Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Projekt, który nie ma końca

22.12.2022
Autor: Katarzyna Rzehak, fot. Bartek Barczyk ArchiSnob
Źródło: Integracja 6/2022
Profesor Ewa Kuryłowicz

Katarzyna Rzehak: Pani Profesor, w salce konferencyjnej pracowni Kuryłowicz & Associates stoją 33 statuetki, które przez lata dostawała Pani w konkursach. Gdzie Pani postawi statuetkę „Architekt/Urbanista” konkursu „Lider Dostępności 2022”?

Prof. Ewa Kuryłowicz: Postawię ją w gabinecie! To, co Pani policzyła, to wspólne nagrody naszej pracowni, ja natomiast mam w pokoju nagrody indywidualne. Są wśród nich m.in. Honorowa Nagroda SARP z ubiegłego roku i Nagroda Polskiego Herkulesa. Nadal jest tam miejsce. „Architekt/Urbanista” będzie eksponowany!

Bardzo jest mi miła, bo zajmuję się dostępnością architektoniczną „od zarania dziejów”, od III roku swoich studiów. I mam zamiar dożyć z tym tematem do końca. To neverending story. Cały czas coś się zmienia, ciągle są rzeczy, które trzeba poprawiać. Ale wracając do nagród, bardzo dziękuję jury i Integracji. My nie walczymy o nagrody, tylko staramy się robić jak najlepszą architekturę, a one przychodzą przy okazji.

Jak Pani ocenia wartość takich konkursów jak „Lider Dostępności”? Czy zmieniają świat?

Jeżeli nie one, to niewiele innych rzeczy go zmienia! Oczywiście trzeba pokazywać dobre przykłady, ponieważ wszyscy w różnym tempie, ale wciąż uczymy się dostępności. Architektura ma ponad 10 tys. lat, a projektowanie uniwersalne, czyli dla wszystkich, jest dziedziną młodą. Zaczęło się w krajach skandynawskich, strach powiedzieć, ale od przytułków dla bezdomnych, gdzie już w XVIII i XIX w. zaczęto zwracać uwagę na kondycję fizyczną pensjonariuszy.

Gdy popatrzymy na średniowieczne domy, w których były wąskie schody, ciasne korytarze i małe drzwi, to zrozumiemy, że budując je, nikt nie myślał, że mieszkańcy się zestarzeją. Nikt nie zastanawiał się, czy wespną się po tych schodach.

Uważano, że jeśli jesteś stary i niesprawny, to siedź w fotelu i się nie ruszaj.

Tak, życie to była walka. Żeby to współcześnie zrozumieć, trzeba pojechać do Indii. Zobaczyć, jak wygląda życie miliarda czterystu milionów ludzi w jednym kraju w przeludnionych miastach. Jak ludzie walczą o to, żeby przeżyć i się przebić.

Tam wciąż funkcjonuje system kastowy i ci, którzy urodzili się lepiej, mają dostęp do zdobyczy cywilizacji, natomiast duża część z tego miliarda czterystu milionów nie miała szczęścia urodzić się dobrze. Jazda pociągiem w Indiach to szkoła życia.

Nigdy nie byłam w Indiach, ale rozumiem, że tam nie ma mowy o dostępności?

Nie, nie. Starają się w dużych miastach; tam jednak nadal oślepia się dzieci, żeby żebrały jako niewidome. Tam jest po prostu walka o życie. O przeżycie.

Cywilizacja dostrzega słabszych i walczy o lepszą kondycję tych, którzy „urodzili się gorzej” albo nie mieli szansy na wszystkie zmysły i sprawne kończyny.

Tak. To, jak ludzie traktują się nawzajem, jest miarą cywilizacji. Dobrze, żeby to było z przekonaniem i konsekwentnie, że faktycznie się szanujemy, że sobie pomagamy. W wielu przypadkach w Polsce są tylko hasła, deklaracje. Gdy przychodzi co do czego, niewiele się dzieje.

Ale są przykłady zmian na lepsze, np. w Warszawie. Czy Pani zdaniem stolica jest miastem dostępnym?

Bardzo dużo zmieniło się na lepsze. W 2019 r. Warszawa dostała nagrodę Access City w europejskim konkursie miast dostępnych. Mało to zostało nagłośnione, ja o tym wiem dzięki mojej doktorantce, pani Hannie Malik, która pracuje w urzędzie razem z Donatą kończyk, pełnomocnikiem prezydenta Warszawy ds. dostępności.

Miasta Warszawa, Gdynia i chyba jeszcze Kraków wypromowały standardy, których przestrzegają. Budynki są projektowane tak, żeby można wejść, wjechać i poruszać się na wózku.

To, co się potem z tymi rozwiązaniami dzieje, to inna sprawa: że na pochylni potrafią postawić donicę z kwiatami, a toalety dla osób z niepełnosprawnością to niekiedy składy na szczotki. To kultura życia i jak to mówię: przepaść, a czasami tylko rozdźwięk między deklaracjami a tym, co robimy.

Gdy jednak przypomnę sobie Warszawę sprzed 40 lat i porównam teraz, to jest bardzo duży postęp.

Które realizacje pracowni Kuryłowicz & Associates mają najlepszą dostępność?

My wszystkie budynki robimy dostępne, ja tu jestem od początku, więc pilnuję. Mamy trzy budynki z nagrodami za dostępność: hotel Marriott na lotnisku Chopina w Warszawie, vis à vis terminalu, który oddaliśmy do użytku w 2003 r., drugim jest Ratusz dzielnicy Wilanów, a trzeci to Wydział Neofilologii Uniwersytetu Warszawskiego przy ul. Dobrej 55, w którym jest Biuro ds. Osób Niepełnosprawych UW.

Ten budynek jest chyba w największym stopniu nasycony elementami, które sprzyjają dostępności.

Czy dlatego, że jest najmłodszy?

Uniwersytet jest instytucją, która nie patrzy, że musi, tylko jeśli może, to robi. A w innych sytuacjach to inwestorzy, nawet samorządowi robią tylko to, co muszą, bo nie mają pieniędzy. W Polsce zawsze jest brak pieniędzy. Miałam przypadek – jako projektant prywatnego obiektu pod Warszawą – walki z inwestorem o dostępność.

Naprawdę bardzo fajna architektura: biurowiec trzykondygnacyjny, parter i dwa piętra, więc musiał być wyposażony w windę. Inwestor powiedział, że jej nie zrobi, bo to prywatny biurowiec, wobec czego nie musi. Poprosiłam w ówczesnym ministerstwie budownictwa o wykładnię: czym jest budynek biurowy? Jak się kwalifikuje wobec prawa budowlanego? Okazało się, że winda musi być. Inwestor był wściekły. Miał tak ze 200 tys. „w plecy”. Byłam nieustępliwa.

Ludzie kombinują, żeby oszczędzić pieniądze, obejść obowiązek budowania dostępnie. Wszystko, co się da, „urywają”. Wyjątkiem jest Uniwersytet Warszawski, który ma dużą liczbę studentów z niesprawnościami – z czego największy procent to studenci niedowidzący czy niewidomi – i zwraca uwagę na jakość rozwiązań dostępnych.

UW jest pod tym względem fantastyczną uczelnią. Bo moja macierzysta Politechnika Warszawska dopiero teraz zrobiła windę na Wydziale Architektury, kiedy pojawiły się zachęty i był konkurs na uczelnię dostępną.

Pani profesor, jaki był początek walki o dostępność architektoniczną w Polsce?

U nas ten temat pojawił się w latach 80. Jeździłam na pierwsze konferencje z tego zakresu. W 1982 r. dostałam nagrodę w konkursie – jak się wtedy mówiło – walki z barierami architektonicznymi. Ogłosiło go Towarzystwo Walki z kalectwem, sama nazwa instytucji była upiorna, ale tak to wtedy wyglądało.

Zgłosiłam doktorat jako całość i dostałam nagrodę. „Udostępnianie obiektów użyteczności publicznej osobom niepełnosprawnym” – dwa tomy zrobiłam z panią prof. Haliną Skibniewską. Ponieważ na dyplomie projektowałam osiedle mieszkaniowe, więc zagadnienie mieszkaniowe miałam już załatwione.

Które to osiedle?

Białołęka. Oczywiście niezrealizowane. Czasem sięgam do tego dyplomu i nadal uważam, że byłoby fajnie, gdyby ktoś takie osiedle postawił.

A które osiedle mieszkaniowe z tego pionierskiego okresu było dostępne i zrealizowane?

Pani prof. Halina Skibniewska robiła takie osiedla w latach 70. na Sadybie. Dzięki temu, że miała możliwości i dostęp do najwyższych władz – jako wicemarszałek sejmu – i te możliwości wykorzystywała. Współpracowała z prof. Marianem Weissem z konstancina, który u siebie w STOCeRz-e miał młodych ludzi po wypadkach.

Jak wyglądały te osiedla?

Sadyba-Fosy to osiedle jest dostępne o tyle, że na wyższe partery (które prof. Skibniewska zawsze robiła, ponieważ były to budynki z piwnicami) prowadziły pochylnie. Natomiast przepis, że windy instaluje się w budynkach powyżej czterech pięter, dopiero niedawno został skasowany. Jeśli inwestorzy i deweloperzy mają napisane, że do 4. kondygnacji nie muszą robić wind, to ich nie robią.

To jest „czysta oszczędność”…

A jak myśmy się nawalczyli z zapisem, że w projekcie ma być „zapewniona przestrzeń i miejsce do zrobienia pochylni”, a nie pochylnia! Wspólnoty mieszkaniowe uznały, że miejsce jest, natomiast to, czy pochylnia będzie czy nie, zależy od zgody wspólnoty.

Z reguły się nie godziła, bo ludzie uważali, że pochylnia jest brzydka. Takie niedomówienie formalne, które zmarnowało jednoznaczność przepisu, dało pole do manipulacji.

Czy ktoś przypadkiem to źle napisał, czy specjalnie?

Nie pomyślał. Przepisy trzeba formułować bardzo precyzyjnie. Wracając do początków: w latach 80. pojawiały się pierwsze konferencje i nagrody za projekty – jak się wtedy mówiło – bez barier. Jeździłam do krakowa.

Politechnika krakowska we współpracy z Niemcami organizowała konferencję o architekturze dla osób z niepełnosprawnością, na które przyjeżdżali ludzie z Holandii; wiedziałam, że muszę tam być. Po pobycie w Stanach Zjednoczonych, gdzie przez pewien czas studiowałam, zaczęłam interesować się dostępnością, która w Polsce była kompletnie nieznana.

Dlaczego Pani się nią zainteresowała?

Dzięki prof. Halinie Skibniewskiej. Gromadziłam przykłady rozwiązań dostępnych i wydawnictwa na ten temat. Wtedy to była egzotyka. Znalazłam broszurę o jakichś udostępnieniach, których wymagali Amerykanie. I zastanawiałam się, dlaczego u nas tego nie ma.

W Stanach widziałam w przestrzeni miast, na ulicach wielu ludzi na wózkach. I pytałam prof. Skibniewską, dlaczego u nas ich nie ma. A ona odpowiadała, że u nas też jest ich dużo, ale nie wychodzą z domów, bo nie mają jak.

Po wojnie w Wietnamie pojawiało się w Stanach wielu młodych okaleczonych ludzi, bez rąk, nóg. Wszyscy zostali natychmiast wyposażeni przez państwo w protezy i wózki. W Ameryce w większości są drewniane, parterowe domki. Młodzi weterani na wózkach nie mieli problemu z tym, żeby się wydostać z domu.

Ale dalej było gorzej: w centrach miast nie mogli wejść do urzędów, metra, restauracji. I zaczął się w Stanach ruch, który bazował na ruchu mniejszości rasowych „Czarnych panter”: osoby z niepełnosprawnością, uważając się za mniejszość, zaczęły się wzorować na walce, którą prowadzili czarnoskórzy Amerykanie. Ich postulat był taki: jestem obywatelem i mam prawo jak każdy wejść do metra, na pocztę, do restauracji.

Spowodowało to szybkie reakcje miast, administracji publicznej i prywatnych właścicieli, którym wytaczano procesy, jeśli osoba na wózku nie mogła się dostać do budynku i swobodnie w nim poruszać.

Kiedy w odpowiedzi pojawiły się regulacje prawne?

Najważniejszy i najpełniejszy jest Americans with Disabilities Act (ADA) z 1990 r., który zakładał etapowe udostępnienie otoczenia. etapowe dlatego, że wiadomo było, iż tego się nie da od razu zrobić. Z zastrzeżeniami, że to ma być dostępne, bo tam jest prawo antydyskryminacyjne i każdy, kto się nie może gdzieś dostać, ma prawo iść do sądu i skarżyć właściciela budynku czy przestrzeni o dyskrymi-nację.

Niestety, w Polsce tego nie ma. Cenne w ADA jest też to, że założyli czas, do którego właściciele obiektów muszą je udostępnić. W ADA najpierw dostępność objęła osoby na wózkach, dopiero potem weszły rozwiązania dla ludzi niewidzących i z innymi niesprawnościami. Ustalono na przykład, że jeśli nie ma do jakiegoś miejsca dostępu, to musi być zapewniona forma dostarczenia towaru albo usługi.

Na przykład do restauracji osoba z niepełnosprawnością podjeżdża samochodem, a gdy nie może się dostać do środka, to musi być stanowisko, skąd można zadzwonić. Wtedy ktoś schodzi albo zamawia się przez domofon i otrzymuje jedzenie do samochodu. Różne tam były patenty.

Czy Amerykanie to dobrze wyegzekwowali?

Wyegzekwowali w różnym stopniu, różne były opinie na ten temat. Odbyły się spektakularne procesy sądowe, które ludzie na wózkach wytoczyli np. po wybudowaniu stadionu w Seattle. Słynna pracownia ellerbe Becket Architects została oskarżona o to, że zrobiła źle projekt i osoby z niepełnosprawnością nie mogły się dostać na wszystkie poziomy i korzystać ze wszystkich miejsc.

A w Polsce ktoś wytacza takie procesy?

Nie słyszałam.

Na przykład właścicielom nowo powstających budynków użyteczności publicznej, w których nie zrealizowano wymogów dostępności…

Przegrałby, dlatego że u nas nie ma praw, nie ma podstawy antydyskryminacyjnej. Od 2019 r. mamy Ustawę o zapewnianiu dostępności osobom ze szczególnymi potrzebami, co trochę poprawia sytuację, ale nie rozwiązuje wszystkich problemów. Nie wiem, czy Pani korzysta z przejścia podziemnego przy Stadionie Narodowym. Jest wyłożone koszmarnymi chińskimi płytami z gresu, które są bardzo niebezpieczne.

Po jakimkolwiek umyciu robią się śliskie. Wtedy u nas wiesza się kartkę z napisem „Uwaga, ślisko” i koniec. Jeśli się ktoś przewróci, to znaczy, że nie uważał. Nie wszyscy o tym wiedzą, a w praktyce, gdyby pani, złamawszy nogę, poszła do dysponenta tego przejścia i wytoczyła mu proces ...

…to wygrałabym?

Nie. On powie, że pani nie uważała, a było ostrzeżenie. Ja tego właśnie nie mogę pojąć, że nasze odnoszenie się ludzi w urzędach jest takie wrogie. Od razu jest antagonizm, co się czuje. Jeśli ktoś w urzędzie przyjmie nas z uśmiechem i jest pomocny, to myślimy sobie, że anioł. Normalne jest, że urzędnik coś bąknie, burknie, jest niegrzeczny, bo zmęczony i się śpieszy. Już pogodziliśmy się z tym, to norma.

Gdy ktoś ma osobę niepełnosprawną w rodzinie, to zupełnie inaczej podchodzi niż człowiek, który się z tym nigdy nie zetknął. To reguła, są opracowania socjologów o tym, jak niepełnosprawność jest traktowana w Polsce na wsi, a jak w miastach. Wynika z nich, że warunkiem do uruchomienia empatii jest to, że ktoś się w jakikolwiek sposób zetknął z osobą z niepełnosprawnością.

W myśl zasady: dopóki się z czymś nie zetkniesz, dopóty tego nie zrozumiesz, wprowadziła Pani na Politechnice Warszawskiej, na Wydziale Architektury, warsztaty, na których po raz pierwszy w Polsce sadzała Pani na wózkach studentów, by się samodzielnie poruszali.

To było bezcenne z wielu względów. Już nie pracuję na politechnice, ale koleżance, która jest adiunktem, moją doktorantką, wszystko przekazałam, łącznie z kontaktem do firmy HeWI Polska, która towarzyszyła mi przez ostatnie 7 lat, dostarczając sprzęt na warsztaty. Przez dwa lata była przerwa spowodowana pandemią, ale w ubiegłym roku zrobiliśmy te warsztaty w czerwcu.

Proszę o nich opowiedzieć.

One się zaczęły dzięki Joannie Grodzickiej i Piotrowi Pawłowskiemu. Joanna była ze stowarzyszenia związanego z chorymi na stwardnienie rozsiane, a Piotr Pawłowski, poruszający się na wózku, szef Integracji, razem z Piotrem Todysem, szefem Fundacji TUS, zajmującej się wówczas transportem dostosowanym, współpracowali w ramach organizacji BORIS (Biura Obsługi Ruchu Inicjatyw Społecznych). Zgłosili się na nasz wydział, bo Jasia Grodzicka była w GÖeteborgu, na warsztatach symulacyjnych, które były przygotowane dla radnych. Radni zostali posadzeni na wózkach i mieli zobaczyć, jak to jest.

Ona uznała, że to będzie fantastycznie, jeśli studenci architektury od razu, na I roku się z takim czymś zetkną. Ja, entuzjastka, powiedziałam: „Oczywiście, że tak, natychmiast robimy!”. Pierwsze warsztaty wywołały panikę. Gdy przyjechały wózki wypożyczone z sekcji szermierczej AWF w przeddzień zajęć, ustawiłam je przed dziekanatem. Poprosiłam portiera, żeby zamknął je na noc. On zzieleniał i zbladł: „A po co to pani?”. Odpowiedziałam, że będą ćwiczenia ze studentami. Minę miał straszną. Później wzorem szwedzkich warsztatów dawaliśmy zadania opisujące dokładnie, co studenci mają robić.

Dzieliliśmy cały rok na 11 grup, tyle, ile było wózków, każda z grup dostawała inne zadanie. Były proste, ale okazywały się strasznie trudne do wykonania. Na przykład trzeba było iść do toalety i z niej skorzystać. Do środka jako tako można było wjechać, ale do kabiny już nie. kolejne zadania to zrobić ksero, a w ksero schodki; pójść do dziekanatu – a tam schody z piętra, gdzie są sale wykładowe i gdzie odbywały się warsztaty.

Na roku było 180 osób, grupy dość liczne. Studenci się zamieniali, bo każdy miał napisać sprawozdanie. Najpierw je pisali, a później rysowali. To był warunek zaliczenia. Jeśli ktoś nie brał udziału w tych warsztatach, nie mógł zaliczyć przedmiotu i koniec. Tylko od jednej osoby dostałam niechętną opinię o warsztatach, z pytaniem, czy wojna będzie, że tu takie przygotowania. Porozmawiałam z tym studentem, wyjaśniłam, że nie spodziewamy się wojny, ale pokazałam statystykę ofiar wypadków samochodowych. Ilu przeżywa i w jakim są stanie. Dał się przekonać.

Te zajęcia są bezcenne, zastępują godziny klepania o tym, jak to jest, gdy człowiek siądzie na wózku.

Nie wiem, czy Pani siedziała i jeździła?

Tak, Piotr Pawłowski mnie posadził w swoim programie telewizyjnym.

To Pani wie, że poruszanie się na wózku nie jest łatwe. Trudno skręcić, trudno jechać, tego trzeba się nauczyć. Duża część studentów pisała w sprawozdaniach, że to, co spostrzegli jako pierwsze, to że strasznie trudno rozmawiać, gdy ktoś stoi, a osoba na wózku musi cały czas wysoko trzymać głowę. Boli szyja, jest niewygodnie.

Te wszystkie aspekty były zapisane w amerykańskich standardach. Oni do swojego prawa ADA mają coś, co się nazywa UFAS – The Uniform Federal Accessibility Standards, Built environment, taką broszurę, świetną zresztą. Podane są tam informacje, m.in.: ile powinno być miejsc parkingowych, ile dostępnych miejsc na widowni stadionu, teatru, jakie dla kogo toalety itp.

Który to był rok?

W 1986 r. weszły do ADA rozszerzone standardy, jak ten wspomniany UFAS. Tego, co osiągnęli Amerykanie, chcieli Holendrzy, i zrobili ogromną konferencję w Maastricht w 1993 r., na której zaprezentowali europejski odpowiednik ADA – European Manual for an Accessible Built Environment.

Ja tam pojechałam, bo wcześniej w krakowie poznałam Holendra, który przyjeżdżał z wiedzą o dostępności na krakowskie konferencje. Nazywał się Bas Treffers. Jego nazwisko zapamiętam do końca życia. Jeździł na wózku, miał amputowane nogi.

Powiedział mi o konferencji w Maastricht, a ja się zasępiłam, bo nie miałam pieniędzy. I on załatwił, że opłatę konferencyjną zapłaciło za mnie jakieś holenderskie stowarzyszenie. Dostałam też lokum.

Do Holandii trzeba było się jakoś dostać…

Pojechałam autem. Nie mając pojęcia, jak się koło zmienia.

I czego się Pani dowiedziała na konferencji?

Tam było przeszło 400 osób. Amerykanie opowiadali o swoim ADA. Poznałam wielu ludzi, z którym później współpracowałam. Dowiedziałam się też, że są ludzie z trudnościami w uczeniu się, którzy wtedy byli już zorganizowani i wystąpili na tej konferencji. U nas o osobach z niepełnosprawnością intelektualną wtedy prawie nikt nie mówił…

Co jest jeszcze do zrobienia, jeśli chodzi o dostępność. Czy mamy coś, czego nie robimy, a to aż się prosi?

Jest uruchomiony proces certyfikowania budynków, byłam w ciele społecznym, które sprawdzało kandydatów, którzy będą szkolić do certyfikowania obiektów.

Kto się tym zajmuje?

Rada Dostępności. Muszę przyznać, że na poziomie legislacyjnym sporo się w Polsce dzieje. To pozytywne. Rada Dostępności to dość duże ciało, ale mało tam architektury. Zgłosiłam się do takiego „podciała”, które ma się zajmować zabytkami, bo większość substancji wybudowanej to są budynki niekoniecznie klasyfikowane jako zabytki, a z tym też jest dramat.

U nas rządzą konserwatorzy, unijne przepisy ich trochę zneutralizowały, ale władza konserwatorów jest niepodzielna i z nimi nie ma dyskusji. W krakowie w 1991 r. zostałam poproszona o udostępnienie Teatru Słowackiego na kongres czy jakąś konferencję międzynarodową. Obejrzałam teatr, dokumentację.

Tam jest fronton i później jeden albo dwa stopnie, nie pamiętam. W każdym razie można było te stopnie łatwo zniwelować, podnieść teren i znaleźć się na poziomie parteru. A podnośniki robić w środku. ówczesny konserwator zabytków nie chciał słyszeć o niwelowaniu terenu. Popatrzył jak na barbarzyńcę: „Co pani mówi, pani magister. (A ja już wtedy miałam doktorat). To jest zabytkowa elewacja”.

Wiedziałam to, ale nie zaszkodziłoby jej, gdyby straciła jeden stopień i łagodnie można by wjechać do środka. W ogóle nie było o tym mowy. Teraz, po latach, jest boczna pochylnia, od strony dworca.

I jest gorzej.

Gorzej, ale to mu nie przeszkadzało, bo to boczna elewacja, a nie frontowa. Później, żeby już kompletnie mnie zniechęcić, powiedział: „To zabytkowe wnętrze, ono ma złocenia itd., więc jak podnośnik, to zgodzę się, ale musi być złoty”. No to znalazłam złoty.

Osiągnięciem technicznym były faksy, więc wertowałam zagraniczne pisma europejskie, patrząc na producentów, i znalazłam angielską firmę Stannah, która robiła podnośniki. Mieli w ofercie podnośniki w kolorze złota, mosiężne, i on się na taki zgodził.

Na pewno był dużo droższy...

Oczywiście, ale nasi konserwatorzy tym się nie przejmują.

Złoty podnośnik – marzenie! A jakie marzenie ma Pani Profesor?

Bardzo bym chciała – i może tego dożyję – żeby urzędy, nie tylko w Warszawie (chociaż tu nie jest jeszcze tak, że wszystkie są dostępne), ale w mniejszych miejscowościach były dostępne. Nie zdajemy sobie sprawy, ale większość Polaków, 2/3, mieszka w miejscach, w których jest mniej niż 50 tys. ludzi. Tam dostępność jest po prostu niezbędna.


Prof. Ewa Kuryłowicz – pionierka i propagatorka architektury uniwersalnej w Polsce. W 1994 r. wspólnie z Piotrem Pawłowskim zaczęła sadzać studentów architektury na wózki, aby w ramach warsztatów „Niepełnosprawność – poczuj to” zrozumieli bariery architektoniczne z poziomu użytkownika. W 2022 r. zwyciężyła w kategorii „Architekt/Urbanista” w prowadzonym przez Integrację i Towarzystwo Urbanistów Polskich konkursie architektonicznym „Lider Dostępności”.


Artykuł pochodzi z numeru 6/2022 magazynu „Integracja”.

Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.

Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.

   

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas