Transkrypcja podcastu: „Robert Korzeniowski: Zwycięstwo niesie”
Transkrypcja podcastu: „Robert Korzeniowski: Zwycięstwo niesie”
Ilona Berezowska: Dzień dobry, kolejny odcinek „Wizji świata”. Tym razem naszym gościem jest Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski z Atlanty Sydney i Aten, trzykrotny mistrz świata, dwukrotny mistrz Europy. Panie Robercie, gdy patrzymy na początki Pana kariery to tam nie ma materiału na mistrza. Jest angina, reumatyzm, sanatoria, astma, alergie. Skąd się wziął sport przy takim zamieszaniu zdrowotnym?
Robert Korzeniowski: Ja uważam, że wręcz przeciwnie. To jest idealny materiał na mistrza, dlatego że mistrzowie są jak bohaterowie mityczni. Wymykają się próbom anihilacji, wyłączenia i jak super bohaterowie dokonują brawurowych czynów. A tak zupełnie serio, to właściwie każde dziecko ma jakąś historię pewnie związaną z chorobami czy z niedomaganiem jakimiś.
W moim przypadku to się rzeczywiście wszystko jakoś skupiło, ale byłem pierworodnym synem, urodzonym z młodych rodziców. Widocznie te geny całkiem mocne wzięły górę nad choróbskami. Przede wszystkim chyba nigdy w głowie nie zaakceptowałem tego, że jestem gorszy, słabszy, że czegoś nie będę mógł robić i to, że dostawałem regularne zastrzyki z antybiotykami ani to, że miałem zwolnienie z WF-u przez dwa lata, nie przeszkadzało mi grać w piłkę na podwórku i jeździć na rowerze. Nie powiem, żeby oszukiwać lekarzy czy ich zalecenia, ale myślę, że wtedy był taki trend, że jednak aktywność nie leczyła i dziecko, które było z jakimś wskazaniem chorobowym, było raczej wyłączane, a nie rehabilitowane poprzez ruch czy sport. Ja całe szczęście wyszedłem z tego dosłownie i w przenośni cało.
Jedyne co mi pozostało na lata moich kontroli medycznych, sportowych, to wzmożona uważność, jeżeli chodzi o mięsień sercowy, czy na pewno wszystko jest ok, bo choroba reumatyczna uszkadza mięsień sercowy, czy może go uszkodzić. W moim przypadku tego nie było. O dziwo! I to wszystko. Poza tym miałem też takie poczucie zwycięstwa nad chorobą i tym silniejszy byłem w moich pragnieniach sportowych, tym bardziej cieszyłem się z każdego sukcesu, bo on był czymś ponad miarę, jeśliby patrzeć na to skąd wychodziłem, jaki był mój punkt startu. Może nie byłem materiałem na mistrza, tak z lotu ptaka patrząc, ale bardzo często to, co decyduje o sukcesie, to postawa. Można mieć podobne predyspozycje i nic z nimi nie zrobić.
Ja, akurat tak się złożyło, że miałem fizjologicznie ponadprzeciętne predyspozycje, ale przede wszystkim byłem bardzo silny mentalnie i to mnie właściwie ukształtowało jako sportowca, a nie możliwość regularnego formalnego uczestniczenia w lekcjach WF-u, czy w treningach, kiedy miałem te lat 12 bądź 13. Potem oczywiście trafiłem na treningi, ale to ciągle miało taki charakter zaskoczenia, że „Jak to, to ja już mogę i nic mi się nie stanie?”. Tu duże wsparcie rodziców też było, kiedy poczuli, że to jest dla mnie coś ważnego, to mnie nie hamowali, tylko wręcz powiedzieli: „No dobrze, to już idź na ten trening, tylko pamiętaj, nauka ponad wszystko”.
Ale to nie było tak, że od razu zaczęło się od chodu, prawda? Najpierw było judo. Skąd to judo?
No, to było oczywiste, skąd się wzięło judo. Kiedy się marzyło, żeby zostać Bruce’em Lee a w mieście nie było kung-fu, nie było karate, a pojawiła się możliwość trenowania judo, to wziąłem, co było, towar zamienny. Nie wiedziałem jeszcze, że judo ma tak wielką chwałę olimpijską. Nie żyłem tymi sukcesami wtedy.
Waldemar Legień pojawił się w 1988 roku, czyli już parę lat po tym, gdy ja zacząłem trenować. Trenowałem judo tylko sezon, właściwie to nawet niepełny, bo to były lata stanu wojennego i nie do końca to co robimy, podobało się milicji. Nie wiem, w jaki sposób miałem obalać system ucząc się padów, ale pewnie miała na to jakieś wytłumaczenie milicja. W każdym razie sala, w której trenowałem w technikum rolniczym, a właściwie w zespole szkół rolniczych w Tarnobrzegu, została zamknięta, mata wywieziona, trener niedopuszczony do nas i w zasadzie na wakacjach szkolnych między podstawówką a liceum byłem wyczekującym judoką na liście do odmrożenia zawodniczego.
Jednak ponieważ poszedłem do szkoły, gdzie była lekkoatletyka tymczasowo zapisałem się na lekkoatletykę nie mając pojęcia, że zostanę chodziarzem. To po prostu była jedna z opcji w sekcji lekkoatletycznej. Trener, w pewnym momencie wystawił mnie na zawody w chodzie i tyle. To nie tak, że dziecko – chociaż może dzisiaj tak się może zdarzyć – marzy o tym, żeby zostać chodziarzem. Bywa i tak. W klubie też mam takie dzieci, które przychodzą do nas do Klubu Lekkoatletycznego RK Athletics i chcą być chodziarzami. To wcale nie znaczy, że będą. To jeszcze musi być parę okoliczności. Czasem jest tak, że nikt sobie nie zdaje sprawy z tego, że będzie rzucał młotem, skakał o tyczce, ale trener widzi w nim potencjał i idziemy za głosem trenera. Ktoś mnie zauważył i wyselekcjonował.
Byłem przedziwnym zawodnikiem na początku, jeżeli chodzi o mój ubiór, zachowania. Nic nie było przystające do dzisiejszej epoki. W za małym dresie szóstoklasisty, a byłem już w liceum. Nie było wtedy niczego. Buty były na kartki, spodnie były cerowane, nie miałem bluzy od dresów tylko w swetrze biegałem. To tak jakby jakiś film, okupacyjny chyba przywołać, że dziecko trenuje mimo wszystko w zrujnowanej Warszawie, przykładowo. Ale naprawdę, tak to wyglądało. Właściwie to ja mimo wszystko trenowałem. Nic się nie zgadzało, nawet jedzenie nie było dostępne, a ja byłem w wieku dorastania. Mimo wszystko chodziłem na te treningi i byłem tak szczęśliwy, że mogę to robić, bo nie byłem już chory i mogłem mieć rówieśników wokół siebie.
Mogłem się jakoś spełniać. Mogłem gdzieś wyjeżdżać na zawody bliższe do Stalowej Woli, dalsze do Lublina a nawet bardzo dalekie, do Wrocławia i Gdańska.
Aż w końcu pojawiła się możliwość pojechania na olimpiadę i było bardzo blisko srebrnego medalu…
Ta historia z Barcelony z 92 r. jest historią, która będzie mi towarzyszyć do końca życia i trochę jest takim obciążeniem moim konwersacyjnym nawet dlatego, że wszyscy mnie pytają o to. „No ale jak to było tak naprawdę?”. Naprawdę, to nie wiem, jak było „tak naprawdę”. Fakty są, jakie są. Zostałem zdyskwalifikowany za niepoprawną technikę. Natomiast powody podjęcia tej decyzji dalej są dla mnie nie do końca wiadome.
Na czym polegała ta niepoprawna technika?
W chodzie sportowym trzeba mieć nogę atakującą, czyli tę, która jest z przodu, wyprostowaną w stawie kolanowym. Do 35 kilometra dostałem dwa wnioski na dyskwalifikację za niedoprostowanie tego kolana. Trudno powiedzieć, że chodziło o bieg, tylko po prostu miałem nogę tę, którą stawiałem, lekko ugiętą i potem zrobiłem wszystko, żeby ten błąd poprawić i właściwie koncentrowałem się już tylko na tym, by wyraźnie zwolnić, kontrolować technikę, która nie była jeszcze u mnie jakąś techniką wirtuoza. Tak mnie uczono i tyle. Robiłem najlepiej jak umiałem. Nie miałem intencji broń Boże oszukiwać. Niemniej jednak te 15 kilometrów zwolnienia istotnego, korekty, uwagi, bez żadnych dodatkowych gestów ze strony sędziów czy ich jakichkolwiek dodatkowych zastrzeżeń, to było za mało i na 400 metrów przed metą zostałem właściwie rozstrzelany przez sędziów, bo spadły na mnie trzy dodatkowe wnioski o dyskwalifikację. W ogóle nie miałem pojęcia, że to może się trafić.
Ostatnie 2 kilometry, paradoks polegał na tym, że podchodziłem pod bardzo dużą górę i w ogóle jakiekolwiek popełnianie błędów utraty kontaktu z podłożem… Drugie kryterium jest takie, że cały czas jedna noga powinna dotykać ziemi. Czyli naprzemiennie odrywamy, ale jedna powinna dotykać ziemi co sprawia, że zawodnik nie podskakuje i nie upodabnia się to do ruchu, który jest związany z biegiem, gdzie odbijamy, lecimy i lądujemy w uproszczeniu mówiąc. Ja trochę nie wiedziałem, co się dzieje, bo zrobiłem wszystko, było w porządku, a skończyło się jak się skończyło.
Widziałem zawodnika, pamiętam ten obrazek, Andrieja Perłowa, który wchodzi w bramę stadionu, widziałem Perłowa, który znajduje się już na bieżni. Byłem tuż za nim. Byłem przekonany, że jestem srebrnym medalistą olimpijskim, ale jak widać trzeba było jeszcze poczekać kolejne cztery lata, a przede wszystkim dojrzeć do tego, nabrać pokory wobec historii, wobec rywali, nauczyć się takiej krytycznej i samooceny, i tak samo zrozumienia pracy sędziów, którzy są tylko ludźmi. Mogą się mylić. Nie warto się frustrować na jednego czy drugiego, tylko trzeba robić swoje i trzeba pokazać, że jest się bezwarunkowo najlepszym, a nie relatywnie dobrym i tyle. Nas uczono relatywizmu.
Myśmy przychodzili z takiej PRL-oskiej Polski, która była zawsze trochę bardziej kartonowa, gorsza, masło w gazetę zawijane, itd. W związku z tym też nas uczono, że możemy być trochę gorsi albo wcale nie musimy być, krótko mówiąc, wybitni i najlepsi. I to gdzieś tam obciążało mnie w myśleniu w tym czasie w Barcelonie, bo ja właśnie mówiłem dlaczego mnie dyskwalifikują, a nie tego, który popełnia takie same błędy albo uważałem, że moje błędy są mniejsze od tamtego. Obiektywnie rację miałem, ale co z tego skoro z drugiej strony też obiektywnie albo subiektywnie sędzia podejmował wyniki, które obiektywnie wpłynęły na rezultat tych zawodów i nie byłem na liście startowej sklasyfikowany i koniec.
Raz można się podnieść, ale zaraz potem nastąpiły te mistrzostwa świata w Stuttgarcie i tam znowu było blisko.
To jest takie uproszczenie troszeczkę, bo rzeczywiście rok upłynął i byłem bardzo bliski zdobycia brązowego medalu w Stuttgarcie i tam też zdarzyła mi się dyskwalifikacja. To było trochę takie mało wyraźne pouczenie mnie przez sędziów. Takie wbicie mnie w ziemie trochę, bo ja chciałem się im postawić. Pokazać, że moje jest na wierzchu i że ja Wam tu pokażę, jak się chodzi, a nie Wy będziecie mi tutaj mówić, jakie są wasze mądrości. Tym bardziej – uwaga – ja nie jechałem do Stuttgartu z niczego, czyli po dyskwalifikacji w Barcelonie. Po drodze miałem srebrny medal halowych mistrzostw świata. Wygrałem Uniwersjadę. Byłem czwarty w pucharze świata, zrobiłem rekord świata nieoficjalny na 35 kilometrów. Prawdopodobnie na dystansie olimpijskim, bo taki będzie teraz w Paryżu.
W związku z tym, ja jechałem z poważnymi aktywami do Stuttgartu, ale tam zabrakło też koncentracji na perfekcji technicznej, na sobie. Za bardzo się przejmowałem tym, co o mnie powiedzą albo jak ja bardzo im pokażę, że mam tutaj rację. To była ostatnia taka lekcja, kiedy odczułem na własnej skórze, że walenie pięścią w stół i mówienie ludziom, że moje jest na wierzchu przynosi umiarkowane skutki, a w tym wypadku żadne. To był też taki moment, kiedy musiałem sobie uświadomić, że albo idę dalej i robię to też na nowych warunkach i z głębokim przekonaniem, że naprawdę stać mnie na więcej niż historię zdyskwalifikowanego dwukrotnie zawodnika.
W ogóle pamiętam obrzydliwy jakiś taki ranking Przeglądu Sportowego zrobiony z największych rozczarowań i upadków roku i ja byłem łącznie z zawodnikami, którzy byli zdyskwalifikowany za doping. No wrzucanie mnie do jednego worka wtedy, to było dla mnie coś absolutnie koszmarnego, bolało mnie – tak po prostu po ludzku mnie to bolało. Ale podniosłem się i wymyśliłem siebie na nowo, bo liczyłem się. Pamiętam też, że sprzedałem samochód, który mnie kosztował więcej z ubezpieczenia i utrzymania niż pożytku z niego miałem. Zacząłem jeździć komunikacją miejską, zredukowałem wszystkie potrzeby pozasportowe do minimum, postawiłem wszystko na jedną kartę. Powiedziałem, że jednak daję sobie szansę i chcę być tym kimś, o istnienie kogo się podejrzewam wewnętrznie. Musiałem tego mistrza urodzić krótko mówiąc.
No i szybko przyszły sukcesy.
Rzeczywiście przyszły szybko i kluczowym dla mnie było opanowanie też nowych zasad techniki, bo wprowadzono przepis o tym, że noga ma być wyprostowana nie w momencie tylko przejścia ciała do przodu (czyli w tej osi wertykalnej ciała) tylko już w momencie, kiedy stawiamy nogę z przodu i to kolano ma być jeszcze wcześniej wyprostowane. Okazało się, że coś co miało być dla mnie kolejnym utrudnieniem, bo przecież to jest nowe kryterium techniczne, stało się moją przewagą, bo ja po prostu tak opanowałem tę nową technikę i w tak wyraźny sposób pokazałem jak bardzo dobry jestem w tych nowych przepisach, że sędziowie zaczęli mnie podawać jako przykład zawodnika, który robi to najlepiej. Nawet przypisywali sobie jakieś zasługi, że to właśnie oni mnie nauczyli tego i koniec. Dobrze, jak było tak było. Historia to oceniła. Niemniej jednak rzeczywiście jest to takie pilne odrabianie lekcji.
Tak samo nauczenie się nierelatywizowania własnych błędów, tylko szukanie naprawdę perfekcji w tym, co się robi sprawiło, że do Atlanty na igrzyska jechałem z takim głębokim przekonaniem, że stać mnie nie tylko na odrobienie straty za Barcelonę, ale na wszystko, na to, że będę mógł sięgnąć po tytuł mistrzowski. Nawet czytałem sobie taką książeczkę, ona literacko jest słaba, ale dla mnie tematycznie była dobra. Autostwa Macieja Kuczyńskiego. To była historia chłopaka, który był pasterzem w Andach i właśnie obserwował szybkich biegaczy andyjskich i został mistrzem biegania. Dla mnie taka bajka była dobra, tym bardziej, że się też interesowałem tematami andyjskimi, prekolumbijskimi. Pomyślałem sobie, że trochę jestem takim chłopakiem, który właściwie znikąd przychodzi sobie, który obserwuje wielkich i koniec końców ma szansę wejść na te salony, ale to było głęboko już przemyślane. Ja byłem bardzo dojrzały do tego w Atlancie, żeby nie tylko być technicznie, sportowo przygotowanym do udźwignięcia tego ciężaru rywalizacji, ale przede wszystkim mentalnie.
Atlanta. Zarówno olimpiada, jak i paraolimpiada wśród zawodników ma opinię najgorzej zorganizowanych zawodów w ich historii. Pan też tak uważa?
Absolutny dramat. Zgadzam się. Dla mnie jedyne wspomnienie, które ten dramat niweluje, to jest mój złoty medal, ale ilość potknięć, a właściwie wielkie wpadki, jakie tam potknięcia, Amerykanów była gigantyczna. Ja się przecież do wioski olimpijskiej nie mogłem dostać, bo nie wiedzieli, gdzie jest wjazd. Przez dwie godziny jeździłem dookoła wioski. Były dramatyczne warunki bytowe w tej wiosce. Pokoje zupełnie niewyciszone. Miałem pokój naprzeciwko spłuczek syfonowych w toaletach i słyszałem każdą wizytę w toalecie kogokolwiek. Atak w parku olimpijskim, terrorystyczny, gdzie nikt nie wiedział, o co chodzi i był chaos absolutny w Atlancie. Po tym ataku i tak i tak ludzie przenikali do wioski bez większej kontroli. Pamiętam, że kiedy zgasł znicz olimpijski, to zdjęto wszystkie ogrodzenia wokół wioski, mimo że było tam jeszcze tysiące zawodników, ponieważ stwierdzono, że już jest po igrzyskach. Myśmy nie mieli nawet co jeść na końcu. I pamiętam, że ostatnią dobę zajadaliśmy resztki, jakieś burgery po prostu, które zostały, bo restauracje też pozamykane, zresztą restauracje to dużo powiedziane, stołówki. No, powiem szczerze igrzyska bardzo, bardzo szczególne. Całe szczęście, że się skończyło dla mnie złotym medalem.
Tam jednym a w Sydney aż dwoma…
Tak, w Sydney to się wydarzyło coś takiego, co właściwie powinno być studiowane przez psychologów, bo ja sam sobie i innym udowadniałem wcześniej, że to się nie może wydarzyć. I mówiłem jak bardzo trudne jest osiągnięcie szczytu olimpijskiego na dwóch dystansach w ciągu tygodnia, po czym kiedy dostałem poważny łomot to po raz ostatni w Sewilli, w 1999 roku byłem zdyskwalifikowany za technikę, a przede wszystkim za kompletne rozminięcie się z zawodami, bo mnie rozpracowała konkurencja tak, że ja właściwie nie wiem za bardzo, po co tam byłem w tej Sewilli.
Byłem upokorzony, ale chciałem zrobić coś większego, ambitnego i wiedziałem też, że mój czas sportowy jest ograniczony, a z kolei moje aktywa są całkiem mocne. Wymyśliłem wtedy, że jednak spróbuję wykorzystać ten cień szansy, czyli dublowanie dystansu i sięgnąć po maksimum na obu dystansach. Na to przystał mój zespół. To było przegadane i wystudiowane i to był najbardziej innowacyjny program metodycznie, logistycznie przeprowadzony, psychologicznie również, który przyniósł dwa złote medale olimpijskie. Dla mnie do dzisiaj to jest coś niesamowitego. Nie żebym sam siebie wychwalał, ale byliśmy bardzo odważni, ja i cały ten mój zespół, żeśmy się tego podjęli, bo równie dobrze można było stracić oba medale tak idąc na dwutorowe przygotowania. A jednak stało się inaczej.
Kończył Pan karierę po Atenach. Dobrze pamiętam, że tam startował Pan po urazie, nie w pełni sił?
Kończyłem karierę po Atenach, w 2004 r. Tam byłem w pełni zdrowia. Niemniej jednak rok wcześniej w Paryżu miałem bardzo poważny uraz, porażenie nerwu międzyżebrowego i właściwie, gdybym przegrał wtedy ten Paryż, to nie wiem jakby się potoczyła moja kariera dalej, bo byłbym jakby naznaczony porażką już w wieku 35 lat. Taka pewnie by się zaczęła faza schodząca. A ja wręcz przeciwnie w Paryżu mimo, że byłem tak poważnie dotknięty tym urazem, kontuzją, to siłami wewnętrznymi pozbierałem się, oczywiście z pomocą lekarzy i jeszcze ustanowiłem rekord świata. To jest w ogóle coś niesamowitego i walka była tak wspaniała pomiędzy mną a Rosjaninem Germanem Skuryginem, że ten pogratulował mi po zawodach i powiedział, że to był wielki honor przegrać ze mną w taki sposób.
German Skurygin szedł na rekord świata i tylko jeden z nas mógł zostać rekordzistą i mistrzem świata. Postanowiłem wziąć wszystko dla siebie. I tam też takiego ogromnego wysiłku dokonałem mentalnego, kiedy na końcówce przyspieszyłem, wyobrażając sobie, że jestem na krótszym dystansie i że mogę zrobić to co robię zawsze na dwudziestu kilometrach. A ten dla mnie był pożegnaniem, wtedy to był ostatni start i trochę, tak jak czytając Pana Tadeusza, mamy te wszystkie ostatnie polonezy, zajazdy, z ostatniego rogu grał i tak dalej. Tu też wszystko jest ostatnie: ostatnie zgrupowanie tu, ostatnie tam, ostatnie zawody, ostatni puchar Europy, ostatni puchar świata. Miałem takie poczucie trochę takiego domykania historii, ale pozytywnego, bo nic źle się nie kończyło. Tylko wiedziałem, że już nie będę miał kolejnej szansy i że to trzeba zrobić tu i teraz.
Pamiętam, że kiedy jechałem do Aten byłem bardzo skupiony na tym co robię. Był oczywiście, jak to zawsze bywa u superbohaterów element sprawdzający, czyli bardzo poważny wypadek mojego przyjaciela, którego wyciągnąłem 10 dni przed igrzyskami, przed startem w igrzyskach z samochodu z pogruchotanym kręgosłupem i to był mój samochód i to był kolega, który wracał z mojego treningu, ja tam mogłem jechać też. Ogromne rozedrganie emocjonalne, ale potem wszystko wróciło do normy i musiałem się na nowo zbudować. Wygrałem Ateny szanując moich rywali, będąc świadomym tego, że oni są młodsi, oni mają świetne wyniki i oni mają mnie ładnie rozpracowanego i też zastosowałem tam inną taktykę. Nie narzucałem się specjalnie, dałem się wyhasać młodzieży trochę, i zrobiłem swoje na ostatnich 12 kilometrach. Do dzisiaj można jeszcze znaleźć na Youtubie zygzakującego Denisa Niżegorodowa od krawężnika do krawężnika, ale to nie dlatego, że coś niewłaściwego znalazło się w jego bidonie, tylko dlatego, że właśnie parę bidonów ominął, potwornie się odwodnił i w koszmarnym cierpieniu kończył te zawody. Ja wręcz przeciwnie, uśmiechnięty, zadowolony przybijałem piątki. Zwycięstwo niesie, krótko mówiąc. Ja byłem do tego zwycięstwa znakomicie przygotowany i cieszę się bardzo, że tak się mogłem pożegnać z tym światem sportu, a jeszcze to, że miałem ducha-walczaka do końca, podkreśla to jeszcze na igrzyskach zaprosił mnie na zawody, takie już naprawdę ostatnie, bo to był ostatni rok, ale jeszcze nie start, do Piacenzy Maurizio Damilano - mistrz olimpijski z Moskwy, żeby tam w Memoriale Pino Dordoniego, mistrza z Helsinek wystartować. I pamiętam, że nawet tej ostatniej w życiu dychy nie chciałem oddać a był moim rywalem aktualny [wtedy] mistrz olimpijski Ivano Brunetti z 20 km. Dla mnie to była życiowa sprawa. Nie, że się bałem, że jakaś kariera się zawali, po prostu do końca chciałem wygrywać i te ostatnie w życiu zawody też wygrałem ze sporą przewagą
Miał Pan już wtedy pomysł na siebie, co będzie dalej?
Wiedziałem, że chcę robić coś ważnego w sporcie. Nie miałem takiego planu, że nie wiem, mam podpisany kontrakt i odpalam go za dwa, trzy miesiące. Wiedziałem, czego nie chcę robić. Wiedziałem, że nie chcę jeździć po jarmarkach i opowiadać o swojej historii, ale nie miałem pojęcia mimo, że planowałem rozwijanie własnej marki sportowej, klubu, (jeszcze go wtedy nie stworzyłem, ale chciałem, dopiero kilkanaście lat później go stworzyłem), to oferta pracy, jaka przyszła z Telewizji Polskiej, a najpierw mi się wydawało, że mnie do Teleranka zapraszają i z tą myślą szedłem na spotkanie z dyrektorem Jedynki, a potem ten mnie zaprowadził do prezesa Dworaka i się okazało, że panowie mnie do pracy zapraszają. Ciągle jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo istotny to będzie krok w moim życiu, ale wiedziałem, że muszę go wykonać, bo potrzebowałem dużego wyzwania.
Kiedy stałem na szczycie Akropolu, wiedziałem, że chcę robić coś, co będzie zmieniało sportową rzeczywistość, co będzie wpływało na sportową rzeczywistość. Stało się to akurat w mediach i uważam, że to była dobra decyzja, mimo że było bardzo trudno, mimo, że bardzo wiele osób mnie atakowało, odbrązowiało. Bardzo łatwo jest uderzać w mistrza olimpijskiego, który przecież powinien spełniać wszystkie zachcianki odbiorców telewizyjnych i pełnić ultra misję najlepiej za darmo, ale cóż, to mnie utwierdziło w przekonaniu, że wyzwania trzeba podejmować bezkompromisowo.
Dwa lata po rozpoczęciu takiej pracy, tej mediowej, telewizyjnej, działał już kanał sportowy. Budował później swój zasięg i stawał się coraz bardziej istotny. Do dzisiaj funkcjonuje TVP Sport i jestem dumny z tego, że byłem pomysłodawcą i inicjatorem tego. To było dla mnie bardzo poważne sprawdzenie, w zakresie takim, czy te wartości, które wyznawałem, czy ta postawa, jaka była mi właściwa, przekładają się na innym polu, niż tylko i wyłącznie dystans 50 km.
Teraz promuje Pan sport powszechny…
Uważam, że moją misją jako sportowca jest zachęcanie ludzi, by osiągać jakieś cele zdrowotne, życiowe poprzez sport, by dawać szansę swoim dzieciom, aby spróbowały tego bycia mistrzem. I bardzo, bardzo wierzę w rolę edukacyjną sportu, w rolę łączenia pokoleń, środowisk. Właściwie to paradoksalnie trochę się wyleczyłem z takiego zerojedynkowego wyniku. Ja wyczynowiec, multimedalista olimpijski czy mistrzostw świata patrzę na sport w dużo szerszym spektrum. Traktuję wyczyn bardzo poważnie, niemniej zdaję sobie sprawę z tego, jak niewielki odsetek ludzi, może osiągać sukcesy wyczynowe. A z kolei sport jest zjawiskiem, które powinno towarzyszyć naszemu życiu tak długo, jak żyjemy i powinien nas kształtować zdrowotnie i społecznie.
Mój przyjaciel, specjalista medycyny sportowej, profesor Ernest Kuchar bardzo mnie zainteresował takim stwierdzeniem i jestem wierny temu myśleniu, że właściwie powinniśmy zrobić wszystko w naszym życiu, by być sprawnymi do końca życia, jak najlepiej się cieszyć życiem i z tego świata odejść w jak najlepszym zdrowiu i kondycji. Jakkolwiek by to nie brzmiało przewrotnie, to tak powinno być. Powinniśmy zrobić wszystko, by nasza aktywność sprawiała, że my sami dla siebie będziemy bardziej wartościowi i też będziemy jak najmniejszym obciążeniem dla naszych dzieci, kiedy już się zestarzejemy. Kiedy chodzi o same dzieci to uważam, że sport niesamowicie je wychowuje. Ja niedawno miałem spotkanie z rodzicami z RK Athletics i tłumaczyłem rodzicom, żeby my nie jesteśmy jako trenerzy osobami od zadawania dzieciom ćwiczeń fizycznych i wystawiania ich do zawodów. Przede wszystkim jesteśmy ich partnerami w wychowaniu. Dzięki nam dzieci będę sobie lepiej radziły w szkole, lepiej będą zdawały egzaminy, będą mniej przybite, jeżeli nastąpi jakakolwiek porażka w jakiejś innej sferze nawet niż sportowej. To są bardzo ważne elementy, dlatego z takim dużym przekonaniem wspieram te wszystkie idee propagowania sportu.
Z żoną utworzyliśmy projekt mediowy w zasadzie na razie, ale on powolutku coraz bardziej się przekuwa w operacyjny, bo są konkretne wydarzenia, treningi, działania. Chodzi o „Walking lovers”. Kochamy chodzenie, chcielibyśmy, żeby Polska chodziła jak najwięcej. Świat pokazuje, że to jest absolutnie globalny trend i walkingu nic nie zatrzyma. W Ameryce chodzi 120 mln ludzi w celach sportowych i rekreacyjno-sportowych i uważam, że tak jak była w Polsce ogromna moda na bieganie i ta moda jest dalej ważna, istotna, to jeszcze większa moda nas czeka jeśli chodzi o chodzenie. Chodzenie ze świadomością sportową i chodzenie ukierunkowane na zdrowie, urodę, przygodę, relacje, a jako sport aktywność na całe życie.
Czy to może się przydać także osobom z niepełnosprawnościami, oczywiście w zakresie ich możliwości fizycznych?
Z całą pewnością dla osób takich jak niepełnosprawne albo sprawne inaczej. Mam kłopot z mówieniem „z niepełnosprawnością”. Niektóre osoby są zadziwiająco sprawne i chciałbym być tak sprawny jak i one. Chodzenie wydaje się bardziej przyjazne. Wysiłek może być lepiej moderowany. Można wyobrazić sobie, że osoby z dysfunkcjami kończyn dolnych czy po amputacjach, prędzej będą chodzić niż biegać. To samo dotyczy dysfunkcji lub zaburzeń w górnych częściach ciała. Jednak chodzenie jest zdecydowanie bardziej przyjazne dla kręgosłupa. Nie ma tutaj wahania środka ciężkości góra – dół. Można trenować w każdym terenie. Oczywiście możne być też chodzenie na wózkach.
Sama w ogóle idea wyjścia, przemieszczania się, resetu mentalnego, rozmowy nieraz o tematach ważnych w trakcie chodzenia czy takiego podkręcenia tempa, żeby rozmowa już nie była możliwa, ale żeby zostać ze swoimi myślami już tylko, to jest coś bardzo uniwersalnego. Uważam, że to może nas wszystkich bardzo pięknie integrować. Czy ludzie chodzą z kijkami, czy bez, czy mają jakieś inne przybory, które są im potrzebne do tego, to uważam, że zdecydowanie więcej ludzi sprawnych inaczej, może chodzić niż biegać
Jaka jest przyszłość chodu sportowego, teraz gdy planowane są zmiany. W Paryżu nie będzie już 50 km. Co się stanie z tą dyscypliną?
Ja myślę, że to jest tylko jakiś etap. Geneza zmiany dystansu jeszcze nie wiadomo na jaki, bo on nie jest potwierdzony w Paryżu. Wiemy, że w Eugene w mistrzostwach świata będzie to 35 kilometrów zamiast pięćdziesiątki. To musi zaowocować jakimiś zmianami, przekazem, który będzie łatwiejszy w odbiorze dla kibica, że nie będzie trwał po 4 godziny i więcej w wydaniu najwolniejszych zawodników. Sam byłem w gronie, które reformowało te dystanse i powiem zupełnie szczerze, że byłem przeciwny dystansowi 35 km i uważałem, że chód powinien się odbywać albo na dystansie maratońskim albo półmaratońskim, jeżeli już mówimy o jakichś korektach, a na pewno widziałem też możliwość sztafet chodowych, które by tak jak Ekiden łączyły różne dystanse. Demokracja ma swoje prawa. Zostałem przegłosowany i tyle. Obrona, no tak jak obrona Częstochowy, tyle że Częstochowa została obroniona, a pięćdziesiątka była nie do obrony, dlatego że było jasne, że media nie kupią tej 50 i tyle. Trzeba krótszych, bardziej dynamicznych form i mamy dzisiaj taki kompromis.
Uważam, że chodzenie będzie miało dwa wątki. Jeden to ten olimpijski. Bardzo dobrze, że chód olimpijski zostaje pod innymi dystansami, bo jaka to jest różnica tak naprawdę dla widza czy trenujących. No inny dystans. Zmiana przepisów i tyle. Wiele konkurencji miało takie historie na swoich kartach. Ważne jest to, że równolegle chód ten masowy fitnesowy, power walkingowy [się rozwija]. Myślę, że gdyby nie było tego rozwoju, tego masowego to za chwilę chód olimpijski straciłby rację bytu, no bo po co ma istnieć konkurencja, która jest na tyle wyabstrachowana, na jakichś dziwnych dystansach, które nie pasują ani do tradycji maratońskiej ani podobnych dystansów, które znamy ze stadionów. A tak ja widzę znakomitą wręcz przyszłość i być może dzisiaj mamy do czynienia z taką jakąś fazą przejściową, gdzie widzimy te 20 i 35 km, a za chwilę wrócimy do tematu uatrakcyjnienia chodu przez elektroniczną kontrolę kontaktu, przez specjalne urządzenia, które będą pozwalały ludziom chodzącym szybko integrować się z maratonami, dużymi imprezami i w kategorii chodziarzy pełnoprawnie sięgać po nagrody. To wszystko jest bardzo realne. Technologia już jest. Wymaga tylko inwestycji i rozwoju. Musi mieć swojego patrona ta technologia.
Natomiast chodzenie, człowiek zawsze chodził i będzie chodził i pewnie będzie chciał zdobywać nagrody i medale za to chodzenie. Myślę, że największą nagrodą dla człowieka chodzącego jest to, że może chodzić. Nawiązując do wątku niepełnosprawności, powiedzmy sobie szczerze, to jest wielka sprawa, kiedy możemy sobie sami nadawać tempo, regulować wysiłek, pójść tam, gdzie nas oczy poniosą, z punktu A do punktu B i koniec.
To na zakończenie poproszę jeszcze o Pana plany. Gdzie Pan jeszcze zamierza zajść w życiu?
Idę sobie przed życie dalej. Mam 53 lata. Niedawno z żoną świętowaliśmy setkę, bo tak poskładały się nasze cyferki. 53 do 47. I to był taki moment do zastanowienia się rzeczywiście na ile chcę żyć jeszcze historią, chociaż z niej tylko czerpię, a na ile tworzyć nowe fakty. Myślę, że ten temat walking loversowy, czyli propagowanie chodzenia jako takiego, ruszania z kanap i nie tylko mas, to jest temat dla mnie bardzo ważny. Mam ogromną misję do spełnienia jeżeli chodzi o lekkoatletykę dla dzieci, o kluby sportowe i tutaj będę też wiele wysiłku wkładać w to, żeby pracować z samorządami, ale mam też taką świadomość, że jestem jednym ze strażników pieczęci olimpijskiej. Moje zaangażowanie w Eurosport i tematykę olimpijską jest tutaj nieprzypadkowe. Mówię z pełną świadomością olimpijską a nie tylko lekkoatletyczną, bo uważam, że olimpizm mnie stworzył tym, kim jestem a nie sama lekkoatletyka. Ta wielowątkowość sportu bardzo mnie budowała i cieszę się bardzo, że do tej rodziny olimpijskiej należę.
Bardzo dziękuję za spotkanie.
Ja też bardzo dziękuję.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz