Przystanek pod Zamościem
Deszcz uderza o dach. Na piętrze willi w Białobrzegach wiatr otwiera okno. Gdzieś trzaskają drzwi. Żanna nie śpi. Przysłuchuje się tym dźwiękom. Jest 3:00. W Żytomierzu o 3:00 usłyszała samoloty wroga.
- Od razu wiedziałam, że to nie nasze. Jakiś taki inny dźwięk wydawały. Ciężko leciały – wspomina Ukrainka.
Pierwsza bomba spadła 400 metrów od domu Żanny, druga – 150 metrów. Żanna obudziła męża. O siebie się nie bała. Razem z Saszą służyli w wojsku jako średni personel medyczny. Wiele już widzieli. Są też rodzicami dzieci z niepełnosprawnością.
- Nie ma u mnie żadnej wojennej traumy. Jestem zahartowana, przyzwyczajona do pokonywania przeszkód. Tamtej nocy obudził się we mnie zwierzęcy strach o dzieci. Schowałam je pod łóżko. Nakryłam sobą. Byłam jak ta kwoka, która otacza kurczęta skrzydłami i próbuje ukryć przed światem – mówi.
Dach domu został zniszczony. Okna uszkodzone.
Tamto życie
To był pierwszy dom Żanny i Saszy. Kupili go za odprawę wojskową po przejściu na emeryturę. Był stary, niewielki, ale własny, wymarzony. Docelowy. Mieli się w nim zestarzeć. Właśnie skończyli remont. Kupili pralkę, lodówkę, telewizor. Żanna czekała na wiosnę. Miała otworzyć nowy rozdział w życiu. Zaczynała własny biznes, do którego przygotowała plakaty i treść internetowych reklam. Planowała zasadzić kwiaty w ogrodzie i uporządkować teren przed domem. Wszystko straciło znaczenie po pierwszym nalocie. Żanna zorientowała się, że informacje o atakowaniu wyłącznie celów wojskowych są nieprawdziwe. Bomby trafiły w szkołę, szpital, elektrownię. Chwilę po nalocie zadzwoniła do siostry i namówiła ją do wspólnej ucieczki. Kłamała, że wózek córki jest lekki, a syn całkiem zdrowy, że żaden specjalistyczny transport nie jest im potrzebny, byle tylko ktoś ich zabrał i pozwolił wrzucić rzeczy do bagażnika.
- Nie wiedziałam, co zabrać. Straciłam kontrolę nad swoim życiem. Nawet paszportów nie mieliśmy. Na szczęście nikt nas o nic nie pytał. Ukraińska strona nas przepuściła. Polska też. Ktoś nas objął. Ktoś zapewnił, że wszystko będzie dobrze i że już jesteśmy bezpieczni.
W szóstkę bezradnie stanęli na polskiej ziemi. Dopiero wtedy zorientowali się, że ich plan obejmował jedynie przekroczenie granicy. Ucieczkę. O tym, co dalej, nie myśleli.
- Pytali, gdzie chcemy jechać. Do Warszawy, Krakowa czy na niemiecką granicę? A nam to nic nie mówiło. Niczego nie zaplanowaliśmy. Po prostu uciekliśmy do Polski i nie wiedzieliśmy, gdzie chcemy jechać.
Z pomocą przyszła wolontariuszka Gosia. Nie dała się przekonać, że niewidząca, w pełni zależna, z niepełnosprawnością sprzężoną i encefalopatią Lizzie nie potrzebuje pomocy i że mający zespół Williamsa (rzadką chorobę genetyczną) Maksymilian zupełnie nie odczuł skutków podróży. Gosia zadzwoniła do Stowarzyszenia „Krok za Krokiem” i jeszcze tego samego dnia Żanna jadła kolację w Centrum Aktywizacji Społecznej Osób Niepełnosprawnych im. Zofii i Jana Kułakowskich w Białobrzegach.
Kilka dni po przyjeździe przyśnił się jej alarm przeciwlotniczy. Chciała wszystkich ewakuować z willi. Teraz już nie reaguje. Spokojnie słucha deszczu. Zerka na śpiącą Lizzie. Tej nocy zaśnie dopiero nad ranem.
Jak w potrzasku
O 5:00 rano z pokoju na górze wychodzi Igor. Załapał drobną fuchę. Na najbliższe dwa dni ma zapewnioną pracę. Nie jest zadowolony. Na Ukrainie czuł, że może poradzić sobie ze wszystkim. Tam służył w milicji. Później robił inne rzeczy, ale zawsze potrafił utrzymać rodzinę. Gdy urodził się Danilo, zakasał rękawy i pracował, by zaspokoić szczególne potrzeby swojego niepełnosprawnego syna. Teraz w pośpiechu wychodzi z willi. Jedzie do pracy.
Olga, jego żona, wstanie o 7:00.
- W domu było tak samo. Mąż pracował, wcześnie wychodził. Ja zajmowałam się domem i dwoma synami. Wiem, że takiej pracy nie widać i można sobie zadać pytanie, co ja właściwie robiłam przez cały dzień, ale przy dwójce dzieci i wymagającym stałej opieki Danilo nie nudziłam się – mówi.
Długo nie chciała opuszczać Ukrainy. Mieszkali w obwodzie charkowskim. Walki toczyły się niedaleko jej domu. Na okolicę spadały bomby, widać było samoloty, wybuchały granaty. Najpierw pojechali do rodziców, ale wojna i tam ich dogoniła. W końcu wsiedli w samochód i ruszyli. Nie zabrali ze sobą nic poza zimowymi rzeczami. Nie planowali zatrzymywać się w Polsce. Myśleli o Niemczech. O willi Stowarzyszenia „Krok za Krokiem” dowiedzieli się na granicy. Mieli zostać jedną noc. Nawet się nie rozpakowywali. Wtedy jednak okazało się, że Danilo może dostać w Zamościu coś, o czym wcześniej nawet nie marzyli.
- Na Ukrainie mamy centra rehabilitacji, do których trzeba się jakoś dostać, a nie jest to proste, bo ani drogi, ani transport nie wyglądają tak jak wasze. Niewiele tych usług jest dostępnych bezpłatnie. Na Ukrainie również stawia się na inkluzywność. W praktyce oznacza to, że dzieci z niepełnosprawnością, nawet sprzężoną czy intelektualną, mają się integrować i chodzić do ogólnodostępnych szkół. To nie zawsze się sprawdza. Nauczyciele nie patrzą przychylnie na krzyczących, czasami agresywnych i żyjących w swoim świecie uczniów – opowiada Olga.
W Zamościu Danilo trafił do specjalistycznej placówki. Okazało się, że „spisany na straty” chłopak ma szansę na edukację dostosowaną do jego szczególnych potrzeb, a specjaliści ze szkoły Stowarzyszenia „Krok za Krokiem” widzą nawet możliwość podjęcia przez niego w przyszłości pracy. Do szkoły trafił także pełnosprawny syn Olgi i Igora, Pavlo.
- Bałam się o niego. Nowy język, religia, wszystko po nowemu, inaczej, a on bardzo chciał zostać w domu. Na szczęście został dobrze przyjęty. Zaczyna rozumieć polskie słowa i jest mu tu dobrze – mówi Olga.
Pavlo nie potwierdza entuzjazmu mamy. Mieszając dwa języki, wyjaśnia:
- Meni niczogo nie podoba się tutaj. Ja nie lubit Polska.
Zaskoczenia i rozterki
O 9:00 do willi przyjeżdża rehabilitantka. Zajmuje się Lizzie. Żanna nagrywa każdy ich ruch telefonem. Będzie odtwarzać te ćwiczenia samodzielnie.
- Obiecałam tacie, że po wojnie wrócimy. Ja też czuję, że potrzebuję domu, że tam jestem u siebie, ale patrząc na Lizzie, nie wiem, co robić. Sytuacja osób z niepełno- sprawnością w Polsce i na Ukrainie to niebo a ziemia, albo i jeszcze dalej – ocenia Żanna.
Przez kilka lat mieszkała z rodziną w wielopiętrowym budynku. Lizzie opuściła go tylko dwa razy. Jej wózek nie mieścił się do windy. O regularnych wyprawach na rehabilitację nie było mowy. W Białobrzegach Lizzie się uśmiecha. Jest spokojna, przesypia noce i codzien- nie przebywa poza domem.
- Ma też towarzystwo swoich rówieśników i wydaje mi się, że jest tu szczęśliwa – mówi Żanna.
Lizzie ma szansę przebywać w ciągu dnia w Środowi- skowym Domu Samopomocy w Białobrzegach. Na ten krok Żanna jeszcze się nie zdecydowała. Nigdy dotąd się nie rozstawały.
- Wiem, że tak trzeba, ale nie jestem jeszcze na to gotowa. Zawsze wszystko miałam zaplanowane i byłam samowystarczalna. Dziwnie się czuję z tym, że ludzie przynoszą mi jedzenie, ubrania, zapewniają pomoc moim dzieciom. Chciałabym się odwdzięczyć i pójść do pracy. Wiem, że brakuje w Polsce personelu medycznego, a my obydwoje jesteśmy wojskowymi pielęgniarzami. Tylko najpierw trzeba się nauczyć języka.
Mieszkańcy willi mogą chodzić na darmowy kurs językowy. Nauka nie przychodzi im łatwo. Pierwszego dnia wszyscy pisali słowa w telefonie, później uczyli się rozumieć ogólny kontekst wypowiedzi, ale do poziomu pozwalającego podjąć pracę jeszcze daleko.
- Nie wiem, dlaczego wy mówicie na niedźwiedzia: mysz – dziwi się Sasza.
- Nie, nie. Mówimy: miś – wyjaśnia ktoś z wolontariuszy.
- No właśnie mówię, że mysz, a to przecież inne zwierzęta; niektóre już pamiętam. O, tu mam zapisane – pokazuje na swoją fiszkę, gdzie kot to... sobaka.
Nikt tego już nie koryguje. Na naukę polskiego przyjdzie czas. Na razie uczniem został Maksymilian. Syn Saszy ma do dyspozycji zespół terapeutów. Przyglądają się jego możliwościom i układają plan rozwoju i nauki. Szukają jego potencjału i sposobu na pełne wykorzystanie.
- Na Ukrainie dzieci z niepełnosprawnością nie mają takich możliwości. Nie myślałam, żeby żyć poza Ukrainą, ale dla moich synów chyba trzeba wziąć to pod uwagę – zastanawia się Olga.
Najpóźniej z pokoju wychodzi pochodzący z Tarnopola Wiktor. Nie bierze udziału w lekcjach polskiego. Język już zna. W Polsce jest od dawna. Pracował na budowie pod Warszawą. Dobrze sobie radził. Pomagał finansowo rodzinie. Tę passę przerwał wypadek brata.
- Brat mieszkał z mamą. Tam u nas, w Tarnopolu – opowiada Wiktor. – Jest drwalem. W pracy przygniotło go drzewo. To było w listopadzie. Parę miesięcy przed wojną. Zabrali go do szpitala. Gdy spadła gorączka, uznali, że jest zdrowy. Złamanym kręgosłupem i całkowitym paraliżem nie zajęli się. Nic z nim nie robili. Po prostu tam leżał. Rzuciłem wszystko i pojechałem do domu. Dowiedziałem się o Stowarzyszeniu „Krok za Krokiem”. Pomogli. Załatwili tu konsultację medyczną.
Brat w złym stanie zdrowia został przewieziony do szpitala w Zamościu. Wiktor wie, że były odleżyny i nie najlepsze rokowania. Na razie bracia mogli rozmawiać tylko telefonicznie. Bratu w szpitalu się podoba. Według niego przebywa w luksusowych warunkach i zajmują się nim dobrzy lekarze. Nie zawsze rozumie, co do niego mówią, ale wierzy, że mu pomogą. Z Wiktorem rozmawia głównie o mamie.
- Ona wszystko umie zrobić, ale ma 63 lata i trzecią grupę inwalidzką. No i jest sama. A my tu nic nie wiemy. Dwadzieścia kilometrów od naszego domu spadły bomby. Staram się o tym nie myśleć. Oglądam czasami jakieś wiadomości, ale nie za dużo. Przede wszystkim martwię się o brata, jestem w takim zawieszeniu. Nawet pracy nie mogę podjąć. Jakąś fuchę tylko, na chwilę. Zacznę pomagać tu w ogrodzie, żeby się odwdzięczyć i czymś zająć – mówi.
Dzisiaj sytuacja Wiktora jest już inna. Jego brat dzięki leczeniu w zamojskim szpitalu został wyprowadzony z sepsy zagrażającej życiu. Przez specjalistyczną niemiecką fundację zajmującą się osobami z para- i tetraplegią Stowarzyszenie „Krok za Krokiem” pomogło mu dostać się do Niemiec, gdzie przebywa pod profesjonalną opieką.
Żale i plany
Po południu w willi wybuchają dyskusje. Ostrożne, bo Żanna ma rodzinę w Rosji. Zna też rosyjski. Jednak to właśnie ona i mający rosyjskie korzenie Sasza otwarcie krytykują Rosję.
- Oni nienawidzą wszystkiego, co ukraińskie. Wyrzucili nas z domów bombami i rakietami. Wykurzyli nas. Teraz chcą, żeby zniknęła ukraińska mowa, literatura, kultura, a najlepiej cała Ukraina – mówi Sasza.
- Nie rozumiem, co im do tego, jak jest na Ukrainie. To tak, jakbym przyszła do czyjegoś domu i mówiła komuś, jak ma barszcz gotować, z kim dzieci mieć, jak seks uprawiać. Oni się wtrącają w nie swoje sprawy. Mówią, że u nas faszyści i banderowcy. A ja się pytam, jakim prawem to robią – zacietrzewia się w dyskusji Żanna.
Przyzwyczaja się do myśli, że w Polsce będzie musiała zostać dłużej. Jej polska babcia nauczyła ją polskich zwyczajów i zabierała na katolickie msze. Wtedy o Polsce słuchała tylko po to, by zadowolić babcię. Teraz myśli o dzieciach.
Olga również weryfikuje swoje plany na bieżąco.
- Wszystko ma szansę się ułożyć. Igor chciał być kierowcą, ale nie ma europejskiego świadectwa kwalifi- kacji, przed nim wiele formalności, ale to się może udać. Danilo może się tu rozwijać. Może i Pavlo się przyzwyczai. Chodzą do różnych szkół, mają różne grafiki zajęć, ale przy sprzyjających okolicznościach może i ja mogłabym pójść do pracy – rozmarza się Olga, którą w Polsce zachwyca dostępność, przemyślane rozwiązania, czystość i otwartość ludzi.
Igor, Żanna i Sasza, zanim ułożą sobie życie w Polsce, muszą zdobyć nowe kwalifikacje. Wszystkie potrzebne umiejętności ma natomiast Krystyna. Do willi wpadła na chwilę jako wolontariuszka Stowarzyszenia „Krok za Krokiem”. Służy mieszkańcom pomocą. Polskiego zaczęła się uczyć jeszcze na Ukrainie.
- U mnie to się tak wszystko zbiegło w czasie. Kończyłam studia medyczne i uczyłam się języka, bo planowa- łam zrobić w Polsce specjalizację. Przyjechałam tu 21 lutego, żeby złożyć papiery i poprosić o wyznaczenie daty egzaminu nostryfikacyjnego, żeby potwierdzić swój dyplom – opowiada.
Gdy 24 lutego wybuchła wojna, rodzice nie pozwolili jej wrócić do Lwowa.
- Dla mnie to niewyobrażalny stres. Tam została moja rodzina. Mama i tata. Mój brat jest wojskowym, jego żona pielęgniarką. Oni tam są. Przyjaciele rozjechali się po Europie, ale część jest nadal we Lwowie. Dzwonię do nich. Martwię się.
Krystyna czeka na egzamin. Po nim rozpocznie specjalizację. Jest rozdarta. Miała być anestezjologiem, ale praca w stowarzyszeniu i wojna spowodowały, że nie wyklucza rehabilitacji jako kierunku dalszego kształcenia. W Polsce jest także jej chłopak. Wynajęli mieszkanie w Zamościu. Od właścicielki dostali czas na ułożenie swoich spraw. Przez pierwszy miesiąc pozwoliła im mieszkać za darmo. Teraz pobiera niewielką opłatę pozwalającą pokryć rachunki.
- Jesteśmy jej za to wdzięczni. Mój chłopak nostryfikację dyplomu ma za sobą. Robi staż i specjalizację w zamojskim szpitalu. Będzie chirurgiem. Z jednej strony bardzo się boję i martwię o przyszłość, ale może to wszystko, ten niespo- dziewany i trochę przymusowy pobyt w Polsce będzie nowym początkiem? Szansą na zmianę i rozwój. Bardzo tęsknię za bliskimi, ale też mam nadzieję, że wszystko mi się uda i tu zostanę – głośno myśli Krystyna.
Zwroty akcji
Nie wszyscy tu zostają. Do willi trafiają ludzie, którzy o stowarzyszeniu dowiadują się z plakatów rozwieszo- nych na granicy. Najpierw są zdziwieni, że ktoś oferuje specjalistyczną pomoc osobom z niepełnosprawnością. Nie do końca wierzą, że przyjedzie po nich dostosowany pojazd i że trafią do dostosowanych placówek z pełnym zapleczem terapeutycznym. Pracownicy i wolontariusze tych placówek prześcigają się w opowieściach. Najpierw do willi trafiła grupa 15 osób, potem była kobieta, która uciekała przez Polskę do Tallina, i jeszcze 90-latek z niepełnosprawnością. Nie chodził. Rodzina wiozła go trzy dni w wózku dziecięcym. W dalszą podróż ruszył już na wózku elektrycznym. Nigdy wcześniej takiego nie miał, to było poza zasięgiem. Nie wychodził z domu. Była też kobieta, która w willi czekała na wizę do USA. Tęsknota za krajem i mężem na froncie zwyciężyła. Wróciła na Ukrainę.
Telefon stowarzyszenia dzwoni bez przerwy. Najczęściej w nocy. Źle wyposażeni, wyczerpani podróżą ludzie spędzają tu kilka dni i ruszają dalej. Zmieniają się mieszkańcy i ich historie.
W Białobrzegach wieczorem dominuje zmęczenie. Wszystko jest dla mieszkańców nowe, wszystko wymaga wysiłku. Pierwsze dni pobytu upływają na załatwianiu formalności. PESEL i orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego zajmują wysokie miejsca na liście spraw do załatwienia. Trzeba też odwiedzić polskich lekarzy, przetłumaczyć wyniki, dokumenty, wnioski, a ewentualnym pracodawcom dostarczyć pozwolenia i dyplomy.
Zmęczone wrażeniami są także dzieci. Przy kolacji opowiadają o nowych kolegach, dziwnych polskich słowach i zajęciach w szkole. Lizzie podsumowuje wszystko głośnym śmiechem.
Przy drzwiach Żanna przekazuje na pożegnanie swoją prośbę:
- Napisz dobrze, tak, żeby wszyscy zrozumieli, bo ja tego nie umiem powiedzieć po polsku: Jestem wszystkim Polakom bardzo wdzięczna. Robią dla mnie, mojej rodziny i dla wszystkich Ukraińców tyle dobrego. Niech Polacy przeczytają te słowa: Dziękuję Wam wszystkim. Jesteście wielcy.
Artykuł pochodzi z numeru 2/2022 magazynu „Integracja”.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz