Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Świńskie jedzenie, randki ze słownikiem i medal od królowej

25.07.2023
Autor: Ilona Berezowska, fot. archiwum prywatne
Źródło: Integracja 3/2023
Jan-Willem Hillebrandt i Anna Hillebrandt-Pogorzelska

Na pierwszej paraolimpiadzie z udziałem Polaków, która odbyła się w 1972 r. w Heidelbergu Anna Hillebrandt-Pogorzelska zdobyła cztery medale, tytuł mistrzyni paraolimpijskiej i poprawiła dwa rekordy kraulem i grzbietem. Cztery lata później z Toronto wróciła z medalami i miłością na całe życie.

Ilona Berezowska: Kiedy zdiagnozowano u Pani polio?

Anna Hillebrandt-Pogorzelska: Byłam mała i tego nie pamiętam. Przytoczę, co mi opowiadano. Miałam 2,5 roku. To był 1958 r. W Poznaniu, gdzie mieszkałam, dużo dzieci wtedy chorowało na polio. U mnie objawy były grypowe, ale rodzice szybko się zorientowali, że to choroba Heinego-Medina, gdy chciałam wstać z łóżeczka i upadłam. Mięśnie nie pracowały.

Porażenie następowało ekspresowo. Szybko też trafiłam do szpitala. Dostałam żelazne płuco [rodzaj respiratora – IB]. Nie mogłam samodzielnie oddychać. Potem było sanatorium. Nie wiem, ile to trwało. Mam tylko przebłyski z tamtego czasu, ale wydaje mi się, że kilka lat leczyłam się w szpitalach i sanatoriach.

Co roku jeździłam do sanatorium w Cieplicach Śląskich. Bywałam w szpitalu w Poznaniu i tego nie lubiłam. Z obawy, że to leczenie odbije się na edukacji, rodzice wysłali mnie do szkoły rok prędzej. Nie straciłam żadnego roku w szkole i zawsze byłam najmłodsza w klasie.

Czy pływanie było częścią rehabilitacji?

Tak, chociaż bałam się wody. Pamiętam, że podczas pobytu nad morzem mama zamoczyła moje nogi, a ja od razu zaczęłam wrzeszczeć. Przemogłam się na basenie podczas zajęć szpitalnych. Mieliśmy gimnastykę w wodzie.

Kazali się nam położyć z deską, a później wstać. Bardzo się bałam, aż w końcu załapałam, jak to się robi. Puściłam deskę i wstałam. Od tego czasu szło mi coraz lepiej.

Anna Hillebrandt-Pogorzelska w basenie w czasach mlodości.

Jak ta rehabilitacja zamieniła się w sport?

Mama usłyszała, że na pływalni przy ul. Wronieckiej w Poznaniu pracuje dr Jerzy Szmyt i są tam zajęcia sportowe, pływanie dla osób z niepełnosprawnością. Na pierwszych zajęciach przepłynęłam basen i doktor Szmyt powiedział do mamy: „Z niej zrobimy pływaczkę, mistrzynię”. Tak mnie to pozytywnie naładowało, że tylko na tę pływalnię chciałam chodzić. 

Kiedy Pani zadebiutowała na zawodach?

Nie jestem pewna. Chyba w 1968 r., a może 1969 r. Pierwszy raz za granicę pojechałam do Stoke Mandeville w 1971 r. Stanisław Mosurek, pływak także z Poznania, opowiadał o tym wyjeździe, że było bardzo kiepsko z jedzeniem i zdarzyło mu się z kolegą ukraść ser, którym podzielili się z Włochami robiącymi spaghetti.

Czy Pani ma podobne wspomnienia z tych zawodów?

Nie dopuściłyśmy się kradzieży sera, ale też byłyśmy zbyt smarkate, żeby się odważyć. Prawda jest jednak taka, że jedzenie nam tam nie smakowało. Do dzisiaj mam awersję do napojów, jakie tam serwowano. Sztuczne, barwione o strasznym smaku. Obiady wydawali w plastikowych pudełkach zakrytych folią. Dla nas to była nowość.

Podgrzewali to jedzenie w opakowaniach, razem z tą folią. Jak się zdjęło, zapach był odpychający. Chłopcy zawsze byli głodni. My, dziewczyny, nie potrzebowałyśmy dużo jedzenia.

Coś Panią zaskoczyło czy wręcz zaszokowało w Wielkiej Brytanii?

Przejazd z lotniska. Jechaliśmy 1,5godziny i drogi były takie inne, ale jednocześnie nie porównywałam, jak jest u nich, a jak u nas. Nawet gdy byliśmy w sklepie. Podobało mi się, było kolorowo, inaczej niż u nas, ale nie odbierałam tego zbyt poważnie. Pamiętam również spotkania z Polonią. Z państwem Szczuka, którzy tęsknili za polskim chlebem. Przy kolejnych pobytach przywoziłam im chleb. Byli wzruszeni nami, polskością. Był też pan Wiesio, który nas rozpieszczał i zabierał na wycieczki.

medale pływackie Anny Hillebrandt-Pogorzelskiej.

Zawody w 1971 r. miały rangę mistrzostw świata, przyniosły Pani medale.

To prawda. Medale były, ale okazało się, że zostałam zakwalifikowana do niewłaściwej grupy. Polscy klasyfikatorzy starali się być bardziej restrykcyjni, niż było to konieczne. Dopiero gdy zrobili mi badania w Wielkiej Brytanii, zostałam zakwalifikowana do właściwej grupy i rywalizowałam tam, gdzie powinnam.

Badania bywały dosyć nietypowe. W Toronto w 1976 r. kazali mi usiąść na stole i nagle ktoś mnie popchnął do tyłu. Byłam przerażona. Nie wiedziałam, że ktoś za mną stał, żeby mnie złapać. Wystraszyłam się nie na żarty. Robili to, żeby odsiać symulantów, ale widząc mój strach, poczuli się głupio.

Anna Hillebrandt-Pogorzelska w basenie w czasach mlodości.

Zdawała sobie sprawę z wagi polskiego debiutu na paraolimpiadzie, podczas którego zdobyła Pani dwa złote i dwa srebrne medale oraz dwukrotnie poprawiła rekord świata?

O tyle o ile. Zawody w Heidelbergu były przeznaczone wyłącznie dla wózkowiczów. Wiedziałam, że będę pływać, i jechałam z myślą, żeby zrobić to jak najlepiej. Liczyły się wyniki. Padały rekordy. Trenerzy byli zadowoleni. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, że dzieje się coś historycznego, wyjątkowego. Byłam za młoda, żeby to zrozumieć.

Jechałam, myśląc o sobie. To były moje zawody, chciałam dać z siebie wszystko. Byłam dumna, że udało mi się zdobyć medale.

Nie myślałam o tym, że to sukces Polski. Gdy wróciłam do szkoły, zostałam powitana jak gość honorowy.

W jaki sposób Pani startowała?

Z wody. Cała nasza grupa tak startowała. Czytałam w wywiadzie ze Staszkiem Mosurkiem, że zawodnikom ze spastyką wiązano nogi. U mnie tak się nie stało, ale nie wolno nam było wykonywać ruchu. Strój do pływania miałam przyzwoity, chociaż tylko jeden i czasami trzeba było wkładać mokry. Miałam ze sobą maskotkę, liska.

Siadałam z nim z boku i wyłączałam się z otoczenia. Lisek zostawał na starcie, a ja startowałam. Mieliśmy też wspaniałego trenera. Traktował nas po ojcowsku.

Podobała się Pani organizacja paraolimpiady?

Była niesamowita. Wszędzie dowozili nas autobusami wyposażonymi w podnośniki. W Polsce były nieznane. Zapamiętałam też bardzo miłych wolontariuszy, dobre zakwaterowanie i dostępne łazienki. Byłam bardzo zdziwiona, że używają mydła w płynie. To było inne i nieznane.

Wróciła Pani do Polski, do szkoły. Zawód: sportowiec paraolimpijski nie istniał. Trzeba było wybrać inny. Co Pani wybrała?

Miałam dopiero 16 lat, najpierw musiałam skończyć szkołę. Nie miałam taryfy ulgowej, ale gdy były jakieś zawody, to usprawiedliwiano mi nieobecności. Nie miałam problemów z nauką. Szkoła była ze mnie dumna. Powiesili nawet moje zdjęcie w gablotce. Po szkole chciałam iść na psychologię, ale nie zostałam przyjęta i wybrałam pedagogikę. Później zawęziłam ją do pedagogiki specjalnej.

Z kolejnej paraolimpiady przywiozła Pani medale i… męża?

Tak. Męża poznałam na pływalni podczas paraolimpiady w Toronto w 1976 r. Miałam 20 lat, on cztery więcej. To był dla Polaków niefortunny wyjazd. Mieliśmy dużo czasu, bo po czterech dniach zawodów zostaliśmy wycofani z rywalizacji ze względów politycznych. Polska i inne kraje oprotestowała czy też bojkotowała udział reprezentacji RPA.

Chodziło o sprzeciw wobec polityki apartheidu. Ta sytuacja była dla nas bolesna. Każdy z nas się przygotowywał, starał o wyniki, a potem nie mógł swoich zamierzeń zrealizować. Co ciekawe, nie musieliśmy wracać do domu. Mimo politycznego protestu zostaliśmy w Toronto. Chodziliśmy popatrzeć na rywalizację zawodników. Siedzieliśmy tam obok Holendrów.

Jan-Willem Hillebrandt, mąż Anny Hillebrandt-Pogorzelskiej: W naszym holenderskim teamie Ania Pogorzelska i Barbara Kopycka były popularne. Nie ukrywam, że często rozmawialiśmy o tych polskich dziewczynach. Pogorzelska to dla nas trudne nazwisko. Mówiliśmy na nią Ania Polish-Elska. Dużo o niej wiedziałem, ale jej nie znałem.

Na tej pływalni zaczęliśmy rozmawiać łamanym angielskim, z pomocą słownika. Spodobała mi się od razu. Zaiskrzyło.

Jak Państwo spędzili pierwsze dni znajomości?

J.W.H.: Anna mnie zaskoczyła. W Toronto miała daleką rodzinę i nieznanego sobie wcześniej kuzyna. Znaliśmy się krótko, ale pewnego dnia powiedziała, że się ze mną nie spotka, bo jedzie poznać kuzyna. Zaproponowała przy tym, że mogę z nią jechać. I pojechaliśmy razem do jej rodziny.

A.H.P.: Odwiedziny u kuzyna były ciekawe nie tylko ze względu na nasz rodzący się związek. Zaskoczyłam rodzinę, która miała inny wizerunek osoby z niepełnosprawnością. Wydawało im się, że to biedne, nieszczęśliwe osoby, które niewiele mają z życia.

Anna Hillebrandt-Pogorzelska w basenie w czasach mlodości.

Wtedy jeszcze Pani chodziła czy już poruszała się na wózku?

Powiedziałabym, że znacznie więcej poruszałam się na nogach, ale wózki mieliśmy ze sobą. W Toronto to był obowiązek. W życiu codziennym zdecydowałam się na wózek dopiero po urodzeniu drugiego syna. Nie dawałam rady. Starałam się, ale gdy zdarzyło mi się go upuścić na podłogę, powiedziałam: koniec.

I od tego czasu poruszam się trochę na wózku, trochę na nogach, ale teraz jestem coraz słabsza. Mięśnie i stawy mi wysiadają. Urodziłam czworo dzieci. Pracy i obciążeń nie brakowało, zwłaszcza że nie miałam blisko siebie rodziny. Nikogo, kto by mi pomógł. Nakład energii był duży, ale mogę powiedzieć, że dałam sobie radę.

Oczywiście mąż pomagał, chociaż dużo pracował, jednak sprawy domowe były przede wszystkim po mojej stronie.

Wróćmy do Toronto. Był 1976 r. Po paraolimpiadzie pojechali Państwo do swoich krajów i domów. Nie było Messengera, Facebooka ani komórek. Jak wyglądało randkowanie na odległość dziewczyny z bloku wschodniego i chłopaka z Zachodu?

Co tydzień pisaliśmy do siebie listy. Każdy był numerowany. Numerowanie było potrzebne, bo listy nie zawsze przychodziły po kolei. Trzeci mógł nadejść wcześniej niż drugi. Od czasu do czasu dzwoniliśmy do siebie, co nie miało wielkiego sensu, ponieważ mój angielski wymagał zastanawiania się nad różnymi słowami. Minuty leciały, a połączenia były drogie. Telefon zostawał na specjalne okazje, generalnie było pisanie.

Wyjeżdżając z Toronto, Jan-Willem powiedział, że do mnie przyjedzie. Nie uwierzyłam, a on przyjechał. Z kolegą, 1 listopada. I żeby było śmieszniej – myślał, że to Gwiazdka: przez te światełka i ludzi chodzących z iglastymi gałęziami. W Holandii Wszystkich Świętych nie jest tak spektakularne.

J.W.H.: W domu Ani był telefon, co nie było w Polsce oczywiste. Dzwonienie samo w sobie było wyzwaniem. Trzeba było dzwonić do centrali i prosić o połączenie z Polską. Centrala w Holandii dzwoniła do centrali w Polsce, a dopiero później łączyli z Anią. Raz nam się wyjątkowo udało. Prosiłem centralę, by połączyła mnie dokładnie o północy, gdy zaczynał się Nowy Rok.

Tłumaczyłem, że bardzo mi zależy, żeby porozmawiać właśnie wtedy z moją ukochaną, i oni to zrobili. To było dla nas niesamowite przeżycie. Rozmowy były utrudnione. Wszystko komplikowała konieczność używania słownika.

A.H.P.: Czasami przekazanie 10-minutowej treści zabierało 1,5 godziny, ale tam, gdzie jest dobra wola, jest i rozwiązanie. Na szczęście dosyć szybko nauczyłam się holenderskiego. Pomógł mi duży zasób słów po polsku, który był wynikiem pracy moich oczytanych rodziców. Za to angielski nadal mi nie leży.

Jak zareagowali rodzice, gdy postanowił Pan oświadczyć się dziewczynie z Polski, i to z niepełnosprawnością?

J.W.H.: Tata już nie żył. Mam trzy siostry i brata. Gdy zrozumieli, że coś się dzieje, ucieszyli się, że mam dziewczynę, a jaką i skąd, nie miało dla nich znaczenia.

A.H.P.: Nasze rodziny się poznały. Mój późniejszy mąż przyjeżdżał do Polski co miesiąc. Wyjeżdżał w piątek po pracy i nad ranem był w Poznaniu. W niedzielę po południu wyjeżdżał i w poniedziałek szedł do pracy. Człowiek był wtedy młody i na wszystko miał energię. Byłam wychowywana w cieplarnianych warunkach i fakt, że stara się o mnie cudzoziemiec, niepokoił bliskich. Mama dawała mu do zrozumienia, że jestem jej oczkiem w głowie i musi się mną dobrze opiekować.

J.W.H.: W domu Ani dobrze się czułem. To tam spróbowałem polskiej wódki. Po pierwszym łyku pomyślałem: O, Boże!, ale potem wódka zaczęła wygrywać z ulubioną whisky. No i po wódce mój polski stawał się lepszy. Dowiedziałem się też, że gdy będę mówił „ehe” i „mhm”, to wystarczy w dyskusji, nawet jeśli zrozumiem tylko połowę (śmiech).

Jak wyglądały oświadczyny?

A.H.P.: To się nie odbyło jakoś spektakularnie. Po prostu jeżdżenie, pisanie stało się niewygodne. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, że musimy to jakoś uregulować. Nie mogło tak dalej być. Brakowało nam prywatności. Chyba raz pojechaliśmy do motelu, żeby pobyć ze sobą, a wtedy mój ojciec był z tego powodu przez jakiś czas obrażony.

Mieszkałam w małym mieszkanku z siostrą, bratem i rodzicami. To było krępujące. Więc podjęliśmy decyzję. Zaręczyliśmy się w Maastricht, a pół roku później był ślub. Może byśmy to zrobili później, gdyby nie wspomniane okoliczności.

Wiem, że zastanawiali się wtedy Państwo, czy zostać w komunistycznej Polsce. W Holandii musiała Pani zaczynać od nowa. Jak poszło z szukaniem pracy?

Myślałam, że pomogą mi dwa nazwiska. Tak się jednak nie stało. Bardzo długo szukałam pracy. Dostawałam odpowiedzi, że mam zbyt wysokie kwalifikacje do prostej pracy, a gdy się starałam o pracę wymagającą poziomu magisterskiego, to na przeszkodzie stawał polski dyplom. Myślałam o tym, żeby zrobić dyplom w Holandii, ale nie układało się.

Najpierw miałam kamicę nerkową, potem mąż zmieniał pracę, doszła przeprowadzka. W końcu się udało i przez 10 lat pracowałam w instytucie dla osób niewidomych i słabowidzących. Zdarzały się tam również osoby z niepełnosprawnością intelektualną.

Byłam zdeterminowana, by utrzymać tę pracę. Nie miałam samochodu, ale mimo kłopotów z dojazdami bardzo chciałam mieć coś swojego.

Po ślubie przestała Pani uprawiać sport. Dlaczego?

Już wcześniej przestałam. Po Toronto pojechałam jeszcze do Stoke Mandeville i na tym poprzestałam.

Dlaczego?

Nałożyło się kilka rzeczy. Pływałam dla Polski, a teraz mieszkałam w Holandii, i nie było tak samo. Mieszkaliśmy dosyć daleko od basenu. Holandia była dla mnie nowa i długo się jej uczyłam. Minął jakiś czas i trudno było wrócić do sportu. To nie było mądre, ale tak się stało. Pływałam już tylko rekreacyjnie.

Niestety, osiem lat temu miałam wypadek samochodowy. Złamałam kręgosłup. Mimo kilku miesięcy rehabilitacji nie doszłam do stanu sprzed wypadku. Zrezygnowałam z pływalni, ale przerzuciłam się na rehabilitację w ciepłej wodzie. Mam jednak zamiar wrócić do pływania.

Ma Pani ulubioną holenderską potrawę?

Owszem. To zimowa jednogarnkowa potrawa. Nazywa się stamppot. Kiedyś w żartach nazwałam to „świńskim jedzeniem”, bo wszystko można tam zmieszać. To gotowane i tłuczone ziemniaki. Do tego jarmuż, endywia albo kapusta kiszona, masło, kiełbasa wędzona, przyprawy, a czasami nawet ananas. Ile domów, tyle przepisów na stamppot. Od lat jestem wegetarianką, więc moja wersja nie ma mięsa.

J.W.H.: Ja lubię bigos, ale tylko gdy Ania zrobi taki, jaki kiedyś robiła jej mama. Lubię polską kuchnię, także barszcz i żurek.

Czym się Państwo teraz zajmują w Holandii?

J.W.H.: Mamy teraz trzeci etap naszego życia, bardziej nastawiony na odpoczynek, wnuki, dzieci. Przez wiele lat byliśmy aktywnymi członkami naszej społeczności. Za tę działalność społeczną dostaliśmy nawet medal od królowej.

A.H.P.: Organizowałam opiekę nad dziećmi osób, które nie miały z kim ich zostawić. Mąż zarządzał domem kultury i sportu. Byliśmy aktywni w Kościele. Organizowaliśmy wakacje dla dzieci z Polski. Działałam w organizacji związanej z dostępnością naszej okolicy dla osób z niepełnosprawnością.

To był miły okres, ale po 25 latach takiej pracy opadłam z sił. Jeszcze podczas pracy społecznej zaczęłam malować. Poznałam osobę, która malowała. Zaproponowała mi, żebym przyszła na zajęcia. I zostałam. Mam za sobą wystawę i chcę temu poświęcić więcej czasu. Od około roku jestem w klubie czytelniczym.

Nałogowo słucham audiobooków. Łatwiej mi słuchać, bo to oszczędza czas. Uwielbiam słuchać przy gotowaniu, praniu. Odwiedzam też osoby 80 plus. To działalność prowadzona przez nasz Kościół. Działam również w TaalCafe, czyli kafejce językowej. W piątki rano przychodzą tam ludzie różnych narodowości. Teraz przeważają Ukrainki. Chodzi o to, żeby uczestnicy jak najwięcej mówili po holendersku. W tym im pomagam.

Czy Wasi sąsiedzi w Polsce i Holandii wiedzą, kim jesteście, znają historię Waszych osiągnięć?

J.W.H.: Chyba kiedyś wspomniałem, że poznaliśmy się na paraolimpiadzie w Kanadzie. Niektórzy sąsiedzi w Polsce nawet nie znają Ani osobiście (ja znam wszystkich), a więc nie znają również jej osiągnięć.

A.H.P.: Tu wszędzie są schody, więc ja nie jeżdżę po zakupy i nie bywam. Sąsiedzi w Polsce lepiej znają mojego męża niż mnie. Natomiast o moich medalach i rekordach raczej nie wiedzą. Byłam zdziwiona, że temat moich sportowych osiągnięć wrócił po 50 latach od tamtego startu i otrzymałam odznaczenie od prezydenta. Poczułam się dowartościowana i zaszczycona.

Dziękuję za rozmowę. 


Artykuł pochodzi z numeru 3/2023 magazynu „Integracja”.

Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.

Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.

 

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas