Ze sportu do polityki
Katarzyna Rogowiec po urodzeniu dziecka kończy karierę sportową i wchodzi do polityki, kandydując do Parlamentu Europejskiego. Tłumaczy nam, dlaczego to robi. Opowiada też, dlaczego kończy z wyczynowym narciarstwem i czy zdobycie medalu jest trudniejsze niż opieka nad dzieckiem.
Tomasz Przybyszewski: Rozumiem, że w związku z Pani
medalami na igrzyskach imię córeczki Olimpia było od początku
niezagrożone?
Katarzyna Rogowiec: Imię Olimpia było niezagrożone, ale warto wiedzieć, że ma ono związek nie tylko ze sportem, ale ma też korzenie rodzinnie. Praprababka ze strony jej ojca również nosiła to imię. Może więc w przyszłości Olimpia, mając już teraz takie „namaszczenie” z dwóch stron, także pójdzie drogą sportową?
Katarzyna Rogowiec z 9-miesięczną córeczką Olimpią, fot.
archiwum prywatne
Co jest trudniejsze? Zdobycie medalu paraolimpijskiego czy opieka nad córeczką?
Okazuje się, że dzieci są bardzo wymagające, uczą nas jeszcze bardziej cierpliwości niż sam sport. Mogę stwierdzić, że wychowywanie dzieci to duży wyczyn.
Porównywalny z dochodzeniem do medalu?
Porównywalny. Jest to kolejny obszar, na którym trzeba ciężko pracować, żeby uzyskać zamierzony efekt.
Tylko tutaj nikt nie przyznaje medali.
Ale tym medalem i nagrodą jest po latach patrzenie na to, kogo się wychowało.
„Dzieci są bardzo wymagające, uczą nas jeszcze bardziej cierpliwości niż sam sport”
Czy decyzja o dziecku była dla Pani prosta?
Decyzja była świadoma, tylko - jak to zwykle w życiu bywa - nie wszystko idzie zgodnie z planem. Dzidziuś miał się pojawić dwa lata przed Soczi, ale jakoś nie chciał. Potem dzidziuś miał przyjść na świat dwa tygodnie wcześniej przed planowanym terminem, miał się urodzić drogą naturalną, ale niestety nie było dane Olimpii w ten sposób pojawić się na świecie. Pojawiła się przez cesarskie cięcie, co oznaczało dla mnie stracone dwa miesiące w cyklu treningowym. Życie zweryfikowało więc plany, ale trzeba umieć to zaakceptować, odnaleźć się w tym.
Zdarza się, że lekarze dziwnie reagują, gdy dowiadują się, że kobieta z niepełnosprawnością planuje dziecko. Czasem wręcz starają się wybić jej to z głowy. Jak było w Pani przypadku?
Na szczęście takich zachowań nie doświadczyłam. Na pewno w jakimś stopniu uspokajało to, że ojciec dziecka jest w pełni sprawny. Byłam trochę zaskoczona głosem jednego z lekarzy, który od początku upierał się, że nie widzi możliwości porodu naturalnego. W jego przekonaniu to, że nie mam rąk, jest przesłanką do cesarskiego cięcia. Chodziło mu o to, że nie będę się miała czego chwycić w trakcie porodu. Okazało się, że przemawiał przez niego jakiś rodzaj doświadczenia.
Właściwie wyszło na jego.
Tak, ale tylko dlatego, że dzidziuś w sposób naturalny się nie pchał na ten świat.
Mimo prób, łączenie treningów z macierzyństwem nie było jednak
możliwe, fot. archiwum prywatne
Czy szpital był przygotowany na poród kobiety z niepełnoprawnością?
Generalnie nasze szpitale nie są na to przygotowane. Ja byłam przypadkiem, dla którego zrobiono w szpitalu swojego rodzaju wyłom w procedurach. Z jednej strony nie ma bowiem na oddziale położniczym tak licznego personelu medycznego, żeby ktoś mógł mi stale pomagać przez te pierwsze dni, tydzień życia dziecka, kiedy nie jestem w stanie się nim zaopiekować, zwłaszcza po cesarskim cięciu. Jednak z drugiej strony nie ma przepisów, które pozwalałyby ojcu dziecka być ze mną na oddziale po to, aby zastąpić położną i moje ręce. Pod tym względem mamy więc trochę do dopracowania. Oczywiście, dobra wola i życzliwość ordynatora sprawiła, że miałam tę pomoc, ale nie było to efektem ustalonej procedury, która w pewnych sytuacjach by na to pozwalała. Może to świadczyć o tym, że rodzących kobiet z niepełnosprawnością nie ma tak wiele, skoro nikt do tej pory w przepisach szpitalnych o czymś takim nie pomyślał.
Czyli Pani zdaniem jest to sprawa w szpitalach nieprzemyślana?
Uważam, że tak. Domyślam się, że jest więcej matek z niepełnosprawnością, które nie rodzą w szpitalu publicznym tylko dlatego, że tam nie ma takich możliwości. Trafiają na ordynatora, który nie jest im przychylny i nie widzi możliwości dopuszczenia ojca do tej procedury. Bo procedura jest inna i ordynator jej nie złamie. Domyślam się, że te matki muszą sobie radzić jakoś inaczej. Szpitale do tego nie dorosły.
Sprawdziła Pani te procedury na własnej skórze.
W moim przypadku było dużo dobrej woli, ale czasem czuliśmy, że dzieje się coś, co jest swego rodzaju łaską.
Łaska a dobra wola to duża różnica.
O tak. Ordynatorzy podejmowali decyzje z dobrą wolą, ale trafiało się czasami na takie osoby z personelu medycznego, które próbowały udowodnić, że to jest niezgodne z procedurą. To, że decyzja przyszła z góry, to jedno, ale potem ten, kto wykonuje tę decyzję, niekoniecznie ją akceptuje.
Skończyło się pozytywnie.
Skończyło się happy endem i możemy stwierdzić, że po części staliśmy się kimś, kto trochę wychował personel medyczny. Będziemy być może przyczynkiem do pewnych przemyśleń w przyszłości. Może te procedury zmienią się na korzyść.
Jak Pani sobie radzi z opieką nad tak małym dzieckiem? Czy wszystkie czynności jest Pani w stanie przy nim wykonać?
Nie, nie jestem w stanie zrobić wszystkiego. Wydawało mi się, że im dziecko będzie starsze, tym będzie prościej. Ale gdzie tam. Teraz Olimpia ma dziewięć miesięcy i jest bardzo ruchliwa, więc bardzo trudno jest jej np. założyć ubranie, podczas gdy kilka miesięcy temu mogłam to zrobić. Kiedyś łatwiej było zmienić jej pieluchę, teraz bywa coraz trudniej. Wymaga to ode mnie więcej inwencji twórczej i przewidywania, jak dużo zabawek i interesujących elementów muszę mieć pod ręką, żeby na tyle długo zainteresować małą, by pozwoliła mi na wykonanie tych wszystkich czynności. Zdarzają się jednak takie elementy ubranek, zwłaszcza zapięć, które są dla mnie nie do sforsowania. Wtedy potrzebuję czyichś rąk. Od kiedy mała siedzi, mogę ją nawet sama wykąpać, ale nie czuję się jednak pewnie, gdy wyjmuję ją mokrą z wody, bo nie mam odpowiedniego chwytu. Mam świadomość, że to jest niebezpieczne, mała może mi się wyślizgnąć. Dlatego jeśli nie muszę, to absolutnie tych kąpieli nie robię.
„Nie jestem w stanie zrobić wszystkiego. Wydawało mi się, że im dziecko będzie starsze, tym będzie prościej. Ale gdzie tam”
Może Pani w każdej chwili liczyć na pomoc?
Cały czas. Tak się organizujemy, że stale są czyjeś ręce, które zastępują moje. Nie wyobrażam sobie, żeby nawet w pełni sprawna kobieta była w stanie w stu procentach poradzić sobie z małym dzieckiem bez wsparcia. Bywa, że trzeba pójść załatwić sprawę w urzędzie albo do lekarza i nie powinno się zabierać dziecka, by ograniczyć jego kontakt z chorobami.
Próbowała Pani wyjeżdżać z Olimpią na zgrupowania przed Soczi, ale nie było to chyba najszczęśliwsze rozwiązanie?
To prawda... Połączenie wyczynowego treningu z małym dzieckiem jest niezwykle trudne. Zwłaszcza, gdy dziecko jest karmione piersią i wymaga przerywania snu, do tego opiekunka nie jest do dyspozycji 24 godziny na dobę, więc matka po treningu nie jest w stanie odpocząć, tylko wraca do opieki nad dzieckiem. W nocy nie jest w stanie się zregenerować, a nawet w ciągu dnia, gdy jest asysta opiekunki, jest konieczność karmienia. Tymczasem trening jest ciężki i męczący. Trudno więc to sensownie zorganizować.
Nie pojechała Pani w końcu na igrzyska do Soczi. Czy zakończyła Pani karierę sportową?
Jeżeli chodzi o narciarstwo biegowe, to kariera na ten moment została na poważnie zawieszona. Nie sądzę, żeby w przyszłości cokolwiek mogło spowodować jej odwieszenie. Staram się jednak nie używać słowa „nigdy”, wiec tak asekuracyjne nie mówię, że to już na pewno koniec. Ale na tę chwilę decyzja jest taka. Na pewno mają na nią wpływ warunki, w jakich trenują sportowcy, przygotowujący się do Igrzysk Paraolimpijskich. Nie wróży to dobrze wyczynowemu sportowi paraolimpijskiemu i nie zachęca mnie do podjęcia wyzwania przygotowywania się do kolejnych igrzysk.
„Jeżeli chodzi o narciarstwo biegowe, to kariera na ten moment została na poważnie zawieszona. Nie sądzę, żeby w przyszłości cokolwiek mogło spowodować jej odwieszenie”
Ale jeśli poprawiłyby się warunki do treningu, to Pani decyzja mogłaby się zmienić?
Nie, myślę, że jest taki moment w życiu każdego sportowca, że trzeba powiedzieć: „koniec”. Także ze względu na wiek. Nie jesteśmy robotami. Dla sportowców wiek emerytalny to nie 67 lat, tylko znacznie wcześniej. Czyli zgodnie z tym, na co pozwala organizm, mogę stwierdzić, że właściwie już skończyłam karierę. Zbliżam się powoli do 40. roku życia. Patrząc na moje fizyczne możliwości – odchodzę w kwiecie wieku. Pewnie mogłabym powalczyć o kolejne igrzyska po Soczi, ale ze świadomością, że nie poprawię za bardzo mojej formy sportowej. Jest już i tak bardzo rozwinięta i nie byłoby można pod wpływem intensywnego treningu wycisnąć z mojego organizmu tak wiele, jak w przypadku zawodniczek, które mają po 20-25 lat.
Katarzyna Rogowiec zdobyła m.in. dwa złote medale Igrzysk
Paraolimpijskich w Turynie 2006 i brąz w Vancouver 2010, fot.
Robert Szaj
Odchodzi Pani ze sportu wyczynowego w stylu Adama Małysza, czyli będąc na szczycie, a nie rozmieniając karierę na drobne i zajmując miejsca 15., 20. czy 30.
To jest też element mojej decyzji o nie startowaniu w Soczi. Zawsze kiedyś trzeba powiedzieć „stop” i ja już kilka razy w życiu decydowałam się z pewnych rzeczy rezygnować w najlepszym momencie. Z bycia urzędnikiem też rezygnowałam wtedy, gdy już wiedziałam, że więcej nie wniosę do organizacji. Czułam potrzebę zmiany.
Czyli dla Pani zajęcie w Soczi miejsca 7. czy 12. byłoby dyshonorem jako dla mistrzyni paraolimpijskiej?
Nie można tego nazwać dyshonorem, ale miałam wyższe aspiracje. Sprawdziłam swoją formę przed Soczi, gdy pojechałam na styczniowe zawody Pucharu Świata do Finlandii. Rzeczywistość pokazała, że jestem daleko od czołówki. Wiedziałam, że przez nadchodzących parę miesięcy przy małym dziecku nie jestem w stanie zbudować takiej formy, aby być znowu na podium. Skoro zaś nie mam szans na medal, to nie zabieram się już za rywalizację.
„Skoro nie mam szans na medal, to nie zabieram się już za rywalizację”
Nie szkoda Pani kariery sportowej?
Nie, nie szkoda. Reprezentuję Polskę od 1999 r., minęło już 15 lat. Mam poczucie, że także dzięki tym moim zmaganiom zmieniła się rzeczywistość i świadomość społeczeństwa.
Jaka była ta świadomość społeczna 15 lat temu?
Pewnie mało kto by wówczas przyznał, że słyszał o sporcie paraolimpijskim. W mojej rodzimej Małopolsce nikt o mnie nie wiedział. Dopiero lata dobijania się, stukania do różnych drzwi, bezpośrednie kontakty z dziennikarzami, z rządzącymi spowodowały, że dostrzeżono sportowców niepełnosprawnych, że pojawiły się nagrody w województwie małopolskim, które również ich uwzględniały. Całe lata były potrzebne, żeby coś się zaczęło dziać.
Czy można porównywać sytuację sprzed 15 lat i dzisiejszą?
To był inny moment dziejowy i wydaje mi się, że nie ma co porównywać. Wtedy było inaczej. Światowy sport paraolimpijski też był na innym poziomie, nie miał znamion takiego wyczynu, jak obecnie. Kiedy ja zaczynałam, na igrzyskach było więcej kategorii startowych, więcej kompletów medali. Obecnie połączono grupy, rozdaje się tych medali o wiele mniej. Z 10 grup medalowych zostały tylko trzy. Sport paraolimpijski ma dziś zupełnie inny wymiar. Ja już w 2006 roku w Turynie startowałam w grupach połączonych. Konkurencja się sprofesjonalizowała, paraolimpijczycy stali się wyczynowcami w swoich krajach. Zdarzało się, że trenowali z kadrami narodowymi osób pełnosprawnych. Jeśli oni trenowali 300 dni w roku na śniegu, a my w polskich warunkach mieliśmy duży problem, żeby w ogóle trenować na śniegu przed igrzyskami w Soczi, to trudno się spodziewać, żebyśmy byli w stanie pokonywać rywali.
Kończy Pani karierę sportową, ale zaczyna polityczną. Kandyduje Pani do Parlamentu Europejskiego.
Zaczynam karierę polityczną, choć nie jestem zawodowym politykiem, mimo iż od 10 lat w ramach sportu paraolimpijskiego o różne rzeczy przychodziło mi walczyć i do różnych spraw ludzi przekonywałam. Mój pomysł na politykę jest trochę inny. Mam poczucie, że do pewnych spraw w Polsce jeszcze nie dojrzeliśmy, że nasza świadomość w pewnych obszarach nadal niestety jest niska. Przydałoby się narzucić nam w kraju pewne rozwiązania poprzez dyrektywy unijne. Myślę, że potrafiłabym się odnaleźć w miejscu, w którym mogłabym być elementem podejmowania w tej sprawie decyzji. Nie wyobrażam sobie siebie w naszej polityce krajowej, jako elementu systemu, w którym w żaden sposób nie jestem w stanie realnie doprowadzić do pewnych zmian.
„Nie wyobrażam sobie siebie w naszej polityce krajowej, jako elementu systemu, w którym w żaden sposób nie jestem w stanie realnie doprowadzić do pewnych zmian”
To nisko ocenia Pani naszą krajową demokrację?
To nie jest do końca tak, że nisko ją oceniam, ale brakuje mi w naszym systemie przedstawicieli osób niepełnosprawnych, którzy faktycznie, realnie dbają o interesy osób niepełnosprawnych, potrafią przeforsować pewne sprawy. Chodzi choćby o rozwiązania, które istnieją na świecie, dotyczące połączenia wspierania sportu paraolimpijskiego z ulgami podatkowymi. Potrzebujemy naszej reprezentacji w Parlamencie Europejskim, czyli miejscu, w którym, jak szumnie się podkreśla, zapada 75 proc. decyzji dotyczących naszego kraju. By ktoś tam dbał o nasze, osób niepełnosprawnych, interesy.
Katarzyna Rogowiec jako 3-latka straciła obie ręce w wypadku
rolniczym. Tragedię przekuła w sukces. Jest dziś jedną z
największych gwiazd polskiego sportu paraolimpijskiego, fot.
Krzysztof Szczypior
Na pewno Pani wie, że polityka jest obszarem, w którym owszem, wiele można zrobić, ale można też, mówiąc wprost, wdepnąć w coś, co się do człowieka przyklei. Nie obawia się Pani, że polityka jakoś Panią ubrudzi?
Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono. Tak wiele dostałam od ludzi, od tego państwa, mam za co żyć – zawodowo pracowałam przez wiele lat, prócz tego wywalczyłam emeryturę sportową. Jestem jednak jeszcze w takim wieku i mam tyle siły i energii, żeby próbować zmieniać świat. Wierzę w siebie. Mam 10 lat doświadczeń jako urzędnik, zajmowałam się też problemami studentów z niepełnosprawnością, dwa lata pracowałam w końcu na otwartym rynku pracy. Chciałabym to wszystko jakoś oddać, by poprawić sytuację wielu ludzi z niepełnosprawnością, szczególnie tych, którzy są w miejscu, w którym ja byłam z 10 lat temu. Żeby żyło im się lepiej, by startowali z innego miejsca niż ja. Jestem przekonana, że można zmieniać świat i osiągnąć dużo, niekoniecznie wdeptując w jakiś rodzaj bagna, w którym można ugrzęznąć.
„Jestem przekonana, że można zmieniać świat i osiągnąć dużo, niekoniecznie wdeptując w jakiś rodzaj bagna, w którym można ugrzęznąć”
Co konkretnie chciałaby Pani zmienić jako europosłanka?
W związku z tą moja niepełnosprawnością, która przyklejona jest do mnie od wczesnego dzieciństwa, a której długo nie czułam, bo w tym moim małym środowisku nikt mi nigdy nie uświadomił, że jestem niepełnosprawna, dopiero potem w drodze edukacyjnej okazało się, że przynależę do jakieś grupy, chciałabym jak najbardziej tę grupę reprezentować i o nią walczyć. Na pewno nie przeszłam tak wiele, jak inne osoby z niepełnosprawnością, ale dzięki temu, co przeszłam, jest mi łatwiej wejść w ich skórę. W moim życiu zawodowym zajmowałam się bardzo określonym obszarem działań, czyli rynkiem pracy osób z niepełnoprawnością, który dość dobrze poznałam. Do tego blisko 10 lat w Regionalnym Ośrodku Polityki Społecznej dało mi szeroki obraz narzędzi, które występują w polityce społecznej. Także o sprawy z tych dwóch obszarów chciałabym walczyć na ich styku z osobami niepełnosprawnymi. Chcę też zająć się paraolimpijczykami, którzy ukończyli kariery, ale nie mają prawa do sportowej emerytury i zostają z niczym. Być może byłoby to związane nie tylko z paraolimpijczykami, ale udałoby się coś robić dla szerszej grupy sportowców.
Chodzi o zapewnienie miękkiego lądowania po zakończeniu kariery sportowej, w której nie udało się zdobyć medalu olimpijskiego lub paraolimpijskiego?
Dokładnie tak, ale chodzi nie tylko o czas po zakończeniu kariery. Warto byłoby wprowadzić równoległą edukację, aby sportowcy mieli też możliwość rozwoju zawodowego w trakcie kariery. Czasem chodzi o wyrozumiałego pracodawcę, który pozwala zawodnikowi utrzymać się na rynku pracy, by kiedyś powrócił w pełni swej efektywności.
Pani jest w gronie medalistów paraolimpijskich, którzy są zabezpieczeni przez państwo po zakończeniu kariery sportowej. Na pewno wie Pani jednak, co mówi się o kandydowaniu do Parlamentu Europejskiego, że to skok na pokaźną poselską dietę. Czy nie boi się Pani takich złych języków?
Nie boję się złych języków, bo mam swoje założenie, co zrobię z tymi pieniędzmi. Włącznie z tym, że mam pomysł, jak wykorzystać wynagrodzenie, jakie miałabym otrzymać jako europosłanka. Nie chcę o tym głośno mówić, żeby nie tworzyć nie wiadomo jakiej wizji, bo to nie są pieniądze, które mogą uzdrowić cokolwiek, ale w moim przypadku te środki powędrują tak czy inaczej na poczet sportowców niepełnosprawnych. Mnie do życia nie potrzeba wielkich pieniędzy, ale mam sporo energii i chęci zmieniania świata. Chciałabym jeszcze robić w życiu coś dobrego.
„Na pewno nie przeszłam tak wiele, jak inne osoby z niepełnosprawnością, ale dzięki temu, co przeszłam, jest mi łatwiej wejść w ich skórę”
Jak środowisko paraolimpijskie zareagowało na informację o kandydowaniu przez Panią do Parlamentu Europejskiego?
Wszystkie osoby, które pytam i proszę o głosy poparcia, są bardzo pozytywnie nastawione z nadzieją, że może w ten sposób coś się zmieni. Na pewno są też głosy takie, jak Justyny Kowalczyk, która w „Przeglądzie Sportowym” wypowiedziała się ostatnio o mnie, ale też o Otylii Jędrzejczak i Tomaszu Adamku, że nie rozumie, po co my się tam pchamy. Z drugiej strony pięknie jednak mówiła o tym, że w jej przekonaniu mogłabym wiele zdziałać na rzecz środowiska osób niepełnoprawnych. Pozwolę sobie przytoczyć słowa Justyny Kowalczyk: „Staram się zrozumieć, że nie tylko sport, ale i wszyscy niepełnosprawni Polacy, ambasadora lepszego od Kasi Rogowiec mieć nie mogą. To mądra i pełna pokory kobieta, która – jakkolwiek banalnie to brzmi – głęboko wierzy, że może po trosze naprawiać świat.”.
W przyszłym roku minie 10 lat od momentu, gdy została Pani Człowiekiem bez Barier w plebiscycie Integracji. Czy kandydowanie do Europarlamentu jest kolejnym przejawem życia bez barier?
W trakcie moich rozważań o kandydowaniu do Parlamentu Europejskiego dużo myślałam o tym, że osoby niepełnosprawne mają często tak dużo do dania, a okazuje się, że nie mają poczucia swojej wartości, że zatrzymujemy się w jakimś miejscu i wydaje nam się, że pewnych granic nie powinniśmy przekraczać, bo to nie do nas należy, bo my jesteśmy jednak jakoś naznaczeni swego rodzaju ograniczeniami. Że te nasze deficyty warunkują to, że my nie powinniśmy się pchać, bo jesteśmy albo brzydsi, albo mniej mądrzy, albo nie wiem, co jeszcze... Powiedziałam samej sobie, że trzeba się odważyć, bo my mamy ogromny potencjał. Nie pozwolę sobie zamknąć ust tylko dlatego, że jestem niepełnosprawna. Będę próbowała z odwagą iść do przodu pomimo tego, że, jak się okazuje, plany nie zawsze są do zrealizowania. Trzeba jednak zrobić ten krok.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz