Reżyser Blaschke: Ten film zmienił mnie jako człowieka
Od 4 marca możemy oglądać w kinach film pt. „Sonata” w reżyserii i według scenariusza Bartosza Blaschke. Rozmowę z twórcą filmu przeprowadziła wolontariuszka Integracji, Agata Jabłonowska-Turkiewicz. Zachęcamy do obejrzenia. Filmik jest dostępny w polskim języku migowym, posiada napisy. W tekście znajduje się również transkrypcja rozmowy.
Transkrypcja rozmowy
Transkrypcja wykonana przez Agnieszkę Sobecką
Agata Jabłonowska-Turkiewicz: Dzień dobry. Witam Państwa. Jest ze mną Bartosz Blaschke, reżyser i twórca scenariusza filmu Sonata i pani Klaudia Popowicz, która będzie naszą rozmowę tłumaczyć na język migowy. 4 marca odbędzie się premiera kinowa filmu Sonata. To film dostrzeżony na festiwalu w Gdyni. Otrzymał Nagrodę Publiczności, wydaje mi się, że cenioną przez reżyserów. Nagrodzony został również odtwórca głównej roli.
To jest historia Grzegorza Płonki, utalentowanego chłopaka z Tatr, źle zdiagnozowanego w dzieciństwie. Chciałabym się dowiedzieć, gdzie Pan się natknął na tę historię? Kiedy pojawiła się myśl, że zrobi Pan o tym film? Jaki był pierwszy pomysł? Gdzie chciał Pan położyć akcenty?
Bartosz Blaschke: Dzień dobry. Zacznę od pierwszej części pytania. Na historię Grześka trafiłem właściwie przypadkowo. Poniekąd przypadkowo, ponieważ w tamtym czasie usłyszałem po raz pierwszy Grześka. Musimy powiedzieć, że Grzesiek Płonka, bohater filmu, jest muzykiem, pianistą, także kompozytorem, który - tak jak Pani wspomniała – został źle zdiagnozowany w dzieciństwie. Myślano, że ma autyzm, bardzo głęboki autyzm, tak głęboki, że nie było z nim właściwie żadnego kontaktu. Szereg niepełnosprawności, z którymi się urodził, spowodowało, że lekarze i diagności - nie chcę powiedzieć: mieli prawo, ale łatwo mogli pomylić te wszystkie objawy u Grześka z głębokim autyzmem. Grzesiek miał wtedy14 lat, był już prawie dorosłym człowiekiem i miał niedosłuch, głęboki niedosłuch. Okazało się wówczas, że przez 14 lat swojego życia, a to jest szmat czasu, żył w ciszy. I kiedy dostał aparat słuchowy, okazało się, że pod jego głuchotą skrywa się wielki talent muzyczny. No, ale wówczas Grzesiek nie potrafił jeszcze mówić, zbierać pojęć, interpretować tych pojęć, nie znał języka polskiego. Tak naprawdę startował od zera. Jakby ktoś go wyciągnął z lasu. Mam tu na myśli oczywiście tylko warstwę intelektualną, poznawczą. Musiał pokonać wielką drogę. Mówię dlatego o tym, bo to jest ważne, dlaczego ja się Grześkiem zainteresowałem. Usłyszałem go w internecie, na YouTubie, jego wykonanie Sonaty księżycowej. Wspaniałe wykonanie Sonaty księżycowej Beethovena. Grzesiek tę sonatę grał wiele lat po tym, jak został zdiagnozowany, już się nauczył mówić. Był zaimplantowany i przede wszystkim niesamowicie się rozwinął muzycznie. W jego muzyce jest coś zaklętego, co bardzo silnie na mnie oddziałuje jako na słuchacza, na człowieka. Bardzo mnie przejmuje i wzrusza jego muzyka. Bardzo mnie zafrapował i zacząłem szukać w internecie informacji o nim. Trafiłem na niego tak naprawdę dlatego, że dokumentowałem serial fabularny - wówczas pracowałem jako współscenarzysta. Generalnie jestem scenarzystą, bywam reżyserem, a pracowałem nad serialem o niepełnosprawności, taki był temat fabularny. Natomiast o niepełnosprawności niewiele wiedziałem. Do tamtego czasu nie miałam okazji. Tak się moje życie ułożyło, że byłem gdzieś obok świata osób z niepełnosprawnością i jak większa część społeczeństwa pokonałem przez ostatnich parę lat ogromną drogę i nadal ją pokonuję, bo wydaje mi się, że jestem na początku drogi, żeby poznać, zbliżyć się do tego świata. No, ale to jest inny temat, jeszcze skupię się na Grześku i tym, jak się spotkaliśmy. Wtedy właśnie, gdy dokumentowaliśmy temat niepełnosprawności, byliśmy też u Państwa w fundacji i miałem przyjemność poznać pana Piotra Pawłowskiego, wielkiego formatu człowieka, byłem też na festiwalu „Integracja Ty i Ja” w Koszalinie. I coraz bardziej zacząłem odczuwać, że potrzebujemy filmu o niepełnosprawności. Potrzebujemy go bardzo jako społeczeństwo. Gdy usłyszałem o Grześku, wiedziałem, że z tego nie zrobię żadnego odcinka. To musiał być film fabularny. Od razu pierwsze moje pytanie i wątpliwość były takie: po co następny film o niepełnosprawności? Naprawdę to była moja pierwsza wątpliwość. Teraz wiem, że filmów o niepełnosprawności jest zdecydowanie za mało. Musimy ich robić więcej, po prostu. To ogromny temat i mamy tu dużo pracy do zrobienia.
Będąc u państwa, będąc na Festiwalu „Integracja Ty i Ja” i poznając świat, którego nie znałem, zacząłem czuć, nie wiem... Jakiś wewnętrzny przymus się we mnie pojawił, że chcę to zrobić, pomijając samego Grześka. Historia Grześka, jego osobowość jako artysty, jako człowieka, ale też jego najbliższa rodzina, są nietuzinkowe, bardzo oryginalne i wyjątkowe. I opowiedzieć ich historię to był dla mnie przywilej, zaszczyt, ale też wydaje mi się to było bardzo potrzebne mnie, Grześkowi, państwu Płonkom, i myślę, że widzom będzie bardzo potrzebne.
Proszę powiedzieć, na ile rodzina Płonków była zaangażowana w powstanie scenariusza? Dla mnie takim atutem filmu są bardzo soczyste dialogi. One sprawiają wrażenie autentycznych, takich bez cenzury. I na ile to są dialogi faktycznie tej rodziny? Czy mieli na nie wpływ? Na to, co widzimy w filmie, i jak duży, bo na pewno mieli?
Są dwa pytania. Jedno pytanie jest o dialogi, drugie o współpracę z państwem Płonkami. To zacznę od współpracy z państwem Płonkami. To bardzo ciekawa historia zresztą, bo serial, o którym mówiłem, a który był punktem wyjścia i dzięki któremu, dokumentując, natknąłem się na Grześka, nie wypalił i z jakichś powodów telewizja się wycofała. No i zostaliśmy trochę z niczym. I wtedy skierowałem się do Marcina Kurka i Sylwestra Banaszkiewicza, producentów tamtego serialu, mówiąc: słuchajcie, jest taka historia, pokazałem tę historię Grześka i oni natychmiast poczuli, że tak, że to jest fantastyczna opowieść, fantastyczny temat, który warto zrobić, i że ja właśnie powinienem go zrobić. Oni tak poczuli i bardzo mnie zaczęli wspierać. Bardzo szybko spotkaliśmy się z rodzicami Grześka. Jeszcze wtedy nie z Grześkiem, bo wówczas byli w Warszawie bez niego, no i zgodzili się z nami spotkać. Nie wiedziałem, czy się zgodzą na film fabularny, nie znałem ich, ale zaczęliśmy z nimi rozmawiać w kawiarni i w pewnym momencie wyszliśmy z tą propozycją, a oni w ogóle nie byli zdziwieni, kompletnie. Oni czekali na tę propozycję, ponieważ o Grześku już wcześniej powstało parę materiałów i prasowych, i radiowych, i telewizyjnych, media już się kręciły, a... brakowało czegoś większego...
... pełniejszego.
Mama Grzegorza powiedziała wtedy: Słuchajcie czekamy na propozycję filmu fabularnego, to będzie debiutant, i jak się zgłosi, chce mu zajrzeć w oczy. Bardzo mnie zaskoczyło to, co Państwo Płonkowie powiedzieli...Oni jakby czekali na to spotkanie, tak mi się wydaje. I gdy przyjechałem do Murzasichla, żeby Grześka poznać, to przyszła pani Zuza, ta pani, która przewidziała moje pojawienie się w ich życiu, i zajrzała mi głęboko w oczy - w czasie rozmowy, nie wiem kiedy, gdyż rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Wracaliśmy po tym spotkaniu z producentem Marcinem Kurkiem do Krakowa, wówczas dostaliśmy telefon, od pani Małgosi, czyli mamy Grzegorza: tak, może Pan robić ten film. I to był fantastyczny początek współpracy, bo wytworzyło się takie poczucie i dla mnie, i dla nich, że jesteśmy sobie pisani. To było bardzo ważne, ponieważ wydaje mi się pozwoliło nam się otworzyć na siebie. Państwu Płonkom pozwoliło się otworzyć i mnie także. Nasza współpraca od początku i do tej pory miała bardzo szczery i uczciwy charakter. Państwo Płonkowie nie cenzurowali swojego życia, a są to ludzie bardzo hardzi i odważni, wiedzieli i wiedzą nadal, że aby uczciwie powiedzieć o tym, z czym się zmagali, to musimy też pokazać koszty, jakie ponosili. Absolutnie nie można filmu i tej historii jakoś wybielać, trzeba pokazać też ciemniejsze strony, które towarzyszą każdemu z nas, szczególnie kiedy zmagamy się z przeciwnościami losu, które są znacznie od nas silniejsze i siłą rzeczy też się frustrujemy, gdy te emocja są silniejsze. Państwo Płonkowie jakby wiedzieli, że ten film jest ważny nie tylko dla nich, ale też to jakieś świadectwo, które może być ważne dla innych osób. Którzy przeżywają, przeżywali albo będą przeżywać to co oni.
To było dobre wyczucie, ja też jestem opiekunką dziecka z niepełnosprawnością i ten obraz jest dla mnie bardzo ważny, że się o nas mówi i nasze trudy i problemy pokazuje.
Wydaje mi się, że powinno się pokazywać więcej. My zrobiliśmy, ile mogliśmy, bo to jest tylko film. Film ma tę wadę, że jest krótki, i można pokazać tylko niewielki skrawek czyjegoś życia. Historia Grześka zasługuje na książkę. Na film też oczywiście. Film z racji swojego charakteru, swoich narzędzi, może pozwolić widzowi mocno się wczuć w bohatera, w rodziców. Książka działa inaczej niż film, nie wykorzystuje wszystkich zmysłów, którymi operuje film.
Ale jeszcze wrócę do dialogów. Państwo Płonkowie… - dokończę o państwu Płonkach i naszej współpracy…, bo to też ma wiele wspólnego z dialogami - umówili mnie właściwie ze wszystkimi. Od pani położnej do ostatniego nauczyciela Grześka. Poza tym było kilkadziesiąt osób, które stanęły na drodze Grześka, które albo mu pomagały, albo przeszkadzały, albo z jakiegoś innego powodu były ważne. I ja te wszystkie relacje oczywiście spisałem, nagrałem. I to była kopalnia wiedzy, kopalnia inspiracji, pomysłów. Finalnie w scenariuszu była tylko jedna scena, która była przeze mnie wymyślona.
Która to scena, jeżeli…
Upadek do rzeki… Nazwijmy ją tak, bo nie chcę zdradzać widzom, którzy nie widzieli filmu. Tak, to jest upadek do rzeki, nie powiemy przez kogo, ale to było wymyślone przeze mnie. Wszystkie sceny, które powstały, to były albo z inspiracji, mocnej inspiracji tym, co się wydarzyło, albo wręcz jeden do jeden, z lekką oczywiście moją korektą dramaturgiczną. To były fantastyczne historie, fantastyczne sceny, fantastyczne też dialogi, bo wielu moich rozmówców pamiętało te dialogi. Oni mi opowiadali o tych scenach, dialogując, więc ja oczywiście skrupulatnie je spisywałem.
Na gorąco.
Oczywiście, w tym jest życie, a ja, siedząc przy biurku, wielu z tych dialogów tak bym nie wymyślił, a lubię dobre dialogi. Takie dialogi, które pozwalają nam być blisko tego świata, że nie szeleści papier w nich. Nie odrzucają nas od razu i nie łapiemy dystansu do tej historii. Te dialogi są też jednym z elementów pozwalających na to, że stoimy obok, że jesteśmy u tych bohaterów w domu.
Właśnie o tym chciałam powiedzieć, że ma się takie wrażenie. Jakby się z tą rodziną mieszkało. I to jest zasługa, tak jak Pan mówi, dialogu, ale też na pewno zasługa gry aktorskiej. Tak, mamy poczucie, że nie obcujemy z Małgorzatą Foremniak, Łukaszem Simlatem, tylko faktycznie z rodzicami Grześka, i z nim samym. Powstał obraz autentyczny, gdzie nie ma dystansu, nie czujemy, że jesteśmy w kinie, tylko trochę wchodzimy w życie tej rodziny. Tak, że z nimi mieszkamy. Ciekawy jest dom, ten dom nie jest państwa Płonków, rozumiem, że on został wyszukany na potrzeby filmu, tak?
Tak, tak.
I z nim jest związana, powiedziałabym taka metafizyczna historia…
No tak. Dom państwa Płonków... A jeszcze może wrócę… bo wydaje mi się, że nie tylko dialogi i gra aktorska spowodowały, że rzeczywiście mamy poczucie, że jesteśmy blisko. Bardzo ważna jest też praca kamery Tomka Augustynka i dźwięk Tomka Sikory. To są też takie dwie warstwy szalenie istotne, pewna taka delikatność i czułość w zdjęciach, w dźwięku, i intymność powodują, że te wszystkie elementy sprawiają, że jesteśmy bardzo blisko ich intymnego świata.
Natomiast jeżeli chodzi o dom, to myśmy rzeczywiście nie mogli kręcić w domu państwa Płonków, który jest przepiękny. Przepiękny dom w Murzasichlu, tylko mały. To znaczy dla rodziny jest ok, ale dla ekipy zdecydowanie za mały. Film niemalże w pięćdziesięciu procentach dzieje się w domu. Tam mieliśmy do nagrania masę scen i wiedzieliśmy, że w niewielkim domu, w tych w sumie dwóch czy trzech pomieszczeniach gdzie moglibyśmy filmować, w pewnym momencie byśmy zaczęli mieć poczucie, że mamy takie same ustawienia, że te sceny inscenizacyjnie zaczynają się powielać. Czasami jest tak w serialach codziennych, gdy kamery patrzą tak samo na scenę. Więc szukaliśmy domu, który przede wszystkim pozwoli ruszać się, inscenizować, powodować, że każda scena jest zupełnie inna, mimo że też się dzieje w tym domu. I bardzo długo szukaliśmy obiektu, ponieważ chcieliśmy, żeby ten obiekt był wnętrzem i zewnętrzem, co w filmie nie zawsze się udaje. Często jest tak, że wnętrze jest grane w innym budynku, a zewnętrze w innym. Bo tak się niestety układa. A myśmy chcieli jednak, żeby to było w jednym miejscu z wielu powodów. Też produkcyjnych, bo nie mieliśmy za dużo dni zdjęciowych, i tak dalej, i tak dalej. I szukaliśmy tego domku chyba pół roku, przejrzeliśmy kilkadziesiąt domów. Do niektórych jeździliśmy, niektóre widzieliśmy tylko na zdjęciach. Był taki moment, że byłem naprawdę zrozpaczony, bo ten dom, który znaleźliśmy i który finalnie wybraliśmy, spalił się. Piętro się spaliło, a w trakcie gaszenia pożaru dom został po prostu zniszczony. Trzeba było wymienić podłogi, żeby tam filmować. Sufity miały dziury i to były duże koszty, Wystraszyliśmy się i wycofaliśmy z tego domu. Potem jeszcze raz do niego wróciliśmy, ale też się wycofaliśmy z jakichś powodów. A za trzecim razem, nie wiem dlaczego, postanowiliśmy, że jednak tam będziemy kręcić. Gdy już kręciliśmy w tym domu, to okazało się, że ten dom państwo Płonkowie kiedyś chcieli kupić. Chociaż to dla nich nie jest po sąsiedzku. Zupełnie w innej miejscowości. Filmowy dom jest w Kościelisku, a nie w Murzasichlu. Ten zbieg okoliczności sprawił, że ciarki mi przeszły po krzyżu, ponieważ ten dom chcieli kupić, gdy jeszcze żyła biologiczna mama Grzegorza (bo tutaj wspomnę, że Grzegorz, gdy miał półtora roku, stracił mamę). Jego mama była pianistką zginęła w wypadku samochodowym, w którym brał udział też Grzegorz i Łukasz, czyli ojciec Grzegorza. Oni przeżyli, Pani Joanna nie, a potem pojawiła się w życiu państwa Płonków, Łukasza Płonki – Małgosia. Pani Małgosia została drugą żoną. I to jest niesamowite, że pani Małgosia, która nie jest biologiczną mamą, tak niesamowicie walczy o swoje dziecko. Tak można powiedzieć, bo to, że nie jest biologiczną mamą, jest właściwie kompletnie nieistotne. Aczkolwiek z drugiej strony, jest też ważne, gdy się interpretuje i patrzy na taką osobę, bo to jest rzadko spotykane mimo wszystko.
Wracając do domu, chciała go kupić pani Joanna, czyli biologiczna mama Grzegorza, wspólnie z panem Łukaszem. Grzegorza jeszcze nie było na świecie, i gdyby kupili ten dom – a oni się chyba nie dogadali zwyczajnie z właścicielką czy z właścicielem, więc kupili dom, w którym teraz mieszkają - to historia, którą opowiadamy, rzeczywiście działaby się właśnie w tym domu. To jest taki zbieg okoliczności powodujący, że wszyscy, gdy się o tym dowiedzieliśmy, poczuliśmy, że dzieją się tutaj jakieś dziwne rzeczy, są jakieś znaki. Można to traktować oczywiście z przymrużeniem oka, no ale tak faktycznie było.
A fortepian, który pojawia się w pierwszych scenach, też ma swoją historię? Czy to jest instrument, na którym grał Grzegorz Płonka?
Fortepian grający w filmie nie, jest wynajęty. Natomiast w rodzinie państwa Płonków, jest fortepian, który ma bardzo długą historię. Biologiczna mama Grzegorza, pani Joanna, była pianistką, także nauczycielką gry na fortepianie. I na tym fortepianie grała, na nim też uczyła swoich uczniów. Po jej śmierci fortepian stał się zwyczajnym rekwizytem w domu, nikt na nim nie grał, bo nikt nie potrafił grać. Tylko Grzesiek - kiedy jego mama zginęła, miał półtora roku - gdy tylko trochę podrósł i zaczął sięgać rękami do klawiatury, zaczął grać na tym fortepianie. Grać - to znaczy uderzać w klawisze, już wówczas roztrojone, a on jeszcze bardziej to wszystko roztroił i poniszczył. Przez lata właściwie tłukł w tę klawiaturę. Grzesiek nagrał sobie na dyktafonie te nagrania, więc słuchałem tego z kompozytorem Krzyśkiem Janczakiem. Te nagrania były dla nas, dla Krzyśka, inspiracją, by skomponować w filmie granie Grześka, kiedy był głuchy. Myśmy się bardzo inspirowali tym, co Grzesiek Płonka nagrał. On grał na fortepianie, nie słysząc. Grał na tym fortepianie, słysząc tylko niskie tony, średnich i wysokich w ogóle. Więc to jest niesamowite, że on mimo bariery, którą była niepełnosprawność i niedosłuch, głęboki niedosłuch, potrzebował, miał taki wewnętrzny imperatyw, żeby grać na tym fortepianie. Ten fortepian był jedynym jego przyjacielem, roztrojony, połamany, bo niektóre klawisze w ogóle nie działały, ale jemu to nie przeszkadzało.
Czuł być może, że to taki sposób z komunikacji ze światem. Pana film poza tym, że dotyczy spraw związanych z niepełnosprawnością, opowiada o rodzinie wychowującej niepełnosprawne dziecko. Moim zdaniem jest też w tym filmie wiele o sile muzyki, o pasji, która zmienia życie, o determinacji. To przyszło mi na myśl od razu. Trzykrotnie miałam szczęście oglądać Sonatę. Za każdym razem dostrzegam w tym filmie coś innego, na coś innego zwracam uwagę, na siłę muzyki chyba najbardziej. Ciekawa jest rola Michała Sikorskiego. Została doceniona. To jego debiut aktorski. Wiem, że nie było łatwe nalezienie aktora do roli Grześka. Gdyby zechciał Pan zdradzić, jak się te poszukiwania się odbywały?
Poszukiwanie aktora, który miał grać Grześka, były dla nas właściwie najważniejsze i najtrudniejsze w przebiegu całego procesu powstawiania filmu, ponieważ wiedzieliśmy, że nie mając takiego aktora, jeżeli go nie znajdziemy, to nie zrobimy filmu. Znaliśmy Grześka doskonale, prawdziwego Grześka. Widzieliśmy, jakie niepełnosprawności musi zagrać aktor. Z jaką skalą wyzwania się mierzyć. A jednocześnie musi mieć 20 lat. To musi być jeszcze - nie chcę powiedzieć - dziecko, ale bardzo młody człowiek. Siłą rzeczy bez dużego doświadczenia aktorskiego, no bo w wieku 20 lat ciężko znaleźć kogoś z dużym doświadczeniem aktorskim i jeszcze najlepiej jakby grał na fortepianie i był jakoś tam podobny do Grześka Płonki. Dosyć sceptycznie patrzyłem na ten projekt, myśląc, że nie znajdziemy aktora. Z Julką Popkiewicz, reżyserką castingu, szukaliśmy wśród studentów szkół teatralnych, przesłuchiwaliśmy ich, zapraszaliśmy na castingi. Wcześniej się z nimi spotykałem albo przynajmniej rozmawiałem telefonicznie, żeby mieli szansę przygotować coś, jakąś namiastkę roli na castingu. Te wszystkie spotkania i castingi przynosiły efekt, którego się spodziewałem. To znaczy widziałem zdolnych młodych ludzi, niektórych bardzo zdolnych, ale niepotrafiących jeszcze przejść tej magicznej granicy, czyli niepotrafiących jeszcze stać się kimś, być kimś. To taki kolokwializm „być kimś”, ale bardzo trudne zadanie dla aktora, żeby tak umiejętnie wykorzystywać technikę i to wszystko, czym dysponuje, i swój talent, by stwarzać wrażenie, że nawet nie grając niczego, jest się kimś innym. Nawet siedząc czy stojąc. Żaden z tych aktorów na castingu nie przekonywał mnie. Zacząłem szukać nawet aktorek, wtedy 30-letnich aktorek, które są już doświadczone i idąc tropem Mojego Nikofora, myślałem sobie, że charakteryzacją aktorkę tak zrobimy, że będzie mogła zagrać młodego chłopaka z niepełnosprawnością. I że to będzie dla mnie partner. 30-letnia aktorka ma doświadczenie i przewagę nad 20-letnimi studentami I czy II roku.
Myślał Pan o konkretnej aktorce?
Tak, było parę dziewczyn na castingu, było blisko, ale nie to. I taki zgaszony poszedłem do Wojtka Leonowicza, aktora teatru Bagatela i wykładowcy w szkole teatralnej w Krakowie i go zapytałem, czy może mają tam kogoś, tak już bez większej nadziei...Pokazałem mu prawdziwego Grześka na YouTubie , a on mówi: „Tak, mamy. Jest taki Sikorski na II roku”. Wojtek tak to powiedział, jakby to nie był żaden problem. Po wszystkich doświadczeniach i rozczarowaniach trochę mi trudno było uwierzyć, że Wojtek ma kogoś takiego, ale on bardzo wierzył w ten pomysł i mnie zaciągnął na egzamin. To był drugi rok, zobaczyłem Michała w jednej i drugiej scenie na egzaminach i pomyślałem, że jest utalentowany, bardzo nawet, no ale czy przekroczy tę granicę? Spotkałem się z nim, wszystko powiedziałem, dałem wszystkie materiały i miesiąc czy dwa miesiące później był casting, na który Michał nie przyszedł. Nawet wówczas zapomniałem o nim, bo wydawało mi się, że to będzie kolejny kandydat, który mnie nie przekona. Kończy się casting i Julka Popkiewicz podchodzi do mnie i mówi: „Słuchaj, Bartek, tam jeszcze na korytarzu jest taki facet, taki bardzo dziwny, nie wiem, czy on nie ma jakiejś niepełnosprawności intelektualnej… nie wiem, czy nie usłyszał na ulicy, że jest castingi, przyszedł i teraz nie wiem, co mam z nim zrobić. Wyjrzyj za drzwi, bo może go kojarzysz, może ty go zaprosiłeś”. Wyglądam, ale nie znam człowieka, kompletnie. Nic mi nie mówi jego twarz. Przedstawiam się, on też się przedstawia, ale mówi tylko imię, wchodzi na casting. Myślę, że go nakręcimy i będziemy musieli grzecznie się rozstać, a on mi się przedstawia przed kamerą, że jest Sikorski. Zamarłem. To było to, czego szukałem. Czyli w końcu ktoś stał się kimś, totalnie go nie poznałem. Nagle zobaczyłem przed sobą osobę z niepełnosprawnością. Wszyscy się pomyliliśmy na castingu, a potem było tylko lepiej, w sensie jego pracy, budowania roli. Michał miał trzy lata, żeby się przygotować, bo myśmy długo szukali funduszy. Ja go tylko błagałem, żeby się nie zestarzał, więc Michał był trzy lata na diecie, żeby się nie zestarzeć, żeby nie stracić tej roli.
I by nie stał się panem z brodą, dojrzałym, bo miał zagrać 14-latka.
Musiał zagrać 14-latka i potem już dorosłego, dwudziestoparolatka, więc musiał w sobie trzymać 14-latka jeszcze przez trzy lata, nie wiedząc, czy film rzeczywiście będziemy robić. Do tej pory jestem mu bardzo wdzięczny, że miał w sobie siłę i cierpliwie czekał i w tym czasie dłubał i kombinował, jak technicznie aktorsko sobie tę postać Grześka wypracować. Bo jest bardzo dużo techniki w tym, co Michał ma, piekielnie dużo techniki. Tego się nie widzi, nam się wydaje, że to jest niepełnosprawny człowiek, a (to jest gra) tam jest bardzo dużo rzeczy, które w mięśniach, w sposobie mówienia było pedantycznie wręcz wygenerowane przez Michała.
Myślę, że niebagatelna jest też rola charakteryzatora. To są drobiazgi, ale one tworzą całość. Mam wrażenie, że gdy powstaje dobry film, to zapomina się, jak wiele osób go tworzy.
Bo w złym to łatwo mówić, że ten nawalił, tamten nawalił, a u Pana mam wrażenie, że trudno się przyczepić do czegokolwiek. Charakteryzatorka miała sporo pracy, jeżeli chodzi o postać Grześka, ale też wykonała ciekawą pracę odnośnie do Małgorzaty Foremniak. Małgorzatę Foremniak poznajemy trochę inną niż w jej dotychczasowych rolach.
Tak. Powiem parę słów, to Ania Gorańska robiła charakteryzację. I bardzo ważne są też kostiumy. Szczególnie jeżeli chodzi o Grześka. Emilia Czartoryska, która robiła kostiumy, kostiumem go też odmładzała, postarzała. Ania i Emilia wspólnie z Michałem tworzyli takie trio, które tworzyło tę postać. Myśmy mieli spory przebieg czasowy, a bywały dni zdjęciowe, gdy Grzesiek grał sceny z początku, środka i końca filmu, więc musiał w ciągu jednego dnia jako aktor przepoczwarzyć się, na naszych oczach on się rozwijał. Ania Gorańska musiała mu za każdym razem zmieniać charakteryzację, Emilia Czartoryska ze swoim zespołem musiała go za każdym razem inaczej ubierać. Te wszystkie elementy składały się na wrażenie, że on jest dzieciakiem albo facetem.
Anka wykonała wielką robotę, jeżeli chodzi o Michała. Każdy, kto zobaczy film, a potem Michała Sikorskiego prywatnie albo chociażby na zdjęciu, zobaczy skalę tej charakteryzacji.
A jeżeli chodzi o Małgosię, to muszę przyznać, że sam Małgosię Foremniak pomyliłem z Małgosią Płonką. Zupełnie z zaskoczenia mnie dziewczyny wzięły, bo mięliśmy tak ustawioną kalendarzówkę, że Małgosia Foremniak nie przyjeżdżała na pierwsze dni, jej sceny były trochę później. Pracowałem z Michałem Sikorskim i Łukaszem Simlatem nad jakąś sceną; była próba, byłem przy nich, odwracam się i widzę, że przy podglądzie stoi pani Małgosia Płonka. Bardzo chciałem, żeby państwo Płonkowie nie przyjeżdżali na plan, bo to byłoby krępujące dla nich i aktorów, i rzeczywiście państwo Płonkowie nie bywali na planie.
Byli tylko przy takiej scenie, która nie wymagała od aktorów dużego zaangażowania emocjonalnego. Podszedłem do podglądu, żeby jakoś sprawę wyjaśnić, żeby państwo Płonkowie opuścili plan albo byli tylko przez chwilę, i czym byłem bliżej, tym bardziej się orientowałem, że to nie pani Płonka, tylko Małgośka Foremniak. I to było niesamowite, bo Małgosia przyjechała dzień wcześniej, co mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem, że miała przyjechać sprawdzić charakteryzację i przymierzyć kostiumy. Przyszła mi się pokazać. I po raz pierwszy zobaczyła Michała Sikorskiego w charakteryzacji. Była przejęta, miała łzy w oczach, ponieważ jakoś wytworzyło się w niej, nie wiem czy jako aktorce, czy człowieku, taka więź z bytem, który powstał w wyniku pracy Michała, Ani Gorańskiej, Emilii Czartoryskiej. Zobaczyła na podglądzie Michała Sikorskiego w roli Grześka Płonki i powiedziała do mnie: „On jest taki bezbronny”. Jakby stała się jego mamą. I to był proces jakby wręcz chemiczny. W jej organizmie, mózgu, w jej sercu chyba najbardziej było coś takiego, co towarzyszyło jej i nam w tych relacjach już do końca filmu.
Bardzo często miałem poczucie, że wchodzę na plan zdjęciowy, ekipa się krząta, statywy przestawiają i się szykujemy do ujęcia, a Małgosia Foremniak ostrzy noże, choć nie będą grały w ogóle w scenie, tylko za chwilę je schowa do szuflady, ale jest już Małgosią Płonką. Łukasz Simlat nerwowo chodzi, coś chowa do lodówki albo pali papierosa. Michał Sikorski jako Grzesiek Płonka coś sobie bełkocze pod nosem, ja wchodzę, żeby coś zarządzić i nagle mam poczucie, że jestem u nich w domu, jakoś tak, robię się skrępowany, bo aktorzy wytworzyli takie poczucie, tak wchodzili głęboko w rolę... Nawet między ujęciami, między scenami, oni po prostu byli w rolach. Ja naprawdę cały czas miałem poczucie, że obcuję z innymi osobami niż z tymi w hotelu na śniadaniu, że to zupełnie ktoś inny. Że jestem u nich w domu, przeszkadzam i trochę jak reżyser dokumentalny proszę ich, że zaraz byśmy chcieli kręcić. Naprawdę traktowałem ich jak bohaterów dokumentalnych w pewnym momencie, a nie aktorów, więc mieliśmy takie poczucie w czasie pracy nad filmem, że patrzy się na to jak na dokument, nie na fabułę.
Obsada jest dużym atutem. Poza rolami pierwszoplanowymi moim zdaniem znakomite są role drugoplanowe.
Nie ma drugoplanowych.
Zapamiętałam odtwórcę Jurasa, czyli nauczyciela muzyki (Lech Dyblik). Górala. Przyznam, że do scen z nim nawet wracam. Będę też miała okazję porozmawiać z osobą odpowiedzialną za casting, więc mam nadzieję na jakieś szczegóły odnośnie do odtwórców ról w filmie. Będziemy zbliżać się do końca naszej rozmowy, a właściwie mam wrażenie, że dopiero zaczęliśmy. Pytań w zanadrzu mam sporo. To film bogaty w treść. Trochę powiedzieliśmy o ciekawostkach i kulisach jego powstawania. To jest też film społeczny. Przybliżył Pan fragment życia rodziny, gdzie jest niepełnosprawne dziecko, potem dorosły. Czym dla Pana osobiście jest ten film, właśnie w momencie, kiedy wchodzi do kin?
Mogę śmiało powiedzieć, że ten film zmienił moje życie, nawet nie zawodowe, bo planowałem zrobić wcześniej czy później film fabularny, więc sądzę, że bym go zrobił. Ale to, że była to historia Grześka, historia jego rodziców, i przede wszystkim że poznałem świat osób niepełnosprawnych, zmieniło mnie diametralnie jako człowieka. Takie mam poczucie i to mnie uruchomiło, pozafilmowo zacząłem intensywnie działać w stowarzyszeniu, w fundacji, która wspiera osoby z niepełnosprawnością. Robię to czysto prywatnie. Wydaje mi się, że coraz więcej miejsca w mojej przestrzeni życiowej zajmuje ten świat. Nie wiem, czemu tak jest, ale to się urodziło mniej więcej w tym samym momencie, gdy zrodził się pomysł zrobienia filmu o Grześku. Nadal to trwa i coraz bardziej się we mnie rozwija. Dla mnie ten film jest ważny, bo w jakimś sensie dał mi sens życia. Nie mówię, że go nie miałem, bo nie narzekam. Mam fantastyczną rodzinę, układa mi się zawodowo i tak dalej, ale cały czas czułem jakiś brak, jakieś niespełnienie. Jako człowiek mówię, w takim wymiarze nie rodzinnym, broń Boże, ale w takim, że chciałbym, aby moje życie miało jakiś większy sens. Na szerszym polu. I wydaje mi się, że ten sens zacząłem właśnie odkrywać dzięki pracy nad tym filmem, a teraz to już jest niezależne od filmu. Już żyje swoim życiem. To jest bardzo ważny dla mnie film.
Debiut pełnometrażowy, fabularny, udany.
To jest ważne uczucie, że udany, ale nie najważniejsze.
Zapraszamy do kin. Premiera 4 marca. Na film autentyczny, dynamiczny. Pełen humoru słownego, sytuacyjnego, taki zadziorny, z przytupem. Bardzo serdecznie zapraszam. Cieszę się, że miałam okazję z Panem porozmawiać. Dziękuję bardzo.
To ja bardzo dziękuję za zaproszenie. I zapraszam do kin, proszę się nie sugerować, że to film tylko o osobie z niepełnosprawnością, bo to właściwie film o każdym z nas. Wiele osób jest zaskoczonych. Nie spodziewali się takiego filmu, gorąco zachęcam, bo Państwo też mogą być pozytywnie zaskoczeni. Mam taką nadzieję.
Komentarze
-
Rewelacyjny
05.03.2022, 14:23Zgadzam sie, w Sonacie nie ma ról drugoplanowych, wszystkie są mistrzowskie! Film wzrusza, daje do myślenia, mówi jak ważne w życiu są marzenia i dążenie do celu.odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz