Być z drugim człowiekiem
Dominika Kopańska: Skąd decyzja by zostać księdzem?
Grzegorz Kramer: Nigdy nie wiem, co odpowiedzieć na to pytanie. Najprościej mówiąc, to jestem z parafii jezuickiej, od siódmego roku życia wychowałem się w parafii Jezuickiej. Nie pochodzę z jakiejś bardzo religijnej rodziny. Dopiero, gdy byłem w szóstej klasie, zostałem ministrantem, więc byłem bliżej tych jezuitów. Później była Oaza, wspólne działania z jezuitami dla młodych, więc to wszystko wyszło naturalnie.
Tak anegdotycznie mówiąc, to chyba do 17 roku życia w ogóle nie widziałem, że ktoś inny oprócz jezuitów istnieje w kościele, więc to było dla mnie naturalne środowisko. Zobaczyłem też, że ta oferta jest o wiele szersza, ale to już był taki moment, w którym jakby ten sposób myślenia jezuitów, duchowości, czyli modlitwy, był mi jakoś tam bliski, więc chyba dlatego.
Chcę nawiązać do księdza tatuażu i książki Bóg jest dobry. I dam się za to zabić. Co ksiądz miał na myśli, używając tych słów?
Nie znam innego Pana Boga niż tego, którego poznałem osobiście, przez swoje doświadczenia, ale też tego, którego poznajemy w Piśmie. Z biegiem lat życia coraz bardziej doświadczam, że nie ma miejsca na innego Boga. Jeśli Bóg nie miałby być dobry, a moje doświadczenie – jak powtarzam – mi to potwierdza, to wydaje mi się, że nie byłoby sensu w ogóle w Niego wierzyć. Takie jest moje zdanie.
A dlaczego ksiądz da się zabić?
To jest podtytuł, już od wydawnictwa, a wzięty z jakiegoś wpisu. Ma za zadanie podkreślać to, o czym mówię i co jest dla mnie najważniejsze. Jeśli ktoś głosi inaczej, to mogę się z nim spierać. Oczywiście wiem, że mówimy o Panu Bogu, więc nie możemy niczego udowodnić, ale to kwestia wiary, więc tylko podkreśla to, co jest ważne dla mnie.
Dlaczego ksiądz boi się ludzi, którzy nigdy nie wątpili w Boga? Czy ksiądz w którymś momencie swego życia też w Niego zwątpił?
Oczywiście, że tak. Wątpliwość jest wpisana w życie każdego wierzącego człowieka i gdy weźmiemy człowieka po człowieku, historię po historii, to wszędzie są wpisane wątpliwości. Pokazuje to doświadczenie moje i ludzi, z którymi rozmawiam. Jeśli rozmowa jest na poziomie bardzo szczerym, to wydaje mi się, że kwestia wątpliwości w każdej dziedzinie życia jest bardzo ważna, bez względu na to, czy chodzi o relacje, także z samym sobą, czy o pracę.
Ta wątpliwość pojawia się zawsze, dlatego boję się takich ludzi, bo uważam, że udają. Nigdy nie spotkałem człowieka, który nie miałby jakichkolwiek wątpliwości. Nawet Maryja pyta Boga: „Ale jak to się stanie?”. Czyli ma jakąś wątpliwość. A Jezus w Grójcu prosi: „Zabierz ode mnie ten kielich, bo się boję”.
Kurczę, ja nie jestem nikim większym i wydaje mi się, że wątpienie to normalna rzecz – dlatego powiedziałem, że boję się ludzi, którzy udają. Bo wtedy jest jakaś nieszczerość, pojawia się też pytanie, w jaki sposób z takim człowiekiem rozmawiać? Czy my wtedy w ogóle rozmawiamy o wierze, która jest czymś bardzo intymnym, prywatnym? Trudno jest rozmawiać szczerze z kimś, kto nie do końca jest taką osobą.
Jak ksiądz rozumie duchowość?
Bardzo prosto. Duchowość jest wszystkim tym, co najpierw dzieje się we mnie i zbliża mnie do tego wszystkiego, co nazywam życiem psychicznym. Są to bardzo podobne światy, ale nie tożsame, tylko bardziej utożsamiające się ze sobą. Duchowość jest też tym, co się dzieje między mną a Panem Bogiem.
Jezuici mocno mnie wyszkolili w tym, że duchowość, którą mam z Panem Bogiem i z samym sobą, musi mieć przełożenie na moją codzienność, na to, co się dzieje w moich relacjach z ludźmi.
A co w sytuacji, gdy mówimy o patologii duchowości, czyli chorobie?
Co to znaczy? Trochę mnie zmroziło to zestawienie ze słowem patologia.
„Patologia” pochodzi z greki i znaczy „słowo o cierpieniu”. Patos – cierpienie, logos – słowo. Funkcjonujemy w świecie, gdzie jednych cierpień jesteśmy w stanie uniknąć, drugich – nie. Człowiek chory jest istotą cierpiącą. Myślę, że możemy do tego zaliczyć cierpienia duchowe, kryzysowe, przez które m.in nie możemy znaleźć miejsca w świecie, nie potrafimy się z nikim i z niczym utożsamić.
OK, rozumiem.
Gdy po raz pierwszy usłyszałam o „patologii duchowości”, otworzyłam oczy ze zdziwienia, bo samo pojęcie „patologii” kojarzy mi się z zupełnie czymś innym. Pomówmy, proszę księdza, o kryzysach. Czym one są?
Dla mnie słowo „patologia” wydaje się negatywne, wręcz wartościujące, bo gdy mówimy, że coś jest patologiczne, to mamy na myśli coś złego. Kryzys na każdym poziomie naszego życia, czy to będzie fizyczność czy duchowość, psychika czy relacje, jest jakby częścią życia. Myślę, że większość logicznie myślących osób zgodzi się z tym, że nie da się oddzielić naszego życia od kryzysów.
Owszem, my możemy różnie je przeżywać, a one mogą wywoływać w nas różne skutki, przez co wtedy może dojść do patologii, czyli człowiek może zachorować. Natomiast sam człowiek nigdy nie jest patologią, ale może nią być to, co się w nim dzieje. Wydaje mi się, że my się rodzimy w kryzysie, czyli w takim stanie, który nie jest normalny.
To znaczy moment narodzin jest niesamowitą walką kobiety i dziecka, ale kryzys ten jest wpisany w naszą tożsamość od początku do końca naszego życia. Trudno mi tu mówić o jakiejkolwiek patologii.
Kryzysy są nieodłącznym elementem ludzkiego życia.
Zgodzę się i nie zgodzę. Znaczy zgodzę się w tym sensie, że jeśli przyjmiemy że wszystko, co się dzieje w naszym życiu, jest jakimś naszym doświadczeniem, to tak, ale wydaje mi się, że kryzys jest trochę związany z cierpieniem, czy to będzie właśnie fizyczne, czy jakieś takie psychiczno duchowe.
Z cierpieniem jest tak, że to się nie dzieje automatycznie. To znaczy, że my jako ludzie możemy, jak my to ładnie mówimy nadać sens cierpieniu i kryzysowi w konsekwencji, czyli jakby chcieć z tego trudnego doświadczenia, które jest często ode mnie kompletnie niezależne, wyciągnąć coś dobrego dla siebie, ale jakby to jest już nasza praca.
To ja decyduję w tym trudnym doświadczeniu, które same w sobie jest bezsensowne, bo cierpienie jest bezsensowne wyjąć coś z tego dobrego. Wtedy się zgodzę, że to jest jakieś doświadczenie, które mamy i które może nas czegoś uczyć, ale to się nie dzieje automatycznie, bo jest wielu ludzi, którzy cierpią i tego kroku by coś z tego wyciągnąć właśnie nie robią. Jest wielu ludzi, którzy cierpią i tego „kroku” nie robią, tylko są w cierpieniu, bo nie mają na to wpływu.
Nie chcę powiedzieć, że się na to godzą, bo to też nie chodzi o to, żeby się poddać, tylko jakby przeżyć tak pozytywnie, jakkolwiek to brzmi. Chodzi o to, że ja się cały czas uczę, to ja sam muszę podjąć taką decyzję i uświadomić sobie, że naprawdę tego chcę.
I nawet jeśli mówimy o jakimś takim poważnym cierpieniu, poważnym kryzysie, to nawet jeśli człowiek podejmuje taką decyzję, że chce się z tego czegoś nauczyć, to i tak w tym wszystkim pojawią się kryzysy, właśnie w tej decyzji.
To znaczy?
Przyjdzie jakieś załamanie, czy moment w życiu, w którym człowiek nie widzi sensu, nie widzi perspektywy. Nawet mając taką decyzję, że się „tego” uczę, mogę gdzieś tam się poddać: na stałe, albo na jakiś czas, więc jest bardzo dynamiczna rzeczywistość.
Jaki ksiądz ma stosunek do cierpienia? Ma funkcję wyzwalającą od grzechu czy to jednak katharsis?
Tak – jeżeli ja podejmę taką decyzję, że chcę z tego cierpienia rzeczywiście czegoś się nauczyć, ale samo w sobie wyzwalające to nie jest. Gdyby to było automatyczne, to musielibyśmy powiedzieć, że wszyscy ludzie, którzy cierpią, są szczęściarzami, bo są na drodze do oświecenia, a nie są.
Jest wielu ludzi, którzy wręcz umiera w swoim cierpieniu i przynajmniej z takiej perspektywy, którą mam od nich, to nie możemy powiedzieć, że oni się czegoś nauczyli albo że wyciągnęli z tego jakiś morał, tylko po prostu umarli w tym cierpieniu. Tak jak mówię, może tak się wydarzyć, bo jakby świadectwa ludzi to pokazują, że jeśli mówimy o grzechu, czy o tak zwanym życiu grzesznym, ale przychodzi śmierć kogoś bliskiego lub choroba, czy nawet pewne doświadczenie, to wielu ludzi się zmienia.
Ten moment kryzysowy czy cierpienia jest pewnym takim momentem zwrotnym, w którym człowiek jest przymuszony do tego przez daną sytuację, albo sam w końcu siada i zastanawia się nad tym, co się dzieje. Dochodzi wtedy do wniosku, że ten sposób, w którym żył do tej pory, nie daje mu odpowiedzi na to, co jest najistotniejsze, czyli na sens mojego życia.
Ono jest może fajne, przyjemne, daje mu dużo jakiejś takiej frajdy, ale ostatecznie gdzieś tam wieczorem siada, mówi, że nie widzi w tym sensu. Wtedy być może część ludzi rzeczywiście, przeżywa jakieś oczyszczenie, zmianę w życiu czy nawrócenie. Możemy tu użyć różnych słów, które możemy po czasie powiedzieć, że właśnie od cierpienia to wszystko się zaczęło, ale należy pamiętać, że to jest nasza decyzja i bardzo konkretna praca.
Chciałabym wrócić do tego momentu, gdy postawił ksiądz pierwszy krok w hospicjum w Pucku. Od razu został ksiądz zaakceptowany w tej społeczności? Skąd pomysł, by znaleźć się właśnie tam?
Odpowiadając wprost na pytanie, które pani postawiła: to nie od razu. Byłem przyprowadzony jak za rączkę. Był to okres mojej trzeciej probacji, która jest etapem formacji jezuitów. Oznacza miesiąc „próby”, czyli nabierania innego doświadczenia niż to, z którym miało się do czynienia w swojej codzienności jako jezuita.
Przez większość czasu pracowałem w parafiach, więc szukaliśmy miejsca, które byłoby dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem, a zarazem doświadczeniem z ludźmi. Gdzieś już pisałem o tym, że pierwszym pomysłem była kasa w Biedronce, ale ostatecznie po różnych rozmowach doszliśmy z przełożonymi do wniosku, że szukamy czegoś innego.
W 2017 r. ksiądz Jan Kaczkowski był już od jakiegoś czasu dość znaną postacią. Z racji tego, że byłem na wspomnianej probacji w Jastrzębiej Górze, która jest około 15 km od Pucka, i wiedziałem, że jezuici byli już tam na próbie, to zdecydowałem: dlaczego nie tam? Może to jest jakiś pomysł. I mój przełożony się zgodził.
Zostałem przyprowadzony za rączkę, bo przełożony miał taki zwyczaj, że jeżeli próby były gdzieś w miarę blisko, to jechał z delikwentem na rozmowę zapoznawczą. Do hospicjum w Pucku weszliśmy razem, a przyjęła mnie Ania Jochim-Labuda, czyli szefowa i dyrektorka tego miejsca.
Odbyliśmy bardzo kurtuazyjną rozmowę. Trudno odtworzyć, jakie towarzyszyło mi wtedy uczucie, ale wydaje się, że było trochę zmieszania; czułem, że jestem w miejscu, które dla mnie było wtedy miejscem „umierania”. Nie chcę tak powiedzieć dosłownie, bo to słowo nie funkcjonowało we mnie, ale byłem w miejscu, w którym czułem zakłopotanie, żeby wejść na oddział i być w tej społeczności.
Z racji tego, że byłem księdzem, to dostałem trochę więcej zaufania i szybko wpuszczono mnie na oddział. Przedstawienie się i poznanie pacjentów odbyło się w obecności Ani; sam tam nie wszedłem.
I jak już też wiele razy gdzieś tam mówiłem i pisałem, że moje pierwsze spotkanie, ale nie tylko przez "Dzień dobry, Szczęść, Boże", tylko gdy wspólnie usiedliśmy i wydawało mi się, że wtedy próbuję rozmawiać, bo „ten” człowiek i ta sytuacja, w której się znalazłem, totalnie mi rozwaliło to coś, z czym przyszedłem.
Sam do końca nie wiem, z czym przyszedłem, ale mam taką świadomość, że to się totalnie rozpadło i budowało bardzo szybko coś nowego, coś, co było bardzo pozytywne. Nie chcę powiedzieć, że radosne, bo to chyba byłoby zbyt duże słowo, ale coraz mniej w tym wszystkim było lęku, tylko więcej ciekawości. Myślę, że po prostu trafiłem na takich świetnych ludzi i było mi o wiele łatwiej.
Jednemu z mieszkańców Hospicjum, Jackowi, który już nie żyje, obiecał ksiądz zapalić cygara. Czy obietnica została spełniona?!
Tak.
Co hospicjum wniosło do księdza życia?
Wydaje mi się, że doświadczenie to pozwoliło wydobyć ze mnie to, co już miałem od urodzenia, czyli wrażliwość. Przez całe życie przeżywam ją w różny sposób, a w hospicjum dostała dobre miejsce do tego, żeby ją właściwie spożytkować. Wiemy, że wrażliwość, a szczególnie przewrażliwienie bardzo często może zabić człowieka.
Myślę, że większość osób, które mają doświadczenie wrażliwości czy nadmiernej wrażliwości, wie, o czym mówię, że to czasami bardzo boli. W hospicjum wydaje mi się, że ona pozwala... – taki straszny banał teraz powiem – ale pozwala ona być z człowiekiem. Właśnie dzięki temu, że człowiek jest wrażliwy, to nie wymyśla nie wiadomo czego, nie wymądrza się, tylko po prostu jest.
Pierwszy człowiek, którego tam spotkałem, Pan Edward, pokazał mi, a raczej sytuacja, która się między nami wydarzyła, że moją rolą w hospicjum nie jest to, żeby mędrkować, że nie przychodzę z jakąś wiedzą tajemną, której by ci ludzie nie mieli, czy z jakimś niesamowitym doświadczeniem, którego by ci ludzie nie mieli. Także to, że jestem księdzem, nie jest niczym wyjątkowym, w związku z tym jedyne, co mogę powiedzieć, jeśli tam chcę być, to... być. Straszny banał to jest, prawda?
Nie zgodzę się. Nie nazwałabym tego banałem. „Być” to bardzo ważne słowo i rzadko doceniane.
Hospicjum mnie tego bardzo mocno nauczyło, że jeśli mówimy o czymś, co wziąłem, to... [zamyślenie].
O czym ksiądz myśli? Widzę wzruszenie...
Dzięki Facebookowi można powspominać to, co wydarzyło się rok wcześniej czy kilka lat temu. Czytam i wspominam swoje relacje, to, co pisałem rok, dwa, trzy lata temu. Wydają się czasem czymś śmiesznym, prostym, banalnym. Ówczesne relacje pokazują, że nie było wtedy jakichś wielkich zdarzeń, tylko pojedyncze akcje.
Zastanawiam się nad tym, dlaczego to dziś takie popularne, ale z drugiej strony wiem, jaka jest odpowiedź. My chyba tego właśnie bardzo potrzebujemy, takiego zwykłego bycia z kimś. Z drugiej strony, każdy wolontariusz w hospicjum powie to samo: że więcej dostaje, niż daje.
Straszny slogan znowu, bo pojawia się w wielu podobnych miejscach, ale to jest prawdziwe zdanie. Każdy, kto pracuje w hospicjum, powie to samo, bo tak naprawdę my nic wielkiego nie dajemy, poza kilkoma godzinami...
Tym razem minimalnie się z księdzem zgodzę. Tylko napisałabym ,,nic” małymi literami, a ,,WIELKIEGO” dużymi. I myślę, że... Teraz ja się zamyśliłam i zgubiłam myśl, przepraszam.
Proszę bardzo [śmiech].
Powspominajmy może księdza pieska – Królową. Jakie miejsce zajęła w księdza życiu?
Z nią jest trochę tak jak z hospicjum, to znaczy... Nie wiem, jak to powiedzieć. Może trochę tak, że władowałem się w jej życie i porównuję to do hospicjum dlatego, że w hospicjum też się trochę władowuję, bo jestem tam przez miesiąc, kilka tygodni czy jakiś inny określony czas.
Z jednej strony mam świadomość tego, że dostaję bardzo dużo i wchodzę w relacje czy też w bardzo konkretne sytuacje, ale z drugiej strony – jestem tylko na chwilę. To znaczy nie jest to moja codzienność. I z Królową trochę też tak było. Nikt nie wiedział, ile to będzie trwało, bo nikt tego nie wie.
W rezultacie żyliśmy obok siebie dwa lata, więc w porównaniu z jej całym pieskim życiem nie było to jakimś wielkim epizodem. A jednak... Tutaj we Wrocławiu pojawiłem się w bardzo trudnym dla mnie życiowo momencie, swoją psią przyjaciółkę nazwałem Królową, trzymałem się tego i dalej się trzymam. Była to jedna z moich terapeutek.
Na początku się trochę „obwąchiwaliśmy”, z takiego poczucia obowiązku, a z jej strony, poczucia tego, że musi od kogoś być zależna, jak to pies. Trochę nas to życie połączyło przez takie trudne momenty, a potem to tuż poszło. Pewne rzeczy stały się naszą codziennością i rutyną, które myślę, że to bardzo ludzkie słowo, ale bardzo nas do siebie zbliżyły.
Jakim była psem?
Z jednej strony bardzo towarzyskim, bo zawsze przebywała z ludźmi. Nasz ogród zawsze był pełen ludzi, w szczególności dzieci. Ona zachowywała jednak swoją autonomiczność, nie była psem przytulakiem. Potrafiła bardzo mocno zaznaczyć granice, co mi się w niej podobało. Dlaczego? Bo to też „bardzo moje”. Bardzo mocno odnalazłem się w tym, że potrzebuję ludzi, ale także na swoich zasadach. Lubię stawiać granice i mówić, że to jest moja buda, moja przestrzeń oraz że nie chcę więcej.
Ksiądz to otwarcie komunikuje i żyje w zgodzie z samym sobą czy próbuje ksiądz to robić i dalej się tego uczy?
Myślę, że z biegiem lat coraz łatwiej mi to przychodzi, bo analizuję siebie. Widzę z perspektywy, że gdy było się młodszym, to człowiek czuł, że „tak nie wolno”, a tym bardziej że jest księdzem, więc „powinien”. Ludzie tego oczekują, ale widzę, że to tak nie działa. To znaczy: albo jesteś autentyczny ze swoimi granicami, albo udajesz – tylko wtedy jakby nie o to chodzi.
Zapytałam o Królową i o osoby z Hospicjum, bo myślę, że czasem wystarczy, że ktoś pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie, albo sami poznajemy tę osobę, to mocno ją zapamiętujemy i pozostaje ona w naszej pamięci na długo. Czy to nie jest tak, że te ważne dla nas osoby czy istoty pełnią taką funkcję uzupełniającą nasze życie, też duchowość? Bo w jakim miejscu w świecie byśmy byli, gdybyśmy nie spotkali tych osób na swojej drodze?
Tak sobie myślę, od czego zacząć…
Oprócz Jacka, takich osób jest o wiele więcej w moim życiu. Jacek jest akurat taką postacią, o której mówią inni, dlatego że pozwolił ujawnić swoją twarz i swoje imię. Tak na marginesie, jest taka zasada i tego bardzo szybko nauczyłem się w hospicjum, że chronimy prywatność osób w nim przebywających, bo każdy ma prawo do tego, żeby, po prostu przeżywać swoje życie.
Mówimy o anonimowości?
Dokładnie tak, więc jeżeli pisałem jakieś relacje, to zazwyczaj pisałem o sobie, swoim doświadczeniu. Jeśli pojawiały się tam w opowieściach inne osoby, to zawsze wymieniałem je z inicjałów albo nawet zmieniałem imiona. I w tym roku też tak zacząłem, ale partnerka Jacka, Ola czytała mu tam różne rzeczy, które piszę, i Jacek już na samym początku, w bardzo ostrych słowach powiedział mi, że nie jest przecież kryminalistą i nie ma on się czego wstydzić, więc mam pisać, jeśli chcę.
Pod jednym warunkiem! Mam pisać otwarcie, więc dlatego stał się on taką publiczną postacią. Myślę, że dlatego trochę ludzi się o niego pyta, ale takich postaci, które mnie mocno przeorały, jest trochę więcej. Też z takiej perspektywy tych już 6 lat, gdy mówię o hospicjum czy osobach, które już w większości nie żyją, pozwalam sobie mówić o nich trochę więcej.
Powróćmy do hospicjum: czy ono rzeczywiście jest miejscem, w którym oswajamy się i przygotowujemy na to, co ma nadejść, czyli na śmierć?
Hospicjum, ale przede wszystkim ludzie, nauczyli mnie, że w życiu jest taki moment, w którym człowiek spotyka z „tą” granicą. I nie tylko ze śmiercią, ale i z cierpieniem, które w pewnym momencie nie jest nastawione na wyzdrowienie, tylko na ulżenie. O Hospicjum mówi się, że to jest takie miejsce, gdzie umieramy, ale my wszędzie przecież umieramy. Człowiek umiera wszędzie, to znaczy nie ma takich miejsc, w których człowiek by nie umarł.
Już nie pamiętam, kto to powiedział, że w hospicjum każde miejsce jest naznaczone śmiercią. Tak sobie teraz patrzę przez okno i widzę blok, który ma z 60 lat, i myślę: ilu tam ludzi już zmarło? Bardzo wielu. Wydaje mi się, że warto przypominać, że śmierć nie jest czymś, co jest w konkretnym miejscu czy w miejscach.
Zgoda, są miejsca, w których jest to bardzo zintensyfikowane, ale generalnie to umieramy wszędzie i w każdym momencie. To pomaga poradzić sobie z traumą śmierci.
Zawsze będzie to coś nadzwyczajnego, bo to indywidualna i bardzo intymna sprawa. Nie ma dwóch takich samych śmierci. Śmierć jest częścią naszego życia, więc nie przeżywam tego bardzo mocno emocjonalnie. Oczywiście, gdy umiera ktoś, z kim się związaliśmy, to przeżywamy ją zupełnie inaczej i wtedy emocje są silniejsze.
Generalnie hospicjum uczy – szukam słowa... – myślę, że takiego dobrego dystansu do śmierci, który wcale nie oznacza, że konkretna śmierć mnie nie obchodzi, ale że jestem blisko i „ty, który tu zostajesz”, masz możliwość przygotować się do tego. Może to też jest bardzo indywidualne...
W jakim sensie „przygotować się”?
W takim, że człowiek się tego spodziewa... Albo może inaczej: wszyscy się spodziewamy, ale w hospicjum jakby bardziej świadomie. Wiem, że pani X czy pan Y zbliża się do „tego” momentu. Jest taki cudowny artykuł, od którego zresztą chyba zaczęła się popularność ks. Jana.
Został opublikowany wiele lat temu na portalu deon.pl, a mówił o tym, co się dzieje po śmierci człowieka z jego ciałem, ale też o tym, że gdy wchodzi się w ten moment „jeszcze przed śmiercią”, pokazują się pewne medyczne objawy, których można się spodziewać.
To znaczy, nikt nie powie, że śmierć nastąpi konkretnie za 15 minut, ale ciało daje sygnały, człowiek daje sygnały, więc jakby łatwiej się do tego przygotować. Oczywiście sama śmierć jest zaskakującym momentem, bo nikt nie wie, kiedy nastąpi, ale bliskość z nią powoduje, że tak bardzo człowieka nie przeraża.
Jak wyglądał u księdza proces oswajania się ze śmiercią?
Pamiętam sytuację, że gdy wróciłem z hospicjum w Pucku do Opola, gdzie byłem proboszczem, ktoś w pierwszych dniach poprosił mnie, żebym pojechał z nim do umierającego na raka pięćdziesięciolatka. Czułem, że nie zdążymy, że już nie zobaczę tego człowieka żywego. Rzeczywiście tak się stało; dosłownie 5 minut przed naszym przyjściem zmarł.
Pamiętam, że kiedy zobaczyłem jego ciało, miałem w sobie bardzo duży spokój. To doświadczenie z kilku poprzednich miesięcy w hospicjum dało mi jakby taką wolność, że mogę tego człowieka dotknąć, że się go nie boję, że mnie nie przeraża, że mogę mu zamknąć oczy, bo rodzina nie zrobiła tego z braku wiedzy.
Są pewne zachowania, które albo przychodzą naturalnie, albo po prostu się ich uczymy. Pamiętam to doświadczenie bardzo mocno. Wiedziałem, że miesiące spędzone w Pucku dały mi wolność, dystans do tego, co widzę, w czym jestem, w czym uczestniczę. Nie znałem tego człowieka, nie był mi bliski, więc pewnie to też pomogło, ale kontakt ze zwłokami, z tym ciałem mnie nie przerażał, a był bardzo odkrywczy. Pamiętam swoje zdziwienie, że to jest takie naturalne.
Jak rozmawiać o śmierci z dorosłymi, a jak z dziećmi? Można je jakoś z tym oswoić?
Wydaje mi się, że powinna tu obowiązywać uniwersalna zasada. Bez względu na to, czy rozmawiamy z przedszkolakiem, nastolatkiem czy osobą dorosłą, to przede wszystkim mamy słuchać tego, co mówi, i za tym pójść. Tego mnie też nauczyło pierwsze doświadczenie w „hospie”. Na początku wydawało mi się, że ja tam przychodzę jako ksiądz.
Było też jasno określone, że nie jestem opieką medyczną ani też klasycznym wolontariuszem. Mam zastępować kapelana, ale też „być”. Zwykle kapelan jest na chwilę, a ja tam miałem być całą dobę, więc wydawało mi się, że pójdę i będę miał mnóstwo rozmów z ludźmi, którzy umierają.
Takie filmowe obrazki miałem w głowie. Wyobrażałem sobie, że będą pytać o to, jak się umiera, jak to jest. W zasadzie nie wiem, dlaczego miałem takie wyobrażenie. Poza tym nie znałem odpowiedzi na podobne pytania. I moje spotkanie z Panem Edziem, mieszkańcem hospicjum, wszystko mi wywróciło, bo zadał najprostsze pytanie: Po co ja w ogóle do niego przyszedłem?!
No więc po co?
Właśnie. Nie wiedziałem [śmiech]. Więc tym bardziej nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, a ponadto miałem przed sobą człowieka, który miał alzheimera, więc jego kontaktowość z tym, co się wokół dzieje, była mała. Jak mu odpowiedzieć na pytanie, żeby go nie zbyć? Pan Edzio nauczył mnie tego, że przyszedłem tam po to, żeby z nim być; posiedzieć i popatrzeć razem przez okno.
,,Popatrzeć razem przez okno”... Wzruszyłam się. Jakim miejscem jest Hospicjum w Pucku?
Jest miejscem bardzo otwartym. Jeżeli ktoś chce odwiedzić bliskiego, a on wyraża na to zgodę, bo są różne historie w życiu, to tak naprawdę może przyjść – każdy, od najstarszego do najmłodszego. Jest też miejscem, w którym, odwiedzających jest więcej szczególnie w niedzielę.
Wśród nich są dzieci, które przychodzą odwiedzić babcię, dziadka albo któregoś z rodziców, bo i takie historie niestety są. Wiadomo, że dziecko nie będzie siedziało cały czas przy łóżku chorego, tylko szukało jakichś swoich światów. Widziałem tam dzieci, które się bawią, oglądają bajki, układają puzzle, klocki albo po prostu biegają. To pokazuje – co często podkreślamy – że hospicjum jest miejscem pełnym życia. Nie jest to przenośnia, tylko sama prawda.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Grzegorz Kramer - jezuita. Wikariusz, katecheta, były duszpasterz powołań i były proboszcz. Rocznik '76.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz