Chłop zdrowy jak ryba
Jadąc w stronę Wielunia w poszukiwaniu stacji paliw, warto się uważnie rozglądać. Na jednej z nich pracuje Jacek Przebierała. Z uśmiechem uzupełnia gaz, z każdym chętnie rozmawia. Klienci go lubią, ale nie każdy wie, że obsługuje go dwukrotny brązowy medalista paraolimpijski w rzucie oszczepem, wielokrotny medalista mistrzostw Polski, Europy i świata.
Ilona Berezowska: Panie Jacku, jest Pan osobą z dziecięcym porażeniem mózgowym. Jak do niego doszło?
Jacek Przebierała: Porażenie mózgowe mam w wyniku powikłań przy porodzie. Wtedy nie było właściwej diagnostyki, nie było USG. Ciąża mojej mamy była bliźniacza. Pierwsza urodziła się siostra. Ja na swoją kolej musiałem poczekać jeszcze 40 minut. Niestety za długo. Od razu powiem, że mogło być gorzej. Rodzicom zawdzięczam, że jestem, jaki jestem. Robili wszystko, żebym był możliwie sprawny.
Jak sprawny jest Pan dzisiaj?
Ze wszystkim radzę sobie sam. Mam porażoną jedną stronę ciała. Nie korzystam z pomocy. Umiem przy sobie wszystko zrobić. Z pracami przy domu też sobie radzę. Od początku miałem w domu obowiązki. Mój starszy brat już nie żyje, ale w dzieciństwie był dla mnie ogromnym wsparciem. Strasznie mi go brakuje. Zmarł 11 lat temu. W młodości właściwie zastępował ojca. Tata zmarł, gdy miałem 14 lat. Brat miał 18 lat. Dla rodziny zrezygnował ze szkoły, bo mama została z naszą czwórką sama. Pamiętam taką rozmowę między mną a bratem:
- Idź, pomóż mamie skopać ogródek – powiedział.
- Jak tą jedną ręką będę kopał? – spytałem zaskoczony, że w ogóle mu to przyszło do głowy.
- Nie wiem: jak będziesz kopał, tak będziesz kopał.
I szedłem kopać, bo tak powiedział. Znam ludzi w okolicy, którzy też mają porażenie mózgowe, ale zostali zaniedbani. W dorosłym życiu trudno dać sobie radę, gdy ktoś wszystko robił za nas.
Czy oprócz prac domowych miał Pan regularną rehabilitację, wyjazdy do sanatoriów, zabiegi?
Nie. Uprawiałem sport i byłem aktywny. Temu zawdzięczam sprawność. Najpierw była piłka nożna. Grałem – do seniorów – w drużynie, tutaj u mnie, na wsi pod Wieluniem. Dzisiaj ta drużyna nazywa się Piast Ruda. W 1988 r. zacząłem pracę w spółdzielni inwalidów. Brałem udział w zawodach rozgrywanych między spółdzielniami. Jeździło się na nie 50–70 km. W latach 70. ubiegłego wieku kwestia niepełnosprawności wyglądała inaczej. Nie była tak powszechna, nagłośniona. Dopóki nie poszedłem do Wrocławia do szkoły, to myślałem, że moja niepełnosprawność jest najgorsza. Później, gdy zobaczyłem innych, powiedziałem sobie: „Chłopie, tyś jest zdrowy jak ryba”, i tak żyłem. W internacie mieszkałem z chłopakiem, który nie miał ani nóg, ani rąk.
Dla mnie to był szok, że nie potrzebuje pomocy. Rzucałem się, żeby mu sznurówkę zawiązać, a on tego nie potrzebował. Podziwiałem go. Ogólnie wtedy niepełnosprawnego traktowano jak głupiego. Nazwa mojej niepełnosprawności nie jest szczęśliwa. Porażenie mózgowe od razu kojarzyło się z mózgiem i moją inteligencją. Takie były czasy.
Jak się Pańska aktywność fizyczna zamieniła w regularne uprawianie sportu? Czy to za sprawą trenera Wojciecha Kikowskiego?
Nie, nie. Trener Kikowski był później. Nie pamiętam już nazwiska, ale pojawił się człowiek ze START-u Zduńska Wola, który zobaczył u mnie jakieś predyspozycje do uprawiania sportu i zaproponował, żebym spróbował w lekkoatletyce. Nie widziałem problemu. Zacząłem biegać, pchać kulą, rzucać oszczepem. Zostałem nawet mistrzem Polski. Na początku lat 90. trafiłem na trenera Wojciecha Kikowskiego. Wiele mu zawdzięczam. To prawdziwy fachowiec.
Gdy kilka lat temu miałam okazję rozmawiać z Wojciechem Kikowskim, powiedział mi, że stworzył wtedy grupę zawodników i narzucił wymagającą dyscyplinę treningową. Rozumiem, że stał się Pan częścią tej grupy. Jak Pan sobie poradził z tą dyscypliną, mieszkając daleko od Zduńskiej Woli?
Było nas trzech. Wszyscy pojechaliśmy później na paraolimpiadę. Dwóch wróciło z medalem. Na początku usłyszeliśmy od trenera, że jeśli coś chcemy osiągnąć, to musimy się wziąć do roboty, i ja się wziąłem. Do Zduńskiej Woli miałem 72 km, a trenowaliśmy pięć razy w tygodniu. Jeździłem autobusem z przesiadkami i czasami z przygodami.
Ale jednocześnie pracował Pan w spółdzielni...
Oczywiście. Pracowałem na różnych stanowiskach. A to jako telefonista, a to w szwalni, a to na portierni, ale robiłem to do 14:00. Potem szedłem na autobus. Zdarzało się, że nie zdążyłem dojechać. Wtedy musiałem rozpisany przez trenera trening zrobić na miejscu. Szukałem właściwego miejsca, gdzie mógłbym porzucać oszczepem. Warunki były, jakie były.
Nie myślał Pan, żeby to rzucić i mieć spokój?
Ani przez chwilę. Sport był dla mnie ważny. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym odpuścić. Gdy musiałem dłużej pracować, trening robiłem u siebie. Czasem tak późno, że musiałem zabierać ze sobą jakąś lampkę. Trenowałem, nawet gdy zmieniłem stan cywilny i na świecie pojawiły się dzieci. Żonie bywało z tym ciężko. Wyjeżdżałem o 6:00, a przyjeżdżałem o 23:00. W ogóle nie było mnie w domu. W latach 90. prezes spółdzielni bardzo wspierał moje zaangażowanie w sport. Nie musiałem brać urlopów na zawody. Później władze się zmieniły i różnie bywało. Wyjechałem na miesiąc czy dwa i wypłaty nie było, bo brałem urlop bezpłatny.
Czym Pan ujął swoją koleżankę z pracy, że aż zmienił stan cywilny?
Nie mam pojęcia (śmiech). Pojechaliśmy na jakiś turnus ze spółdzielni. Zaczęliśmy jakoś tak częściej przebywać w swoim towarzystwie, i już. W 1997 r. wzięliśmy ślub. Kilka miesięcy wcześniej zostałem powołany do kadry. Dla młodego małżeństwa to było wyzwanie. Finansowo przecież nie było różowo w parasporcie, nie miałem więc argumentu, że na tym zarabiam. Stypendia zależały od miejsc na zawodach rangi mistrzowskiej. Jeśli zająłem 4. miejsce, to nie szły za tym żadne stypendia ani nagrody finansowe. Sportowiec nie był wtedy zawodem. Musiałem pracować, żeby zadbać o rodzinę. Na pewno teraz warunki do trenowania dla zawodników są lepsze, ale my też dawaliśmy radę.
Te niedogodności organizacyjne nie stanęły Panu na drodze do sukcesu. W jaki sposób dostał się Pan do reprezentacji Polski na paraolimpiadę w Sydney?
Zadecydowały wyniki. Zostałem powołany po zdobyciu srebrnego medalu na mistrzostwach Europy. Po drodze na paraolimpiadę były jeszcze mistrzostwa świata w Birmingham, gdzie zająłem 6. miejsce. Trenerem kadry był wtedy Aleksander Popławski. Dla niego ważne były wyniki i tym się kierował przy powołaniach.
Sydney to Pana pierwsza podróż do Australii. Jakie to na Panu zrobiło wrażenie?
Żyłem w zdziwieniu, że tam naprawdę jestem, że spełniło się moje marzenie. Gdy wszedłem na stadion i zobaczyłem tych wszystkich ludzi, to serce rwało mi się do walki. Trener Kikowski często mówił do mnie: „Nie wiem, czegoś Ty się najadł, ale na zawodach zachowujesz się zupełnie inaczej niż na treningach”. Na treningach rzeźbiłem, a na zawodach czułem motywację. Swoje najlepsze wyniki robiłem na najważniejszych zawodach, paraolimpiadach. Oczywiście pierwsze wyjazdy zagraniczne były też przygodą.
W Sydney rzucał Pan oszczepem najdalej w swojej karierze. Poprawiał swoje rekordy, a jednak wystarczyło to tylko na brązowy, a nie złoty medal. Opuszczał Pan rzutnię z niedosytem?
Mówiąc szczerze, miałem świadomość, że w mojej grupie startowej było sześciu, może siedmiu zawodników, którzy mogli stanąć na moim miejscu. Rywalizację wygrał Anglik Kenneth Churchill i on był rzeczywiście poza zasięgiem, ale reszta mogła się różnie ułożyć. Mogłem być i piąty, i szósty. Byłem zadowolony, że mam medal. Właściwie cieszyłem się z niego tak, jakby był złoty.
Pan się cieszył, ale chyba gmina mniej. W plebiscycie na Sportowca Roku w regionie był Pan wtedy w finałowej dziesiątce, ale zdecydowanie daleko od podium.
Plebiscyt był wynikiem głosowania. Może nie byłem dość znany; wtedy sport paraolimpijski nie był tak promowany. Jednak nie oznacza to, że mój sukces pozostał niezauważony. Po przyjeździe zostałem zaproszony do burmistrza Wielunia. Odebrałem gratulacje i prezent.
Finansowy?
No nie. Dostałem kino domowe. Nie analizowałem wartości. Cieszyłem się, że ktoś pamiętał, dostrzegł ten medal. Z mojej miejscowości, z Wielunia, pochodzi m.in. Mariusz Wlazły, siatkarz i wspaniały sportowiec.
Jest tu wielu doskonałych sportowców, ale jestem jedynym z medalem paraolimpijskim. Czasami to jest doceniane.
Niedawno w Wieruszowie powstała Aleja Gwiazd Sportu i zdaje się, że też o Panu pamiętali. Ma Pan swoją tablicę pamiątkową.
Tak. Wieruszów jest położony ok. 30 km od Wielunia, tak, tam też mnie docenili. Odkąd odsłoniłem tam swoją tablicę, co roku jestem zapraszany do Wieruszowa. Przy odsłanianiu tablicy spotkałem się z Władysławem Kozakiewiczem. Wymieniliśmy się doświadczeniami, bo sportowcy pełnosprawni w tamtych latach też nie mieli lekko.
Zapraszają też Pana szkoły.
Rzeczywiście zapraszają, i bardzo to sobie cenię. Mam wtedy okazję, żeby powiedzieć, że nic samo w życiu nie przychodzi. Trzeba chęci i zapału do sportu. Niektórzy młodzi ludzie mają talent, ale nie potrafią tego wykorzystać, a talent bez pracy nie przyniesie sukcesu. Ludzie czasami mówią, że wystarczyło, żebym dwa razy oszczepem rzucił, i już zdobyłem medale. „O czym ty, chłopie, mówisz? Skoro to takie proste, to idź i zrób to samo” – odpowiadam wtedy. Trudno wytłumaczyć, ile pracy musiałem w to włożyć. Cierpiała na tym moja rodzina. Dzieci wychowały się właściwie beze mnie. Gdy zakończyłem karierę w 2007 r., córka miała 7 lat.
Cofnijmy się do 2004 r. Paraolimpiada w Atenach przyniosła Panu drugi brązowy medal. Jak Pan spędził te cztery lata między zawodami?
Jak większość sportowców: trenowałem, startowałem w mistrzostwach. Utrzymywałem formę. Poprawiała się moja sytuacja finansowa i do tego trenerem kadry został nasz trener klubowy, Kikowski. Myślałem nawet, żeby dociągnąć do Pekinu.
Jednak na rok przed Pekinem zakończył Pan karierę. Dlaczego?
Wiele się wtedy zmieniło. W sporcie paraolimpijskim pojawiło się zawodowstwo. Zaczęły obowiązywać minima. Nie zawsze mogłem to pogodzić ze swoim życiem. Robiłem odpowiedni wynik, ale nie w takich zawodach, które były brane pod uwagę w rankingu. Zbliżałem się do czterdziestki, co też miało wpływ. Ostatecznie zabrakło mi 15 cm, żeby się załapać do składu.
Zawodnicy, którzy startowali w Atenach, wspominają, że warunki bytowe nie robiły już takiego wrażenia jak w Sydney. Czy Pan też tak uważa?
Poziom przygotowania zaplecza, wioski olimpijskiej, nie był już tak imponujący jak w Sydney, ale tragedii też nie było.
W 2007 r. zakończył Pan karierę zawodniczą, ale sport w Pana życiu pozostał. Zaangażował się Pan w organizację imprez charytatywnych.
Na naszym terenie działa była już radna Wielunia Honorata Freus-Grzelak. Ona mnie przekonała. Pierwszy charytatywny mecz piłkarski zrobiliśmy w 2015 r., a teraz działamy co roku. W rozgrywkach biorą udział młodzi ludzie, nawet sześciolatki, i celem jest zawsze zbiórka dla kogoś potrzebującego wsparcia. Piłka nożna do mnie wróciła. Nawet mój syn gra w piłkę. Na razie na poziomie regionalnym.
Pan też wrócił do gry w piłkę?
Nadal uprawiam sport. Gram w siatkówkę, tenisa ziemnego, stołowego i oczywiście w piłkę nożną. Oczywiście już amatorsko, dla siebie, ale pozostałem aktywny.
Wyjaśnijmy dla pewności. W piłce nożnej nie jest Pan na pozycji bramkarza?
(Śmiech). Zapewniam, że biegam na boisku. Radzę sobie tak jak pełnosprawni.
Pozostał Pan również aktywny zawodowo. Czy klienci stacji paliw wiedzą, że obsługuje ich medalista paraolimpijski?
Tankuję samochody na stacji LPG koło Wielunia. Większość to klienci miejscowi, więc wiedzą o medalach. Nie mam jakiegoś areału do obrobienia. Nasz domek jest jednorodzinny, nie ma przy nim dużo roboty. Nie lubię siedzieć bezczynnie. Wolę być między ludźmi, więc poszedłem do pracy.
Jakie są Pana plany na przyszłość? Ma Pan niespełnione marzenia?
Mam 54 lata. Jestem szczęśliwy i spełniony. Nie wiem, jak bym żył, gdybym był pełnosprawny. Niczego nie żałuję. Jestem samodzielny i niezależny. Mam wielu przyjaciół i piękną karierę sportową za sobą. Teraz chciałbym wspierać swoje dzieci. Może będę dobrym dziadkiem?
Artykuł pochodzi z numeru 4/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz