aż do momentu, gdy słyszymy po raz pierwszy jego metaliczny głos dobywający się z syntezatora mowy.
Sposób, w jaki została pokazana postępująca niepełnosprawność Stephena Hawkinga zasługuję na pochwałę, fot. mat. dystrybutora
Nie można powiedzieć, że niepełnosprawność nie jest tematem tego filmu. Jest i ani na chwilę nie pozwala się widzowi zapomnieć, że mamy do czynienia z historią człowieka, który z każdym dniem staje się słabszy i coraz bardziej zależny od innych. Ale tu też widoczna jest „brytyjskość” tego filmu – nie ma tu brutalnego naturalizmu czy popadania w tanią melodramatyczność. Na pierwszym miejscu jest godność głównego bohatera, a nie jego choroba.
Okiełznać swoje ciało
Tu należy wspomnieć o chyba największym atucie filmu – aktorstwie. Wcielający się w postać Stephena Hawkinga Eddie Redmayne, znany wcześniej ze świetnej roli Mariusa w ekranizacji „Nędzników” z 2012 r., po mistrzowsku poradził sobie z wyzwaniem, jakim było odegranie roli tak nietuzinkowej i dynamicznej postaci, jaką jest Stephen Hawking.
Przede wszystkim musiał on zagrać człowieka w gruncie rzeczy mało filmowego – naukowca o wybitnym umyśle, żyjącego trochę bardziej w świecie czarnych dziur i umierających gwiazd niż tu, na Ziemi. Samo to już jest trudne, gdyż aktor musi zmierzyć się z pokusą popadnięcia w kliszę „genialnego dziwaka”. Jednak jeszcze większym wyzwaniem było realistyczne oddanie postępującej choroby. Ogromna jest tu oczywiście rola reżysera, kamerzysty i charakteryzatora, ale to aktor musi okiełznać swoje ciało, aby widz mógł rzeczywiście uwierzyć w jego niepełnosprawność. Pod tym względem rola Redmayne’a ma szansę przejść do historii kinematografii.
Tu oczywiście nie można pominąć kontrowersji związanych z tym, że w postać osoby z niepełnosprawnością wciela się sprawny aktor. Trudno jednak przyczepić się do samego Eddiego Redmayne’a, choćby dlatego, że przez sporą część filmu Hawking porusza się na własnych nogach. Ciężko więc porównać tę sytuację choćby z filmem „Moja lewa stopa”, w którym pisarza z dziecięcym porażeniem mózgowym odegrał pełnosprawny Daniel Day-Lewis, mimo iż główny bohater od urodzenia nie miał szans na pełną sprawność. Poza tym to, czego udało się dokonać przed kamerą Redmayne’owi, w pełni usprawiedliwia wybór akurat tego aktora. W pełni też można zrozumieć, dlaczego został nominowany do Oscara w kategorii najlepszy aktor.
Pozycja obowiązkowa
Nominację otrzymała również Felicity Jones, filmowa partnerka Hawkinga. Trzeba uczciwie przyznać, że momentami to ona „kradnie show” Redmayne’owi. Jane Wilde w jej wykonaniu to prawdziwy popis aktorskiego kunsztu. Ta młoda, charyzmatyczna aktorka zaskakuję widza śmiałością i umiejętnością odegrania prawdziwych emocji. Jest równie wiarygodna jako dziewczyna z dobrego domu, zalotna studentka, jak i twarda kobieta, zmagająca się z przeciwnościami losu. Miejmy nadzieję, że nie raz jeszcze będziemy mogli ją podziwiać w głównych rolach.
Stephen Hawking i grający go w "Teorii wszystkiego" Eddie Redmayne, fot. mat. dystrybutora
Świetne są dialogi między głównymi bohaterami – ich sprzeczki, dotyczące choćby istnienia Boga (Stephen Hawking jest wojującym ateistą, a Jane jest osobą wierzącą) wnoszą do filmu wiele inteligentnego humoru i stanowią ciekawe urozmaicenie fabuły.
Wiele dobrego można też powiedzieć o pozostałych rolach – widzimy tu dobrą, brytyjską szkołę aktorstwa, łączącą wdzięk i umiejętności z pokorą wobec widza i tematu. Nikt tu nie szarżuje, nie ma „gwiazdorzenia”, które bywa plagą hollywoodzkich produkcji.
Film jest też dobrze nakręcony, wiele jest scen, których oglądanie sprawia przyjemność – choćby pierwszy wspólny taniec Stephena i Jane. Równie udana jest ścieżka dżwiękowa autorstwa Jóhanna Jóhannssona, która bardzo dobrze komponuje się z tym, co widzimy na ekranie.
„Teoria wszystkiego” to prawdziwe wydarzenie sezonu i film, który po prostu trzeba zobaczyć, a po seansie lub przed nim poczytać książki – zarówno te traktujące o Hawkingu (np. „Krótka Historia Stephena Hawkinga” czy „Podróż ku nieskończoności. Moje życie ze Stephenem” – wspomnień Jane, na podstawie, których film nakręcono), jak i te napisane przez niego.
Film otrzymał aż pięć nominacji do Oscara: dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej i aktora pierwszoplanowego, za najlepszy scenariusz adaptowany, muzykę oryginalną i oczywiście dla najlepszego filmu. W pełni zasłużył na to, by w każdej z nich otrzymać statuetkę.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz