Pocięgiel, zupy mleczne i medale
Małgorzata i Ryszard Olejnikowie to jedyna taka para w Polsce. On jest pierwszym złotym medalistą w parałucznictwie. Ona – pierwszą mistrzynią paraolimpijską w tej dyscyplinie. Ich sportowych osiągnięć nikt nie powtórzył. Razem trenowali, pracowali, wygrywali, wychowywali dzieci. Dzisiaj razem trenują innych. Chętnie opowiedzieli, jak wygrali swój związek, medale i rodzinę.
Ilona Berezowska: Jesteś jedyną polską mistrzynią paraolimpijską w parałucznictwie. Kim chciałaś być jako mała dziewczynka? Myślałaś o sporcie czy odpowiadałaś na to pytanie standardowo, że np. księżniczką?
Małgorzata Olejnik: Chciałam być pielęgniarką. O księżniczkach nie myślałam, bo nie znałam życia księżniczek. Chyba nawet nie miałam świadomości, że istnieją. Wychowywałam się na wsi. Żyłam skromnie, nawet bardzo skromnie. Myślałam o przyziemnych sprawach. Księżniczką to teraz może mogłabym być. O sporcie aż do wypadku też nie myślałam. A potem nie od razu pojawił się w moim życiu.
Wypadek miałaś w wieku 13 lat. Co się stało?
MO: Wpadłam pod koła pociągu. Wokół bioder miałam opasany długi sweter. Jechaliśmy pociągiem całą grupą; na korytarzu były śmichy, chichy i nagle drzwi się otworzyły i wypadłam. Sweter się zaplątał, znalazłam się pod kołami. Nie pamiętam wypadku, jedynie fakt, że chciałam się podnieść i iść, a nie mogłam. Nie zdawałam sobie sprawy, co mi się stało. Obudziłam się w szpitalu. Potem się dowiedziałam, że trzeba było mi amputować nogi na wysokości ud. Miałam też ranę szarpaną ręki i złamanie otwarte.
Czy w ramach rehabilitacji odkryłaś sport?
MO: Właściwie nie, chociaż w ramach rehabilitacji pływałam. Pływanie mi się podobało, bo można było gdzieś się wyrwać, pojechać, była to jakaś atrakcja. Były też rzeczy, za którymi nie przepadałam, jak rozbieranie się na basenie. Musiałam zdejmować protezy i wjeżdżać na basen bez nóg. Krępowałam się, wstydziłam się swojej niepełnosprawności. Pełnosprawny człowiek mimo wytarcia się ręcznikiem ma problem z zakładaniem ubrań, a ja dodatkowo musiałam zakładać protezy... Byłam młoda, chciałam ładnie wyglądać, mieć modne spodnie, fajną sukienkę. Chciałam mieć nogi.
Nie zostałaś pielęgniarką. Jaki był Twój zawód?
MO: Po wypadku miałam niecały rok w plecy. Musiałam nadrabiać w szkole w Busku, która prowadziła zajęcia dla osób po wypadkach, z niepełnosprawnością i w innych życiowych przypadkach uniemożliwiających zwykły tryb. Tam skończyłam podstawówkę. Chciałam zostać laborantką, ale nie dostałam się do szkoły we Wrocławiu. To było bardzo pożądane miejsce przez osoby z niepełnosprawnością i trudno było się załapać. Dostałam się do Przemyśla, do Liceum Ekonomicznego. I w tym kierunku poszło moje życie zawodowe.
Pracowałaś w spółdzielni inwalidów.
MO: Tak. Podjęłam taką pracę w Kielcach. I przez pierwszy rok nie interesowałam się sportem. Chciałam zrobić prawo jazdy na auto dostosowane do moich potrzeb. W spółdzielni spotkałam swojego męża. Uprawiał sport. Zaczynał od narciarstwa, a ja wyjeżdżałam z nim na obozy.
A jaka była Twoja droga do pracy w spółdzielni? Straciłeś sprawność jako małe dziecko. Opowiedz o tym.
Ryszard Olejnik: Gdy miałem 3-4 lata, bodnął mnie baran. Mieszkałem na wsi. Wszędzie mnie było pełno. Trzymałem się ze starszymi chłopakami. Drażnili tego barana, ale mu uciekli, a mnie zostawili. I baran mnie dopadł. Może gdybym się nie ruszał, toby odpuścił, ale ja wstawałem. On wtedy atakował. Wylądowałem w szpitalu na sześć lat.
MO: Trzeba dodać, że wtedy leczenie wyglądało inaczej. Baran zaatakował dziecko, ale do takiego stanu doprowadzili je lekarze. Słuchali tylko skarg dotyczących bólu kolana i nie zauważyli, że dziecko miało zmiażdżone bioderko. Gdy się zorientowali, było za późno.
RO: To prawda, mama zorientowała się podczas kąpieli, że coś się dzieje. Musieli mi wyłuszczyć staw biodrowy, bo wdała się już wtedy gruźlica kości. Miałem 8 lat, gdy opuszczałem szpital. Później uczyłem się w kierunku mechanika radiowego i w 1969 r. zacząłem pracę w spółdzielni. Wtedy te miejsca pracy dbały o rehabilitację, aktywizację. Jeździłem ze spółdzielni na obozy sportowe. Dobrze pływałem, wygrywałem zawody. Próbowałem jeździć na nartach, co znałem jeszcze na wsi. Robiło się je tam samodzielnie. Pamiętam, że rozwaliłem nimi kuchnię, wyrywając reling. Oj, dostało mi się za to pocięglem.
Co to jest pocięgiel?
Taki pasek rzemienny. Tata używał go do przytrzymywania buta. Miał to też każdy szewc, a tata był szewcem. Pocięgiel znalazł zastosowanie dyscyplinujące. Wracając do nart, to umiałem skręcać tylko w lewo. W drugą stronę blokowało mnie biodro. W końcu się nauczyłem i na każdych zawodach z pracy, a nawet na Pucharze Europy stawałem na podium. W 1986 r. do spółdzielni przyszła Gosia.
Jak ją zapamiętałeś?
RO: Byłem szefem, zakładałem systemy alarmowe. Gosia pracowała w dziale usług. Przyjmowała i zapisywała zgłoszenia. Zaiskrzyło między nami od razu. I tak to się zaczęło.
Potwierdzisz, że zaiskrzyło od pierwszego wejrzenia?
MO: U niego tak, a u mnie nie od razu. Był nieustępliwy, ale był też sportowcem z osiągnięciami, łucznikiem, narciarzem. Przystojnym, szybkim, sprawnym, szarmanckim. Ławo było się nim zauroczyć. Zaczęliśmy wyjeżdżać na obozy, dużo rozmawialiśmy i potem zostaliśmy parą.
RO: Ze ślubem trochę czekaliśmy, bo nie mieliśmy czasu. Ciągle coś się działo. Trenowaliśmy, wyjeżdżaliśmy. Nasze sprawy musiały poczekać. W końcu z osoby towarzyszącej stałaś się zawodniczką.
MO: W 1993 albo 1994 r. w spółdzielni pojawił się trener, który szukał zawodników do sekcji łucznictwa. Szukał w zakładach pracy i na ulicach, budował dyscyplinę od podstaw. Zaczęłam trenować. Na pierwsze zawody pojechałam trochę z łapanki. Matę miałam ustawioną na słupie oświetleniowym. Co druga strzała trafiała w ten słup.
RO: W 1995 r. pojechaliśmy już dobrze przygotowani na mistrzostwa Europy. Dla Gosi to były pierwsze duże zawody w karierze. Oboje zdobyliśmy mistrzowskie tytuły. Dokonaliście tego rok przed igrzyskami w Atlancie.
Na świecie był już Wasz syn. Jak się przygotowywaliście do paraolimpiady, pracując i wychowując dziecko?
MO: Kończyliśmy pracę, zabieraliśmy Bartka z przedszkola i wszyscy jechaliśmy na trening. Dla niego łuki były ciekawą zabawką. Zresztą gdy później urodziłam Olę, to Rysiek mawiał, że podczas zawodów i zgrupowań w domu zostawały tylko regały. Zabieraliśmy w podróż niemal wszystko.
RO: Pamiętam, jak Ola siedziała na środku pokoju w Centralnym Ośrodku Sportu w Spale, a otaczały ją góry zabawek.
MO: Wtedy było inaczej. Nie istniały pokoje dla matki z dzieckiem, pokoje zabaw. Musieliśmy pilnować, żeby dzieci były cicho, żeby nikomu nie przeszkadzały. Nie było też pieluch jednorazowych, gotowych dań. Braliśmy ze sobą maszynkę i gotowaliśmy zupy mleczne, kaszki. Po prostu było ciężko. Z drugiej jednak strony te zgrupowania i zawody były częścią pracy. Nie musieliśmy brać na nie urlopu.
RO: To rzeczywiście było super, ale też oddelegowanie na zawody nie oznaczało, że mogłem coś zawalić w pracy. Swoje obowiązki musiałem wykonać. Na szczęście spółdzielnia kupowała nam sprzęt.
Kiedy trenowaliście, mając tyle obowiązków na głowie?
MO: Nie wiem. Nie było Messengera, internetu, komórki i Netflixa. Może dlatego mieliśmy czas. Pierwszą komórkę miałam w 2000 r. na paraolimpiadzie w Sydney i nie rozumiałam, jak ona funkcjonuje. Dzwoniłam z niej, pisałam esemesy do domu. Byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam rachunek za te rozmowy.
RO: Podobną wpadkę miałem podczas podróży do Londynu. Nie wyłączyłem transmisji danych. Po powrocie zostałem wezwany do prezesa spółdzielni, który domagał się wyjaśnień, trzymając w ręce sześć dwustronych wydruków billingu. To były całkiem inne czasy.
Po złotych medalach na mistrzostwach Europy musieliście przejść wewnętrzną kwalifikacje, by jechać na igrzyska do Atlanty. Bartek miał 5 lat. Jak to rozwiązaliście?
MO: Wewnętrzna kwalifikacja nie była dla mnie skomplikowana. Dopiero przed paraolimpiadą w Sydney o miejsce w kadrze walczyło kilka zawodniczek. Więcej było mężczyzn.
RO: I to dużo więcej. Na zawodach w Poznaniu miałem numer 136. To coś mówi o wewnętrznej klasyfikacji. Nie wszyscy traktowali zawody poważnie, dla niektórych było to wydarzenie towarzyskie, ale i tak swoje musiałem pokazać.
MO: Syn został z moją siostrą. Martwiliśmy się strasznie, bo nie mieliśmy z nią kontaktu. Siostra nie miała telefonu stacjonarnego. Byliśmy odcięci od siebie. Uspokajało nas to, że miała dwóch synów. Bartek ich znał i wcześniej już z nimi zostawał. Przywieźliśmy mu keyboard. Był przeszczęśliwy.
A mieliście świadomość, jadąc do Atlanty, jak ważna jest paraolimpiada? Czuliście presję?
RO: W ogóle. Startowaliśmy tego samego dnia. Najpierw ja zdobyłem medal, chociaż rywali miałem trudnych i rywalizacja toczyła się dramatycznie. Wtedy nie było setów, zliczało się sumę punktów. W pewnym momencie był remis. Na szczęście wygrałem.
MO: Dopóki tam nie pojechaliśmy, to nie mieliśmy pojęcia. Byliśmy oszołomieni. I to było fajne, bo nie byliśmy spięci. Ja startowałam po południu. Z oszczędności nie pojechał z nami trener, a nasi opiekunowie na miejscu, oględnie mówiąc, zachłysnęli się możliwością zwiedzania USA i nie byli obecni, więc Rysiu pomagał mi jako trener. Przeżyliśmy tam nawałnicę. Najpierw ulewny deszcz, potem parowanie tej wilgoci. Nie widziałam, do czego strzelam. Niczego nie widziałam, ale zdobyłam pierwsze i jedyne złoto dla kobiety w tej dyscyplinie.
Jakie wrażenia i wspomnienia pozasportowe przywieźliście z Atlanty?
MO: Doskwierał nam klimat. Męczyła masakryczna wilgotność. No i jedzenie. Naprawdę fatalne. W niczym nie przypominało oferty dzisiejszych stołówek. Po jedzenie stało się w długich kolejkach przed stołówką, a żar lał się z nieba. Najbardziej zapamiętałam jabłko. Takie nawoskowane, niemal sztuczne. Okropność. Długo czułam jego smak. Na żadnej paraolimpiadzie tak nie było.
Po powrocie dostaliście w nagrodę toster i krajalnicę. Były inne korzyści?
MO: Toster i krajalnicę dostaliśmy ze spółdzielni, i byliśmy wdzięczni. Do tej pory mam krajalnicę. I to wszystko.
RO: Nie Gosiu, nie wszystko. W urzędzie miasta dostaliśmy dyplom i długopis.
Cztery lata później coś poszło nie tak. Twoja żona jechała do Sydney, a Ty zostałeś w domu, chociaż miałeś kwalifikację.
RO: Och! Dużo się wydarzyło. Liczba miejsc była ograniczona. Oficjele zabrali kogoś innego, zawodnika, który pełnił podwójną funkcję. Robił bieżącą relację dla mediów. Argument był taki, że ja mam medal, to pojedzie ktoś inny. Pojechałem na kurs motolotniarski. Zrobiłem uprawnienia. Nie chciałem o tym myśleć. Przez dwa tygodnie latałem.
A jak było między Wami? Byłeś w świetnej formie. Gosia pojechała sama i do tego wróciła ze srebrnym medalem. Kłóciliście się o to?
MO: Skąd! To wtedy zapłaciłam ten wysoki rachunek za telefon. Dzwoniłam do Rysia i często rozmawialiśmy.
RO: Nie byłem zły na Gosię. Przecież to nie ona podjęła taką decyzję. Z początku może czułem ukłucie zazdrości, ale byłem zły przede wszystkim na działaczy. Zwłaszcza że dowiedziałem się o tej decyzji na ostatnim zgrupowaniu. A Gosi pomagałem, uspokajałem, naprowadzałem właśnie przez telefon. Między nami dalej było dobrze.
MO: Mnie też było przede wszystkim żal, że Rysiu nie jedzie.
Na igrzyskach w Atenach nie miałeś dobrego okienka pogodowego. W 2008 r. w Pekinie złapałeś kontuzję, ale dobra passa Małgorzaty wciąż trwała. W Atenach zdobyła brąz, a w Pekinie zajęła czwarte miejsce. Dlaczego po powrocie z igrzysk w Pekinie zdecydowaliście się na zakończenie kariery zawodniczej?
MO: Ja wiem, że czwarte miejsce to żaden powód, by rezygnować, ale byłam już zmęczona. I psychicznie, i fizycznie. Marzyłam, żeby odpocząć. Nie miałam też poczucia, że komuś zależy na tym, co robimy. Przez 16 lat łączyliśmy pracę, dzieci, treningi, zawody. W 2005 r. byłam też posłanką na sejm. Było tego za dużo.
RO: Może zabrakło też trenera, kogoś, kto by nas próbował zatrzymać, przekonać, że potrzebujemy tylko odpoczynku, a nie rzucania tego wszystkiego. Zrezygnowaliście z kariery zawodniczej, ale jesteście obecni w sporcie paraolimpijskim.
Co teraz robicie?
MO: Jesteśmy trenerami. Uwielbiamy to. Ja dodatkowo dla Instytutu Sportu oceniam imprezy sportowe i wizytuję zgrupowania. Nie nudzę się. Czasami chodzę spać nad ranem.
RO: Od razu po tej decyzji zostałem trenerem. Przygotowywałem łuczników już na igrzyska w Londynie. Chcemy przekazywać naszą wiedzę innym. Szukać następców.
Muszę zapytać, jak sobie radzicie z tym, że obecni zawodnicy stale narzekają na stypendia, warunki, przygotowania, na sprzęt...
MO: W ogóle sobie z tym nie radzimy, i to nas stale zaskakuje. My nie mieliśmy stypendiów. Myśmy to robili dla idei. Wiem, jak to brzmi, ale naprawdę tak było. Powtarzam zawodnikom, że muszą z siebie coś dać, żeby to zaprocentowało. Początki zawsze są trudne, ale osiągnięcia przynoszą ogromną radość. Sport to zawsze wyrzeczenia. Kiedyś to przyniesie efekt.
RO: Nasze realia były inne. Jesteśmy z innej epoki. Dla nas wyjazdy, zawody, treningi, zgrupowania nie były pracą, były zaszczytem. Teraz jest inaczej.
Macie dorosłe dzieci, 16 lat sukcesów sportowych, emerytury. Cały czas razem pracowaliście, startowaliście, żyliście. Co Was ze sobą trzyma?
MO: Wszystko. Bartek ma już 32 lata. Ola kończy medycynę. Wszystko u nas działa jak zawsze. Nadal możemy na siebie liczyć. Oczywiście kłócimy się co najmniej raz dziennie, ale nie będziemy przecież psuć czegoś, co dobrze działa.
RO: Nie ma u nas cichych dni. Nasze sprzeczki są niegroźne. Jesteśmy ze sobą na dobre i na złe.
Artykuł pochodzi z numeru 6/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz