Świąteczna niepełnosprawność rodzinna
Pęd nie maleje. Więcej – staje się stylem życia. Nie nadążamy za czasem, za innymi, za... sobą. Wszystko musi być w ruchu pogoni i ucieczki. Wszystko napędza konieczność zysku. Kurczą się, znikają miejsca i czasy zatrzymania się, by wytchnąć, zastanowić się, uspokoić.
Promocje goni Black Friday. Halloween goni Boże Narodzenie. Reklamy przeganiają newsy – a w środku my, coraz bardziej osaczeni, ściśnięci. Teraźniejszość i perspektywa wygoniły już niemal zupełnie pamięć i historię. Pomału zapominamy, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy.
I wszystko wkoło sprzyja zabraniu nam nawet myśli o tym. Promocją ruchu coraz bardziej wyrafinowanego i zaskakującego pragnie wyrugować wszystko to, co jeszcze może przypomnieć, że ruch nie jest wszystkim, że warto... że trzeba się zatrzymać, „stracić” czas dla kogoś. Jeszcze nieśmiało telepią się resztki pojęć i wartości z „dawnych”, spokojniejszych, by nie rzec: normalnych czasów.
Czasem przypomina je kalendarz. Czasem dramat czyjegoś odejścia czy cierpienia. To takie momenty „wypadnięcia” z ruchu. Coraz bardziej wstydliwe, ale i coraz bardziej wymowne. Może też i coraz bardziej... konieczne? Bo przecież tyle osób nie jest w stanie nawet „załapać się” na ruch. Z różnych powodów czują się wykluczone. To pewna forma niepełnosprawności. Niekoniecznie potrzeba być na wózku.
Wystarczy być nieco wolniejszym albo urodzić się poza wielkim miastem. W naszych czasach niepełnosprawność i wykluczenie coraz bardziej stają się alternatywą dla niekończącego się ruchu. Z jednej strony ukazują brak możliwości włączenia się do niego. Z drugiej strony – skoro ruch staje się obsesją, może paradoksalnie jest to szansa?
A trud zatrzymania się w ruchu ma przecież jeszcze jednego sojusznika – niestety, także nieustannie miażdżonego przez ruch: święta, zwłaszcza te najbardziej bezbronne, bo... rodzinne: Boże Narodzenie. W każdej kulturze od zawsze istniały okresy i miejsca wyjęte z codziennych aktywności.
Stąd pochodzi pojęcie sacrum, czyli tego, co jest ofiarowane mocom niebieskim. Czas świąt jest właśnie – a przynajmniej powinien – być takim „wyjęciem” z porządku codzienności, jakikolwiek by on nie był. A że dzisiaj jest taki, jak wyżej opisano, „wyjęcie”, to winno być nie tylko zatrzymaniem, ale i ocknięciem się, ocaleniem, przeciwstawieniem.
Można i potrzeba tu zebrać wszystkie okruchy, odpadki świata „bez prędkości”. Boże Narodzenie jest najlepszą do tego okazją. Jest przecież pamiątką paradoksalnego zatrzymania dotychczasowego biegu historii i naznaczenia go nową jakością.
Chrześcijaństwo w tę intuicję sacrum wpisuje opowieść o Bogu, który stał się człowiekiem. W tej perspektywie ludzkie zabieganie i ambicje nagle okazują się śmieszne. Gdzie jeszcze pędzić, skoro sam Bóg przyszedł, zatrzymał się wśród ludzi i jest z nimi?
Co więcej, dowartościowuje wszystko to, co jest przeciwieństwem dzisiejszych trendów: słabość, rodzinę, zwyczajność, ubóstwo, czyli, inaczej mówiąc: wykluczenie i niepełnosprawność. Tajemnica Bożego Narodzenia zbiera i ocala wszystko to, co wydaje się światu niepotrzebne, bo zbyt wolne, nieproduktywne, nieopłacalne.
A czyż takie nie stają się pomału najpiękniejsze ludzkie relacje: miłość, czułość, dobroć, bliskość, bezinteresowna życzliwość, troska, zwyczajne bycie razem, wsparcie i pomoc bez oczekiwania czegokolwiek w zamian.
Wystarczy pomyśleć o tym, co mamy w sercu od najmłodszych lat, a czego może coraz bardziej się wstydzimy lub co już utraciliśmy, a przecież wciąż wierzymy, że jest ważne: uczciwość, przyzwoitość, nawet sens utraty czy porażki, bo mogą z nich wyrosnąć wiara, nadzieja, a także modlitwa i pobożność.
Boże Narodzenie to ostatnia już może dzisiaj szansa powrotu do normalności – do utraconej niewinności, do naszych pierwotnych, czystych intencji, do tego, czym jesteśmy naprawdę: obrazem i miłością Boga; więc wszystko ma swój sens, a tych, których już nie ma z nami, spotkamy.
Ponad pół wieku temu opisywał to w wierszu Powrót Konstanty I. Gałczyński:
A podobno jest gdzieś ulica (lecz jak tam dojść? którędy?), ulica zdradzonego dzieciństwa, ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie, stoi dom jak inne domy, dom, w którym żeś się urodził. Ten sam stróż stoi przy bramie. Przed bramą ten sam kamień. Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?” „Wędrowałem przez głupi świat”.
Więc na górę szybko po schodach. Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda. Przy niej ojciec z czarnymi wąsami. I dziadkowie. Wszyscy ci sami. I brat, co miał okarynę. Potem umarł na szkarlatynę. Właśnie ojciec kiwa na matkę, Że czas się dzielić opłatkiem, więc wszyscy podchodzą do siebie i serca drżą uroczyście jak na drzewie przy liściach liście. Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa. Na oknach pelargonie blask świeczek złotem zasnuwa, a z kąta, z ust brata, płynie kolęda na okarynie: LULAJŻE, JEZUNIU, MOJA PEREŁKO, LULAJŻE, JEZUNIU, ME PIEŚCIDEŁKO.
Artykuł pochodzi z numeru 6/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz