Ma kłopoty Bednarski: Szpital
Powiem krótko – chcesz być zdrowy, unikaj służby zdrowia. Po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalu doszedłem do wniosku, że osoba prawdziwie dbająca o swój stan zdrowia powinna wystrzegać się jak ognia pobytu za szpitalną bramą, zwłaszcza jeśli porusza się na wózku.
Ale po kolei. Nikt z nas nie jest Supermanem i każdemu zdarza się na coś zachorować. U mnie nieszczęśliwie nałożyły się dwie sprawy: anemia i dość paskudna bakteria, która zagnieździła się w moim pęcherzu. Niestety ta druga przypadłość, w związku z koniecznością podawania bardzo mocnego antybiotyku, wymagała pobytu w szpitalu. W żaden sposób nie można było zastąpić tego kuracją w domu czy nawet codziennym wizytami u przeszkolonej pielęgniarki. Zdaniem polskich lekarzy, trzydziestokilkuletni mężczyzna nie może pobierać ratujących mu życie leków bez pełnej opieki ze strony armii personelu medycznego.
To jednak dopiero początek kłopotów. Przede wszystkim wózkowicz w szpitalu budzi dosłownie grozę wśród całego personelu i z założenia traktowany jest jak źródło dodatkowych uciążliwych obowiązków. Pomijam kwestię braku dostępności – hasło „szpitale są dla zdrowych” wciąż pozostaje prawdziwe i tylko pomoc spotykanych na szpitalnych korytarzach miłosiernych Samarytan pozwalała mi dostawać się do pewnych miejsc.
Podobnie z salą, w której leżałem, a która zdaniem ordynatora była najlepsza na oddziale. Łóżko, na którym miałem leżeć, mogłoby posłużyć za narzędzie tortur – brak regulowanej wysokości, nieblokowane kółka (co przy wsiadaniu na wózek groziło wypadkiem) i do tego wysłużony materac z dość charakterystycznym wgnieceniem na wysokości pośladków. Dzięki temu całkiem mijała mi ochota na dłuższe wylegiwane się i już o siódmej, gdy zaczynał się obchód, byłem ubrany i gotowy.
Równie miłe wspomnienia wiążą się z łazienką, która także miała być w pełni dostosowana. Owszem, byłaby – jeśli za przejaw „dostosowania” uznamy brak deski sedesowej. Jedynie cichy „układ” z personelem, dzięki któremu mogłem raz na dwa dni udawać się do domu, uratował mnie przed przykrymi konsekwencjami braku dostępnego prysznica i toalety.
To wszystko byłoby jakoś do przełknięcia – wystarczy przyjąć, że żyjemy w „dzikim kraju” lub że choroba jest karą za grzechy i zwyczajnie musimy swoje odpokutować – gdyby nie stosunek personelu do pacjenta. Przede wszystkim: znieczulica – leżący ze mną na jednej sali mężczyzna z zaawansowanym stwardnieniem rozsianym nie mógł doprosić się o to, by przewrócić go na drugi bok. Nigdy nie zapomnę też pytania, które zadał mi lekarz obsługujący aparat rentgenowski – o to, czy nie mógłbym wstać do badania!
Stosunek lekarzy i pielęgniarek do osób poruszających się na wózku był skrajnie lekceważący – jedynym dowodem na specjalne traktowanie, na który mogłem liczyć, było... zmniejszenie racji żywnościowej. Tak więc mimo anemii, która wymaga odpowiedniej diety, byłem karmiony jak większe dziecko.
Mam też dobrą radę dla wszystkich, którym zagrażają odleżyny – weźcie swoje materace. Inaczej za sprawą tych szpitalnych możecie doznać poważnego uszczerbku na zdrowiu. Podsumowując: ze szpitala wyszedłem sporo chudszy i bardziej zmęczony, ale też mądrzejszy. Teraz wiem, że na wózku czy bez wózka, trzeba mieć niezłe zdrowie, by przeżyć leczenie w Polsce.
Łukasz Bednarski jest doradcą zawodowym w Centrum Integracja w Warszawie.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz