Jaka jest moc Internetu dla Michała Pola?
- Od początku wiedziałem, właśnie z rozmów, że absolutnie ostatnią rzeczą, na jaką czekają paraolimpijczycy, jest litość albo głaskanie po głowie. Jeżeli się nie udało, to piszemy, że się nie udało. To jest po prostu sport. Traktuję ich tak samo i przekonuję, że oni są dokładnie takimi sportowcami jak olimpijczycy. Liczba wyrzeczeń jest jednakowa. Przy czym nie chodzi o pokazanie, że oni są lepsi od olimpijczyków. Nie należy ich sobie przeciwstawiać, a raczej stawiać obok siebie, ale staram się to robić bez litości, traktować ich osiągnięcia jak innych sportowców – mówi Michał Pol w wywiadzie z Tomaszem Przybyszewskim.
Tomasz Przybyszewski: Wyobraźmy sobie, że w niewyjaśniony sposób traci Pan na dobę dostęp do Twittera, Instagrama, Facebooka i YouTube’a. Co się z Panem dzieje? Trzeba wzywać karetkę?
Michał Pol: To byłaby pewna zapaść, bo gdzieś od 2006 r. jestem po prostu uzależniony od internetu, od wszystkich czołowych kanałów społecznościowych. Zdiagnozowałem u siebie syndrom, który jest już nazwany FOMO, czyli „fear of missing out” – strach przed byciem niepodłączonym, strach przed tym, że coś nam ucieka.
W ubiegłym roku leciałem do RPA, to był ostatni wyjazd przed pandemią, bardzo długi lot, przez Stambuł. Miałem takie poczucie, że tyle się dzieje, a ja tego po pierwsze, nie śledzę, nie wiem o tym, a po drugie, że nie mogę tego skomentować w ten czy inny sposób.
Ile godzin był Pan offline?
Paręnaście. Jest coś takiego jak uzależnienie od newsa, choć zwłaszcza Twitter to jest coś więcej niż tylko newsy, to jest cały infotainment, czyli taka jakby zabawa informacją. Najpierw jest news, że Leo Messi jest już zawodnikiem PSG, potem są jakieś filmiki, on macha przez okno, wreszcie memy, skojarzenia, filmiki z golami jego i Neymara itd. Są więc newsy, za nimi idą poważne komentarze, ale też memy. Wydarzenia sportowe, polityczne, ale zwłaszcza klęski z igrzysk czy Euro ludzie odreagowują memami, cudownymi zresztą.
Istnieje cały nowy styl oglądania wydarzenia sportowego z drugim ekranem, jeśli nawet nie z trzecim, bo mnie np. często zdarza się oglądać dwa mecze naraz. W ręku mam smartfon z Twitterem, ale też z jakimiś statystykami, widzę, ile kto razy dotknął piłki, a jeszcze mam tablet często, bo gdzieś indziej dzieje się coś ciekawego.
Ma to już nawet swoją nazwę: multiscreening.
Kolejny bardzo zabawny współczesny syndrom to są tzw. ceramic surfers, czyli surferzy ceramiczni. To ludzie, którzy wychodzą z ważnych spotkań w biurach albo z randek do toalety, żeby usiąść na kibelku i sprawdzić smartfona.
Skąd się wzięło Pańskie uzależnienie od mediów społecznościowych? Jak to się stało, że tak mocno Pan w nie wsiąkł?
Nie planowałem tego, wszystko działo się w sposób naturalny. Przecież kiedy zakładałem konto na Twitterze w 2009 r., nie miałem pojęcia, czym się Twitter stanie. Na początku tam było paręnaście osób. Po prostu zawsze mnie intrygowały ciekawostki, nowe technologie, zwłaszcza w internecie. W ogóle samo odkrycie internetu! Pamiętam swój pierwszy raz: oglądałem mecz koszykówki NBA, ktoś mi pokazał, jak na ekranie komputera po prostu zmieniają się cyferki. Nic więcej, nie było żadnego obrazu.
Kiedy to było?
To musiał być 1997 r., tak mi się wydaje. A jako dziennikarz po raz pierwszy miałem do czynienia z takim wczesnym internetem w 1998 r. Byłem korespondentem na mundialu we Francji, gdzie w biurach prasowych stało parę komputerów, w których był intranet z informacjami o treningach, dokąd można pojechać, zrobić wywiady z zawodnikami. Wtedy odkryłem też, że czołowe światowe dzienniki mają swoje strony internetowe, na które wrzucają wszystko to, co idzie do gazety. To zresztą błąd wydawców, za który płacą do dzisiaj tym, że ludzie się przyzwyczaili, iż w internecie wszystko jest za darmo.
W każdym razie bardzo korzystałem ze źródeł anglojęzycznych, ale też np. szwedzkich. Już wtedy dojrzałem moc internetu. Kiedy tylko się pojawił YouTube, dość szybko założyłem na nim kanał. Także autorski blog, na którym było bardzo dużo komentarzy od kibiców, takich samych pasjonatów sportu jak ja. Zacząłem dla nich urządzać konkursy literackie, trzeba było napisać na jakiś temat, a potem zwycięzcy zostawali stażystami w Sport.pl i wielu jest dzisiaj wybitnymi dziennikarzami.
W okolicach 2009 r., gdy straciłem etat w „Gazecie Wyborczej”, w naturalny sposób przeszedłem do sieci. Zacząłem robić wideo do internetu.
Była to wtedy nowość.
Tego nikt wcześniej nie robił, my się wszystkiego uczyliśmy, nikogo nie kopiowaliśmy, to były czasy pionierskie i nikt właściwie nie wiedział, jak to ma wyglądać.
Na mundial w 2010 r. jako reporter wideo pojechałem robić krótkie materiały i podglądałem, co robi światowa konkurencja. A tam po prostu facet staje na tle stadionu w Johannesburgu i coś mówi. Robiliśmy więc takie krótkie materiały, a z czasem wymyśliliśmy, żeby robić studio. Skoro jest w telewizji, to dlaczego nie w internecie?
Dzisiaj tak jest, że gdy kończy się mecz, to można poczekać, aż przeleci 15 minut reklam, i oglądać studio w telewizji albo można od razu wejść na YouTube’a i mieć gorącą dyskusję, jeszcze z własnym udziałem, bo się pisze na czacie.
Michał Pol, dziennikarz, influencer, youtuber, twitterzysta, attaché prasowy reprezentacji paraolimpijczyków i ampfutbolistów – obok Pauliny Malinowskiej-Kowalczyk, sekretarz generalnej Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego
No właśnie, odbiorca ma z prowadzącymi bezpośredni kontakt.
Myślę, że kluczem do odpowiedzi, dlaczego ja tak wsiąkłem w media społecznościowe, jest interakcja. Bardzo lubiłem gadać z kibicami na blogu, na Twitterze, temu on właśnie służy. Wszędzie tam komentowałem swoje teksty, kłóciłem się, spieraliśmy się, wygłupialiśmy. Z czasem stałem się influencerem.
Mam nawet opowieść o tym, kiedy po raz pierwszy przekonałem się, że nim jestem. To było w 2013 r. Zadzwoniły do mnie linie lotnicze Emirates i zapytały, czy byłbym zainteresowany wywiadem z Cristiano Ronaldo, bo on zostaje ambasadorem tych linii na mundial w Brazylii w 2014 r.
Mało któremu dziennikarzowi, zwłaszcza z Polski, zdarza się okazja rozmawiać z taką gwiazdą.
Właśnie! Byłem wtedy redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”, więc mówię im: macie okładkę, w środku dam tyle i tyle miejsca, będzie rozkładówka, a jeśli będzie wideo, to pójdzie na Onecie. A oni na to: „Proszę pana, my pana zabieramy na to spotkanie i jest nam wszystko jedno, co pan zrobi z tym wywiadem. Nam zależy na tym, żeby pan we wtorek o godzinie 12.00 zamieścił tweeta z linkiem do reklamy Emirates. Zabieramy pana jako twitterzystę, razem z innymi influencerami – wtedy usłyszałem to słowo – z Europy”.
I rzeczywiście, wzięli największego instagramera z Francji, youtubera z Hiszpanii, z Irlandii był twórca podcastów, który miał olbrzymią społeczność. Ja tam byłem najstarszy i jedyny, który poleciał w marynarce. To były wszystko młode chłopaki, a mnie wyselekcjonowano z Polski jako mającego dużą społeczność na Twitterze.
Na spotkaniu z Cristiano siedzieliśmy przy samej scenie, za nami na takim sznurze był napis: INFLUENCERS, a dopiero za tym sznurem były inne media. To było dla mnie bardzo symboliczne.
Wtedy Pan poczuł, że to jest coś więcej niż tylko hobby czy zabawa?
To znaczyło, że posiadając dużą społeczność w sieci, na jakimkolwiek kanale, nawet będąc dziennikarzem sportowym i gadając tylko o sporcie, można, jak to się brzydko mówi, monetyzować, czyli reklamować, być partnerem różnych marek, którym chodzi o dotarcie do społeczności.
Byłem zszokowany, gdy jeszcze w 2010 r. firma Continental, od opon, zrobiła na moim blogu konkurs, w którym nagrodą był wyjazd na mundial do RPA. Byłem zdumiony! Na jakimś blogu robią konkurs z TAKĄ nagrodą? To był jeszcze wyjazd na mecz Argentyny, która wtedy wygrała 4:1 z Koreą, a więc Leo Messi na żywo... W pewnym momencie okazało się więc, że dzięki kontu na YouTubie, dzięki Twitterowi mogę zarabiać więcej niż jako dziennikarz i w całości się z tego utrzymać.
Dzisiaj jestem więc tylko w mediach społecznościowych i żadne medium tradycyjne nie jest mi potrzebne. Zresztą nie mam na nie czasu, bo przygotowuję się do swoich live’ów albo programów, które mam prawie codziennie. Mam na YouTubie dwa kanały. Jeden wspólny z kolegami – Kanał Sportowy, a drugi mój własny – Polsport.
Ma Pan obecnie ponad pół miliona obserwujących na Twitterze, niemal 160 tys. subskrybentów na YouTubie, do tego setki tysięcy widzów Kanału Sportowego. Właściwie to nie są tylko widzowie, ale też współtwórcy, tam jest stała interakcja, a to wymaga od Pana pełnej otwartości. Odsłania się Pan kompletnie.
Totalnie, to prawda, ale jeszcze nigdy nie zostałem za to jakby skarcony, zawsze jakoś ta energia jest dobra. Pewnie, że sobie ze mnie żartują, z mojej fryzury, nazywają mnie łysym kudłatym, powstają nawet na ten temat jakieś memy. Ale ja mam do tego dystans. Komuś się chce? Jestem bohaterem memów? To super! Po prostu bawimy się. Ja sam robię memy, lubię się wygłupiać, żartować. Natomiast nigdy nie miałem do czynienia z takim prawdziwym hejtem, atakiem dla samego ataku.
Nie było żadnych „trzech słów do ojca prowadzącego”?
Nie było do ojca, ale było na temat, np. Wisły Kraków. Byłem akurat w studio z Andrzejem Strejlauem i spacyfikowaliśmy takiego słuchacza, ale tak się w zasadzie nie zdarza. Widzowie są bardzo merytoryczni, to jest strasznie fajne. Myślę, że doceniają taką otwartość i to, że wszyscy jesteśmy równi. Wszyscy jesteśmy pasjonatami, a ja jestem tym farciarzem, któremu z pasji udało się zrobić zawód, a mogło to wszystko pójść w innym kierunku. Byłem po prostu zwykłym dziennikarzem prasowym.
A wcześniej w ogóle Pan nie był dziennikarzem.
Wcześniej byłem studentem kolejnych kierunków, nie bardzo wiedzącym, co będzie w życiu robił. Studiowałem historię sztuki, filologię klasyczną, a na początku lat 90. to nie były kierunki dające coś konkretnego. Miałbym być panem od łaciny? Tłumaczem? Ale w tamtych czasach każdy mógł zostać każdym. Powstawały nowe branże, wszyscy uczyli się tego od zera. Pamiętam, że z ogłoszenia do „Gazety Wyborczej” było 40 kandydatów. Dzisiaj bym się pewnie nie dostał.
Dostałby się Pan, z takimi statystykami w mediach społecznościowych...
Ale jako taki 20-latek miałbym dziś szalenie trudno. Bez tych cyfr i tego doświadczenia, które za mną idzie. Wtedy go nie miałem, ale znałem języki – angielski i niemiecki, no i rosyjski ze szkoły. To mi bardzo pomogło. Jeśli dziś mogę jakiejś rady udzielić, to właśnie ważna jest znajomość języków, a do tego zakładanie własnych kanałów w mediach społecznościowych i robienie już czegoś, a nie tylko pisanie w CV, że chciałoby się coś robić. Gdy ktoś mi pisze, że coś jest jego pasją, to ja chcę ją zobaczyć. Wrzuć mi linki do kanału na YouTubie, do bloga, serwisu, w którym piszesz.
Powitanie paraolimpijczyków na warszawskim Okęciu 6 września 2021 r. Konferencję prasową prowadził Michał Pol, attaché prasowy Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego
Sportem osób z niepełnosprawnością zainteresował się Pan podczas pracy w „Gazecie Wyborczej”.
Byłem nim zafascynowany, zanim miałem media społecznościowe. Miałem ten przywilej, że trafiłem do działu reportażu. Jako dziennikarz sportowy mogłem więc też pisać większe reportaże. Tam mnie podszkolono, nauczono, miałem do czynienia z wybitnymi reporterami, a tematów szukałem w obszarze sportu.
Wydaje mi się, że pierwszy tekst napisałem o rugby na wózkach. Zacząłem poznawać sport osób niepełnosprawnych. Wiedziałem oczywiście, że istnieją igrzyska paraolimpijskie, ale miałem o nich tak mylne wyobrażenie, jak wielu ludzi dziś, z czym walczymy, że to nie jest sport, tylko taka rekreacja dla tych biednych ludzi. To oczywiście bzdura, bo to są wybitni sportowcy.
Od lat Pańskie wsparcie dla nich przybiera inną formę. Był Pan attaché prasowym paraolimpijskiej reprezentacji Polski w Rio, Pjongczangu, Tokio, wspiera Pan też aktywnie ampfutbolistów. Wykorzystuje Pan w tym celu swoje ogromne zasięgi w serwisach społecznościowych.
Robię to społecznie i dla czystej, własnej satysfakcji. Oczywiście, oni zyskują zasięg, ale ja zyskuję znacznie więcej. Tak jak nigdy nie planowałem, że osiągnę jakiekolwiek profity z wchodzenia w media społecznościowe, tak samo nie kalkulowałem, ile satysfakcji da mi promowanie sportu paraolimpijskiego, ile dzięki temu zyskam.
Największą nagrodą, jaka mnie spotkała jako dziennikarza, jest możliwość życia w wiosce olimpijskiej, bycia członkiem ekipy. Byłem wcześniej na pięciu igrzyskach olimpijskich, ale poza wioską, i sportowca mogłem mieć ewentualnie na 5 minut, wykończonego po zawodach. A jako attaché mieszkam z nimi, razem chodzimy na stołówkę, słucham ich opowieści, gdy godzinę jedziemy na stadion. Można włączyć dyktafon i wreszcie zebrać porządny materiał. To jest unikatowa przygoda. Dlatego to robię. To jest dla mnie jak urlop. Sto razy bardziej niż na wakacje wolę pojechać z zawodnikami. Niekoniecznie nawet na igrzyska, byłem np. na mistrzostwach Europy w lekkiej atletyce w Berlinie. To jest jak najlepsze SPA, w którym można naładować akumulatory.
Czy ten sport jest bliższy idei Coubertinowskiej, w kontrze do tego wielomiliardowego, pełnego blichtru?
To jest czysty sport. Czysta pasja, żadnego fałszu. Ja wiem, że i w sportach paraolimpijskich zdarza się doping, ale kiedy pierwszy raz pojechałem jako attaché prasowy z ekipą do Rio, to ja tam unosiłem się codziennie nad ziemią. Cały czas byłem jak na rauszu, tak dużo było tych pozytywnych historii. To było niewiarygodne, te historie musiały ujrzeć światło dzienne! Nie ma dla mnie większej satysfakcji niż ta, gdy po wrzuceniu zdjęcia, wideo, tekstu, opisu widzę w komentarzach wspaniałe reakcje.
Jak Pana przyjęli sami paraolimpijczycy?
Zostałem jakoś natychmiast zaakceptowany, ale też zwróciłem się do nich: „Słuchajcie, ja nie znam Waszych historii, pomóżcie mi, opowiedzcie o nich, bo ja chcę o nich opowiedzieć światu. I pomyślcie, że ja tu jestem dla Was. Jestem po to, żeby Wasz start, Wasz sukces jak najbardziej nagłośnić”.
Oczywiście było to trudne dla kogoś, kto pochodzi ze świata sportu mainstreamowego. Na początku nie wiedziałem, jak rozmawiać, czy wolno „dotknąć” tej niepełnosprawności. Co będzie, gdy popełnię faux pas, dotykając jakichś delikatnych kwestii, ale okazało się, że zawodnicy mają do siebie olbrzymi dystans. A już największy ma chyba Marcin Ryszka, niewidomy pływak, a dziś animator blind futboolu i dziennikarz sportowy. Te jego żarty, że nie widzi przeszkód... Albo raz robimy sobie zdjęcie ze Stadionem Narodowym w tle, a on wrzuca je na Twittera z opisem: „Zawsze chciałem być na molo w Sopocie i jesteśmy tu, jak Michał obiecał”.
W pierwszym kontakcie ze sportem osób z niepełnosprawnością łatwo jest uciec w taką kliszę, że oni są tacy dzielni. Gdy się pisze o sportowcu pełnosprawnym, który był faworytem, a zajął przedostatnie miejsce, to się nie pisze, że był dzielny, tylko że mu nie wyszło.
Od początku wiedziałem, właśnie z rozmów, że absolutnie ostatnią rzeczą, na jaką czekają, jest litość albo głaskanie po głowie. Jeżeli się nie udało, to piszemy, że się nie udało. To jest po prostu sport. Traktuję ich tak samo i przekonuję, że oni są dokładnie takimi sportowcami jak olimpijczycy. Liczba wyrzeczeń jest jednakowa. Przy czym nie chodzi o pokazanie, że oni są lepsi od olimpijczyków. Nie należy ich sobie przeciwstawiać, a raczej stawiać obok siebie, ale staram się to robić bez litości, traktować ich osiągnięcia jak innych sportowców.
Natomiast w jakichś większych reportażach czy wywiadach oczywiście pojawia się kwestia ich niepełnosprawności. Bo to jest wtedy historia o człowieku. Kiedy piszemy o Anicie Włodarczyk, to też opowiemy, że rzucała młotem pod mostem, jakie miała trudne początki, ile musiała przejść. Albo że nasz złoty medalista z Tokio w chodzie musiał pracować na budowie, bo nie miał pieniędzy na przygotowania, a po tej pracy w połączeniu z treningiem był tak wykończony, że kładł się spać w ubraniu. To nie jest litość, to jest po prostu przedstawienie postaci.
Ta równość polega na tym, że jak ktoś na zawodach dał ciała, to piszemy, że dał ciała?
Oczywiście. Tutaj nie ma euforycznych artykułów, że ktoś zajął 18. miejsce czy nie wszedł do finału. Akurat na igrzyskach paraolimpijskich medali jest dużo, czasem po parę dziennie, więc skupiamy się na medalistach. Ale są też takie historie, w których liczy się sam udział. Bo i w sporcie olimpijskim opisujemy zawodników, którzy w jakiś niewiarygodny sposób się na igrzyska zakwalifikowali. Są np. uchodźcami, mają jakąś ciekawą historię. To jest taki sygnał dla czytelników, że nie ma rzeczy niemożliwych, że nie ma zdarzeń, po których już tylko usiąść na kanapie, bo życie się dla kogoś skończyło. Nie, może się dopiero zacząć. Coś się wydarzyło, jakiś wypadek, ale to może być tylko początek, impuls. Każdy paraolimpijczyk jest na to dowodem, w mniejszym lub większym stopniu. Urzeka mnie też to, że większość z nich, zwłaszcza starszych i doświadczonych, „posyła windę na dół”.
Co to znaczy?
Natalia Partyka założyła fundację, znalazła sponsorów, żeby pomóc innym sportowcom, także pełnosprawnym. W jej fundacji była Marysia Andrejczyk, dziś już srebrna medalistka z Tokio. Z kolei Janusz Rokicki, gdy jest na zakupach w centrum handlowym, to nie odpuszcza, choć mówi, że żona ma już dosyć, bo namawia on tam młodych ludzi na treningi. Zresztą ja też tak robię, np. spotkałem rodziców pomagających dziecku z porażeniem mózgowym, bardzo niepełnosprawnemu. Podszedłem, porozmawialiśmy, opowiedziałem im o bocci, pokazałem filmiki, że to jest właśnie dla takich osób, że one nawet ustami mogą uruchamiać bile, mając przy tym asystentów. Są w stanie uprawiać sport, jeździć po całym świecie, czuć się spełnionymi sportowcami. Lucyna Kornobys animuje u siebie w regionie turnieje, a to siatkówki na siedząco, a to pikniki integracyjne. Więc oni nie poprzestają na tym, że im się coś udało, zwiedzili świat i są uznanymi, szanowanymi sportowcami, ale chcą też coś robić dla innych.
Artykuł pochodzi z numeru 4/2021 magazynu „Integracja”.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz