Sprawnym językiem o niepełnosprawności
Potrzebujemy zmian w języku, by zmieniać sposób postrzegania osób z niepełnosprawnością. Dziś podkreślamy, że niepełnosprawność to tylko jedna z cech danej osoby, jedna z wielu informacji na jej temat. A „osoba z niepełnosprawnością” to już nie „osoba niepełnosprawna”.
Dorota Próchniewicz: Panie Profesorze, co zmienia to jedno małe słówko „z”?
Prof. dr hab. Marek Łaziński: Z językowego punktu widzenia te nazwy różnią się konstrukcją składniową. Nie można mówić o tej zmianie, czyli o użyciu przyimka „z” – tylko w kontekście tej grupy. Dotyczy ona wielu grup mniejszościowych, w jakimś stopniu dyskryminowanych, stygmatyzowanych, którym jest w społeczeństwie trudniej, bo są pod jakimś względem inne. W językach europejskich już od kilku dekad trwa proces polegający na tym, że nazwy określające grupy mniejszościowe stopniowo przechodzą z rzeczownika na określenie najpierw przymiotnikowe, a potem na określenie jeszcze bardziej peryferyjne składniowo, czyli na wyrażenie przyimkowe. Może tu chodzić o kolor skóry, pochodzenie etniczne, orientację płciową, niepełnosprawność. Zamiast „homoseksualiści” mówimy często „osoby homoseksualne” lub używamy szerszego określenia: „grupy LGBT+”; rzeczownik „Murzyn” zastępujemy przez „czarnoskóry”. To samo stało się w odniesieniu do grupy, o której rozmawiamy, tylko że w tym wypadku zmiany gramatyczne budzą mniej kontrowersji, mniej osób sprzeciwia się zmianom w obronie swoiście pojętej tradycji. Najpierw pojawił się przymiotnik „niepełnosprawny”, który zastąpił takie rzeczowniki jak: „inwalida” czy „kaleka”, z czasem zaczęliśmy dodatkowo używać wyrażenia „osoba z niepełnosprawnością”. Przypomnę, że przymiotnik „niepełnosprawny” zaczął być używany dopiero w latach 90., choć nam się czasem wydaje, że mówiliśmy tak od zawsze. W latach 70. i 80. powszechnie mówiono właśnie „inwalida” i „kaleka”. Wywieszano nawet informacje w sklepach, że „osoby o widocznym kalectwie są obsługiwane poza kolejnością”.
Dlaczego rzeczowniki stały się problematyczne?
Bo ograniczają narrację. Gdy nazwiemy kogoś „inwalidą” czy „inwalidką” – a przez długi czas tylko takie słowa mieliśmy do dyspozycji – blokujemy możliwość przekazania innych informacji, powiedzenia czegoś jeszcze o danej osobie, o innych jej cechach niż niepełnosprawność. To jest właśnie stygmatyzacja: niemożliwość odłączania tej szczególnej cechy, np. niepełnosprawności, w żadnej sytuacji, w której mówimy o danej osobie. Kiedyś „inwalidkę” mogliśmy na przykład tylko alternatywnie nazywać „klientką” czy „studentką”, teraz daną osobę możemy nazwać klientką czy studentką z niepełnosprawnością. Działa inna reguła językowa, dająca więcej stylistycznej swobody. Nie została ona zapisana w podręcznikach gramatyki. Po prostu funkcjonuje w języku, przydaje się w komunikacji, nie jest czymś sztucznie wymyślonym. Wcześniejsze nazwy, czyli wspomniane rzeczowniki, stały się najpierw dziwne, potem przestarzałe, a wreszcie stygmatyzujące. Dziś prawie nie używamy słowa „kaleka”. Zdajemy sobie sprawę, że jest co najmniej niedelikatne, nawet jeśli nie mamy szerszej wiedzy o zmianach społecznych i tych w obrębie języka.
Co spowodowało zmianę, która dokonała się na przełomie lat 80. i 90.?
Grupy mniejszościowe, czujące się słabsze, żyjące z poczuciem stygmatyzacji, upomniały się o to, że chcą być nazywane inaczej niż do tej pory. To ogólna tendencja, naturalny rozwój języka. Różne wyrazy określające przynależność do grupy stopniowo się zmieniają. Wcześniejsze nazwy osób z niepełnosprawnością podlegały tym samym prawom. Ta pierwsza zmiana: przeniesienie nazwy określającej cechy danej grupy z rzeczownika na przymiotnik miała ogromne znaczenie. Dokonała się w angielskim, francuskim, niemieckim. Była rewolucyjna. Ważniejsza w historii języka niż obecna zmiana określeń przymiotnikowych na wyrażenia przyimkowe. To już tylko kolejny etap.
Wydaje się, że dzięki „osobie z niepełnosprawnością” staliśmy się prekursorami zmian w polszczyźnie. To określenie jest neutralne, a wciąż przecież krytykowane i odrzucane są feminatywy czy wyrażenia, którymi chcą być określane osoby nieheteronormatywne.
Rzeczywiście ta zmiana była prekursorska. Ale nie jest już jedyna. Staje się zasadą, która działa też w przypadku innych grup. Już wtedy, gdy pojawił się przymiotnik „niepełnosprawny” czy analogicznie: „niepełnosprawna”, osoba nim określana mogła poczuć się sobą, łącząc z nim jakiś wybrany rzeczownik. Co, jak już mówiłem, było trudniejsze, gdy nazywano ją „inwalidą” lub „inwalidką”, zaznaczając wyłącznie jej niepełnosprawność. Dysponując wyrażeniem przyimkowym, mamy jeszcze więcej wolności. Przed wyrażeniem „z niepełnosprawnością” możemy postawić dowolny rzeczownik, informujący o jakiejś cesze danej osoby, na przykład o płci. Można też te informacje ukryć. Są grupy, które dla zwiększenia inkluzywności unikają informowania o płci, stosując osobatywy, jak właśnie „osoba z niepełnosprawnością”, tak samo jak „osoba studencka”.
Nietrudno znaleźć słowniki adresowane do administracji, biznesu, zalecające, jak należy komunikować o niepełnosprawności, jakich słów używać, aby być w zgodzie z Konwencją o prawach osób niepełnosprawnych. Ale w polskim tłumaczeniu zabrakło tego małego, ale ważnego „z”, o którym mówiliśmy. Czy to jest błąd, czy tylko nieścisłość?
Zależy, jak sformułowano tytuł oryginału, z którego tłumaczono Konwencję. Convention on the Rights of Persons with Disabilities. W naszej rozmowie ważne jest jeszcze to, żeby mówić o rekomendacjach, nie o zakazach i nakazach. O ile stanowczo odradzam słowo „kaleka”, którego brutalną dosłowność chyba i tak każdy sam czuje, o tyle nie uważam, że nie wolno w ogóle używać przymiotnika „niepełnosprawny”. W wielu sytuacjach przymiotnik jest po prostu wygodniejszy w użyciu niż określenie przyimkowe. A język musi być wygodny! Użycie języka można podzielić według dwóch osi. Pierwsza oś dzieli język na oficjalny i codzienny. Zmiany, o których od początku mówimy, odnoszą się głównie do języka oficjalnego, pisanego. Druga oś oddziela mówienie o konkretnych osobach w konkretnych sytuacjach od mówienia o całej grupie lub grupach. Gdy mówimy o grupie, oczekuje się od nas większej delikatności i ostrożności w stosowaniu nazw identyfikujących. Dlatego oficjalnie mówimy „osoby z niepełnosprawnością i ich potrzeby” czy „ułatwienia dla osób z niepełnosprawnościami”. Takie mówienie w sytuacjach codziennych bywa niewygodne, sztuczne. Jeśli kto zaprosił nas na kolację i chcemy go uprzedzić o stanie osoby towarzyszącej, raczej nie powiemy: „przyjdę z osobą/żoną/mężem z niepełnosprawnością”, bo jest to konstrukcja sztuczna i skomplikowana.
W apelu Rzecznika Praw Obywatelskich, dotyczącym stosowania Konwencji, znalazłam wyrażenie: „osoba wymagająca bardziej intensywnego wsparcia”. Kiedy się pogubimy?
Proces odsuwania informacji o cesze stygmatyzującej na coraz bardziej peryferyjne pozycje w składni zdania jeszcze się nie skończył, nie wiemy, co będzie dalej. Chcę jednak powtórzyć, że ten proces dotyczy głównie nazw całych grup w języku oficjalnym. W języku codziennym można, a nawet trzeba pozwolić sobie na większą swobodę.
Przyjrzyjmy się tej swobodzie. Mówimy: „świrnięty”, „stuknięty”, „ślepy zaułek”, „głuchy telefon”, „przykuty do wózka”... Czy to jest w porządku?
W języku polskim, i nie tylko w nim, rzeczywiście jest dużo określeń, które odwołują się do potocznych nazw różnych niepełnosprawności. Chciałbym jednak spróbować usprawiedliwić język potoczny, przypomnieć, że rządzi się on zasadą: im bardziej obrazowe i skrajne będzie porównanie czy metafora, tym bardziej będzie zrozumiała. W wyrażeniach „ślepy zaułek” czy „głuchy telefon” widziałbym tę samą zasadę, która sprawia, że o rywalizacji ekonomicznej czy sportowej mówimy jak o wojnie. Nie chcemy przecież powiedzieć, że osoby rywalizujące powinny się nawzajem pozabijać. Wojna, mimo że straszna, jest podstawą wielu metafor. Podobnie sytuacje, stany, które z punktu widzenia człowieka bez istotnych problemów zdrowotnych są niewyobrażalne, na przykład to, że ktoś jest niewidomy czy głuchy. Powszechnie używane są też różne nazwy odnoszące się do zaburzeń psychicznych, intelektualnych. Nie jest to tylko polska specjalność. Prawdopodobnie nie zbudujemy takiego języka, w którym nikt nigdy nie powie o innym, że się zachowuje jak świr. Źle jest wtedy, jeżeli mówi się tak o kimś, kto naprawdę ma problemy ze zdrowiem psychicznym. O nim trzeba mówić odpowiednimi terminami diagnostycznymi. Publicyści, autorzy tekstów, osoby wypowiadające się publicznie, powinny z takimi porównaniami uważać.
Pamięta Pan kampanię pod hasłem „Nie świruj, idź na wybory”? Brali w niej udział znani aktorzy, szanowani ludzie, a wywołała oburzenie jako jawnie stygmatyzująca osoby z zaburzeniami psychicznymi.
Podobne oburzenie wywołała kampania promocyjna z hasłem „Nie dla idiotów”. Staram się podchodzić do zmian językowych ostrożnie, przypatruję się, jak daleko zaszła dana tendencja, czego można się spodziewać w jej dalszym rozwoju. Na tej podstawie staram się udzielać rad. Nie wierzę, byśmy przestali używać słowa „idiota”. To jakby wymagać od ludzi, by przestali w ogóle wyrażać agresję.
Ja czasem mówię „świrnięty”.
Mnie też się zdarza. Jednak rzeczywiście w polszczyźnie za rzadko pamiętamy, że powinna istnieć wyraźna granica między tym, co wolno powiedzieć na spotkaniu z kolegami, a co w sytuacji publicznej. W różnych sytuacjach rozmawiamy różnymi stylami – raz możemy sobie pozwolić na więcej, innym razem na mniej. To, co powiem kilku znajomym w czterech ścianach, ma mniejszy ładunek szkodliwości, obraźliwości niż to samo powiedziane publicznie. Politycy wnoszą do publicznych wypowiedzi zbyt dużo potoczności, nawet wulgarności. Tej granicy zbyt często nie dostrzegamy.
Jak wyznaczać granicę, gdy media, które mają ogromny wpływ na język, nie uważają? Bezskutecznie domagamy się na przykład, by nie pisać, że ktoś „choruje na autyzm” lub „cierpi na zespół Downa”, gdy można prościej, bardziej prawdziwie, inkluzywnie: ma autyzm, jest osobą z zespołem Downa.
Nie możemy wymagać, by większość, która nie ma na co dzień takich problemów, nie używała słów, które w ich pojęciu są głęboko empatyczne, jak „cierpieć”. Choć z drugiej strony te określenia działają mniej więcej tak jak dawniej rzeczownik „inwalida”. Na tym polega stygmatyzacja. Ale stygmatyzacja to jeszcze nie pogarda.
Gdy media używają stygmatyzujących słów, chodzi o tzw. klikalność, nie o empatię.
Empatię kojarzymy z relacjami osobistymi, z bliskością. Wymaganie, żeby ludzie zapomnieli na przykład o słowach „cierpieć” czy „cierpiący” w omawianym kontekście, jest wymaganiem zbyt daleko idącym, nierealnym. Dużo gorsze jest sformułowanie „przykuty do wózka”. Ten frazeologizm jest też dużo starszy. Takie osoby traktowaliśmy jako „przykute”, czyli całkowicie zależne od wózka. Zwróćmy uwagę na ten nieszczęsny wózek. Pojazd do transportu, na którym coś się wozi. Człowiek na wózku staje się obiektem, rzeczą. W tym słowie nie ma podmiotowości. Po angielsku mówimy wheelchair, czyli krzesło na kółkach. Podobnie jest w innych językach europejskich. Krzesło to mebel, na którym siadamy z własnej woli. A u nas wciąż jest wózek, na dodatek inwalidzki. W innych językach słowiańskich także, na przykład w rosyjskim – koliaska. Traktujemy osobę jak dziecko wymagające wożenia. Nie miałbym nic przeciwko temu, by „wózek” zastąpić wspomnianym „krzesłem” lub innym słowem, które nie byłoby stygmatyzujące. Nie sądzę jednak, by ta propozycja spotkała się ze zrozumieniem; zaraz odezwą się obrońcy tradycji.
Może redakcja magazynu „Integracja” ogłosi konkurs na określenie zastępujące „wózek inwalidzki”? Niedawno Czytelnicy wymyślali określenie, którego dotąd w języku polskim nie było. Czy zna Pan słowo „komfortka”?
Nie znam.
Wygrało konkurs na określenie miejsca, w którym można przewinąć dorosłą osobę z niepełnosprawnością. Po angielsku mówi się changing places. W języku polskim nie było takiego słowa, bo nie było takich miejsc, dopiero zaczynają się pojawiać.
To nie jest jedyna sytuacja, gdy język wzbogacamy metodą konkursów. Efektem konkursu jest na przykład słowo „czołg”, jako nazwa nowej broni. Wracając do komfortki, z jednej strony mi się podoba, bo nie jest zbyt dosłowne, nie zwraca uwagi, że to coś dla niepełnosprawnych, którym trzeba pomóc. Z drugiej – zbyt abstrakcyjne i odległe, bo kojarzy się ze wszystkim, co komfortowe. Pomysł dobry, ale obawiam się niejednoznaczności. Ponieważ jednak nie znam komfortki w innych znaczeniach, uznaję to za dobry pomysł.
Jak używać słów „normalny” i „nienormalny”?
Przymiotnika „nienormalny” absolutnie nie należy używać jako określenia osoby, która ma problemy związane ze zdrowiem psychicznym, depresją, autyzmem i dlatego wydaje nam się inna, specyficzna. Wtedy określenie „nienormalny” bez dwóch zdań stygmatyzuje. Jeśli ktoś chce wykazać empatię, powinien w takich sytuacjach usunąć je z swojego języka. Ale nie jesteśmy w stanie zakazać komukolwiek mówienia: „No co ty, nienormalny jesteś?!” w sytuacjach potocznych i w żartach. Zwróćmy uwagę, że w ogóle pojęcie normy, normalności jest trudne do określenia. Czy normalne jest to, co jest prawidłowe, czy to, co jest typowe? Na poziomie semantyki nazywanie kogoś „nienormalnym” nie musi oznaczać, że uważa się go za gorszego, a jedynie to, że jest nietypowy, inny niż większość. Nie należy też przesadzać z próbą zmiany języka. W latach 90., gdy zaczęto u nas mówić o politycznej poprawności i jednocześnie z niej ironizować, pojawiło się określenie „sprawny inaczej”. Nie przyjęło się. A ja do dziś nie jestem pewien, czy ta propozycja była poważna, czy prowokacyjna, ironizująca.
Czy zna pan język migowy?
Nie znam. Ale wysłuchałem kilku wykładów i przeczytałem kilka artykułów na jego temat. Pracownia Lingwistyki Migowej, zajmująca się językiem Głuchych, znajduje się po sąsiedzku na Wydziale Polonistyki.
Językiem Głuchych, nie głuchoniemych. To drugie określenie stało się stygmatyzujące. O czym przeciętna niegłucha osoba najpewniej nie wie.
Osoby głuche nie są nieme. I z racji fizycznych możliwości wydobywania dźwięku, ale przede wszystkim dlatego, że mają swój pełnoprawny, niefoniczny język, którym się porozumiewają. Komuś może się wydawać, że słowo „głuchy” jest tak samo brutalne jak „ślepy”, a przecież dziś mówimy o osobach niewidomych. Ale „głuchy” jest nazwą samoidentyfikującą się, czyli ta grupa sama siebie tak nazywa, pisze „Głusi” dużą literą, traktując siebie jako odrębną wspólnotę kulturową, językową. Możemy nadal mówić o niesłyszących, ale już nie o głuchoniemych.
„Chory”, „zaburzony”, „niepełnosprawny”... – tych słów używa się zamiennie, a przecież nie znaczą dokładnie tego samego.
Jeśli na przykłady wiem, że dziecko, które przyjdzie do naszego dziecka pobawić się na godzinę, wymaga szczególnego traktowania, i nie chcemy zbyt dokładnie wyjaśniać, co mu dolega, powiem, że przyjdzie dziecko, które jest chore. Może nikt nie zapyta, czy się przeziębiło. Nie dziwię się, że ludzie używają eufemizmów. Wszystko, co jest trwałą chorobą, nieszczęściem, podlega w języku tabuizacji. Po to są eufemizmy, by o pewnych rzeczach nie mówić wprost. Są takie konteksty, gdy tabu trzeba poruszyć. Ale są i takie, gdy lepiej tego nie robić, co świadczy o naszej uważności i delikatności.
Zbierzmy najważniejsze wskazówki, którymi trzeba się kierować w języku. Po pierwsze: pamiętajmy o podziale na wypowiedzi oficjalne i prywatne...
Po drugie: inaczej mówimy o całej grupie, inaczej o reprezentancie tej grupy. Tu możemy uspokoić osoby z niepełnosprawnością, które nie chcą być tak nazywane, a chcą być nazywane przymiotnikiem „niepełnosprawny”, że mają prawo być nazywane tak, jak sobie życzą, w komunikacji bezpośredniej. Jednak nie zatrzymają przez to szerszych procesów językowych – urzędy będą zmieniać nazwy w dokumentach, język oficjalny będzie nadal szedł w kierunku inkluzywności i zmian nazw grupowych, które ulegają stygmatyzacji.
Język zmienia się powoli. Ludzie nie nauczą się z dnia na dzień nowych słów z inkluzywnego słownika.
W zdecydowanej większości sytuacji, jeśli osoba z niepełnosprawnością słyszy o sobie słowa, które może uznać za stygmatyzujące, nie zostały one wypowiedziane z intencją świadomego krzywdzenia. Uważam, że może to być 99 procent takich sytuacji. Mówiący nie jest świadom, co jest dla danej grupy stygmatyzujące, a co nie jest. Jesteśmy w trakcie zmiany. Dla jednej osoby dane określenie jest w porządku, inna powie, że ją ono dotyka, boli. Mów tak, jak byś chciał, by o tobie mówiono, stosuj zasadę empatii – lepszej rady nie ma. Pamiętajmy jednocześnie, że komunikacja oficjalna i mówienie o grupach rządzi się sztywniejszymi regułami.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Prof. dr hab. Marek Łaziński – pracuje w Instytucie Języka Polskiego Uniwersytetu Warszawskiego, jest członkiem Rady Języka Polskiego. Wykładał jako profesor wizytujący na uniwersytetach w Berlinie i Moguncji. Bada kategorie gramatyczne polszczyzny, m.in. aspekt czasownika i rodzaj rzeczownika, oraz interpretacje psychologiczne tych kategorii. Stara się dostrzegać w języku zmiany wynikające ze zmieniającej się rzeczywistości społecznej. Autor ponad 150 publikacji naukowych. Współtworzył Narodowy Korpus Języka Polskiego. Za książkę Wykłady o aspekcie polskiego czasownika otrzymał w 2021 r. nagrodę Komitetu Językoznawstwa PAN oraz Nagrodę Ministra Nauki. Z doświadczeń w najbliższej rodzinie wie, co to jest niepełnosprawność.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2022 magazynu „Integracja”.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz