Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Sen o Ameryce

14.01.2014
Autor: rozm. Ada Prochyra

Odkąd nie mieszkam w Polsce, widzę, że jest coś pokręconego w tym, że godzimy się na to, by pewne sfery życia były dla nas niedostępne. To jest bardzo dziwne z perspektywy Ameryki - mówi Rafał Strzałkowski, prawnik na wózku i bloger (blog.lawyeronwheels.org), który dziewięć lat temu wyjechał na Florydę na roczny kurs prawa porównawczego i został w USA na stałe.

O swojej decyzji, a także zaletach i wadach życia w Ameryce z perspektywy osoby poruszającej się na wózku opowiada Adzie Prochyrze.

Co się zmieniło od Pana ostatniej wizyty w Polsce, która miała miejsce sześć lat temu?

Mój ojciec zapytał mnie wczoraj, czy nie rozważam powrotu do Polski. Wychodziliśmy akurat z naszej klatki i od razu zaryłem przednimi kółkami w jakąś dziurę. I wtedy powiedziałem: „nie” – właśnie dlatego, że jestem tu  tak mało mobilny. Takie rzeczy, jak czekanie 45 minut na tramwaj niskopodłogowy, co zdarzało mi się w Warszawie, to jest coś, o czym – mieszkając w Stanach – nawet nie myślę, bo wszystkie środki transportu w moim mieście, Gainsville, są dla mnie dostępne.

Jak to się stało, że wyjechał Pan z Polski na Florydę?
Skończyłem z wyróżnieniem studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim oraz – dodatkowo – działającą na uniwersytecie szkołę prawa angielskiego i amerykańskiego. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że kancelarie i sądy w Polsce są dla wózków niedostępne. Pomyślałem: „jakie ja mam tu szanse, żeby praktykować prawo?” i wpadłem w lekką depresję. Jednak dyrektorka centrum prawa amerykańskiego zwróciła się do mnie z propozycją udziału w rocznym kursie prawa porównawczego na Florydzie dla ludzi, którzy już mają dyplom. Stwierdziłem, że mam bardzo mało do stracenia; chciałem czegoś spróbować i zobaczyć, czy jestem w stanie dać sobie radę sam.
Rafał Strzałkowski
Rafał Strzałkowski, fot.: archiwum Rafała Strzałkowskiego

Nie wiedziałem, czy mi się uda w tej Ameryce, to mogła być jedna wielka porażka. Wiedziałem za to, że Warszawa nie jest dla mnie dobrym miejscem na dłuższą metę. Było to dla mnie bardzo ważne, żeby być niezależnym, bo przez lata moi rodzice byli ze mną wszędzie, co jest bardzo częste wśród moich znajomych z porażeniem mózgowym. Miałem jednak pęd do samodzielności i wyjechałem.

Wiemy, że się udało i zdecydował się Pan zostać. Jednak długo czekał Pan na przyznanie zielonej karty? Czy Pana niepełnosprawność miała w tym procesie znaczenie?

Moja niepełnosprawność była powodem, dla którego w moim imieniu o zieloną kartę wystąpiła Fundacja Jordana Klausnera, która chciała zatrudnić mnie jako wicedyrektora. Prowadziła wtedy ośrodek rehabilitacyjny i różne programy dla dzieci z porażeniem mózgowym. Wybrała mnie właśnie dlatego, że moje doświadczenia z niepełnosprawnością , walka o wykształcenie i życie na wózku mogły być dla tych dzieci inspirujące. Szefostwo fundacji widziało mnie w roli działacza na rzecz praw osób niepełnosprawnych.

Amerykańskie prawo imigracyjne w obszarze wiz tradycyjnie zezwala na pobyt w USA osobom mającym szczególny talent lub zdolność, takim jak artyści lub naukowcy. Wynajęty przez fundację adwokat zdecydował, że moja "przydatność" w realizacji misji fundacji  i zdolność do "inspirowania" innych są o tyle nietypowe, że ten wymóg spełniają. I to właśnie skomplikowało moją sytuację na kilka lat, bo urzędnicy definiowali nietypową właściwość jako coś, co się „ma”, a nie to, kim się jest.

Jak w takim razie ma się w Stanach kwestia przestrzegania praw osób z niepełnosprawnością?

Z respektowaniem prawa jest różnie. Kilka lat temu byłem bliski pozwania miasta, ponieważ kierowca autobusu odmówił asystowania mi na podjeździe tak, jak powinien i jak wymaga od niego prawo. Okazało się, że kierowcy byli przeszkoleni na zasadzie: „pomagajcie, bo tego wymaga prawo federalne i prawo florydzkie, ale jeżeli zrobicie sobie krzywdę, to nie wypłacimy wam odszkodowań”. Zadzwoniłem natychmiast do miasta, gdzie próbowano wmówić mi, że moja skarga nie jest zasadna. Dopiero kiedy powiedziałem, że jestem adwokatem, wywołałem panikę – przyznano mi rację i po paru dniach dostałem telefon z przeprosinami. Przyznano także, że kierowcy zostali źle przeszkoleni, i obiecano, że sytuacja się nie powtórzy. Nie wszcząłem awantury, bo nie chciałem wyrobić sobie opinii osoby, która tylko spisuje, co jest nie tak, skarży albo pozywa.

Amerykańskie sądy stwarzają osobom z niepełnosprawnością odpowiednie warunki do podjęcia pracy
Amerykańskie sądy stwarzają osobom z niepełnosprawnością odpowiednie warunki do podjęcia pracy, fot.: archiwum Rafała Strzałkowskiego

Zwróciłem też uwagę na to, że mimo Americans with Disabilities Act, czyli podstawy wszystkich praw ludzi z niepełno sprawnościami w Stanach, wiele z tych przepisów jest nieprzestrzeganych. Jest mało zrozumienia, czemu akt ma służyć. Często gdy gdzieś wychodzę, sam nie wiem, jak sytuacja będzie wyglądać – np. w miejscu, którego nie znam. Wymogi prawne nie stosują się do wszystkiego, są wyjątki, np. stare budynki nie muszą mieć dostosowanej łazienki czy podjazdu, na który trzeba dostać specjalne pozwolenie. Są również restauracje, kluby, firmy, które funkcjonują od 20-30 lat i też nie są ponaglane do tego, żeby wybudować podjazd czy łazienkę. Mimo to poruszanie się po mieście jest nieporównywalnie łatwiejsze niż w Polsce.

To wcale nie znaczy, że jest różowo i wszyscy w Ameryce są bardzo chętni, żeby się dostosować. Ale uważam, że jest konieczne, aby tak się stało, i jest to dobry punkt wyjścia. Nie mówię, że każdy powinien wyjechać do Ameryki, bo to takie wspaniałe miejsce dla osób na wózku. Mówię, że to, co tam jest ważne, to inne ukształtowanie mentalne i podejście do tych spraw, co też nie wzięło się znikąd. To jest efekt długiej walki o prawa człowieka, prowadzonej od lat 60.

Jakiś czas temu w polskich mediach dyskutowano o tym, że do jednej z popularnych warszawskich restauracji nie wpuszczono osoby z psem asystującym. Co Pan sądzi o wszczynaniu tego typu medialnych afer?

Uważam, że jest to konieczne. Nie wyrobiliśmy w sobie – mam na myśli Polaków – empatii i takiej zdolności pojmowania, że to czemuś służy, jest dla kogoś niezbędne do funkcjonowania. Ale to się wpisuje w szerszy problem. Co nie czytam o niepełnosprawności w Polsce, to się dowiaduję, że ktoś utknął na trzecim piętrze i nie ma jak wyjść z mieszkania. Nie myśli się o osobach niepełnosprawnych jak o ludziach, którzy mogliby normalnie funkcjonować, być produktywni, którzy mają własne ambicje.
Mieszkając tu przez 25 lat, czyli szmat życia, też miałem takie podejście, żeby mierzyć siły na zamiary zamiast spełniać daleko idące marzenia, skoro i tak nie ma szans, że się spełnią. Kiedy decydowałem się na studia prawnicze, moi rodzice podpowiadali mi, że może byłoby lepiej, gdybym studiował informatykę, jak mój brat, bo mógłbym się przy nim „zaczepić” i znaleźć jakąkolwiek pracę. To, co chciałbym robić, było mniej istotne. Kiedy zdawałem na prawo na UW, odradzano mi tę decyzję ze względu na niepełną dostępność wydziału. W Biurze ds. Osób Niepełnosprawnych usłyszałem coś takiego: „mamy bardzo dobry budynek anglistyki, historii, to może któryś z tych kierunków?”. Ostatecznie udało się zorganizować grafik zajęć bardziej odpowiadający moim potrzebom. Ale podejście było takie, żeby nie wybierać kierunku studiów zgodnie z zainteresowaniami i życiowymi planami. Oczywiście mogłem wybrać wydział, którego budynek byłby zupełnie niedostępny dla wózków, i wtedy musiałbym wziąć to po uwagę. W Ameryce nie muszę.

Większość pojazdów komunikacji miejskiej w USA jest dostosowana
Większość pojazdów komunikacji miejskiej w USA jest dostosowana, fot.: archiwum Rafała Strzałkowskiego

Teraz, kiedy tu przyjechałem, zdałem sobie sprawę, od jak dawna nie musiałem się takimi rzeczami przejmować. Odkąd nie mieszkam w Polsce, zdaję sobie sprawę, że jest coś pokręconego w tym, że godzimy się na to, by pewne sfery życia były dla nas niedostępne. To jest bardzo dziwne z perspektywy Ameryki.

Obecnie bardzo dużo się myśli o tym, aby możliwie dużo miejsc było jednak dostępnych dla osób z niepełnosprawnością. Czy obraz Warszawy rzeczywiście jest aż taki czarny?
Będąc tu teraz, zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy – że jako ktoś, kto dorastał w Warszawie, ja nie mam tu swoich miejsc. Ludzie zazwyczaj mają takie miejsca, do których się chodzi, które się lubi, które się pamięta, które się kojarzą z dzieciństwem, młodością. Ja – poza szkołą, uczelnią – większość czasu spędzałem jednak w domu. Nie mam takich refleksji, jak np. moi rodzice, którzy wspominają jakąś kawiarnię czy kino, bo ja nie doświadczałem miasta od tej strony. Nie chodziłem nigdzie, bo zawsze byłby z tym problem. W Gainsville mieszkam dziewięć lat i mam tam więcej miejsc, za którymi tęsknię i które kojarzę. Dlaczego? Bo do nich chodzę.

Rozumiem, że w Stanach jest pan samodzielny?

Tak, jestem samodzielny, od dwóch lat praktykuję prawo. Jestem adwokatem w dwóch stanach: na Florydzie i w Waszyngtonie.

Ile prawdy jest w historiach typu: „Pan X doświadczył dyskryminacji z tytułu swojej niepełnosprawności, za co pozwał firmę Y i dostał milion dolarów zadośćuczynienia”?

Takie historie się zdarzają. Firmy nie mogą sobie pozwolić na blamaż wizerunkowy i dlatego są skłonne do rozmów z adwokatem drugiej strony. Sam miałem taką sytuację. Podczas pierwszego semestru studiów w Ameryce potrącił mnie autobus. Dopiero zaczynałem studia i nie miałem doświadczenia, dlatego zdałem się na adwokata. Niestety, nie był on najlepszy, nie miał w sobie takiej żyłki do konfrontacji i prawie błagał miasto, żeby wypłaciło mi jakieś pieniądze. W końcu dostałem nowy wózek tytanowo-węglowy i 5 tys. dolarów. To są żadne pieniądze. Gdybym wpadł pod tira Pepsi, dostałbym pokaźną sumę (śmiech). Ale dyskryminacja faktycznie jest poważnym problemem. Pozwy o milion dolarów zdarzają się, kiedy ktoś chce wysłać konkretny sygnał. W grę wchodzą takie czynniki, jak reputacja firmy – żadna nie chce mieć przypiętej łatki organizacji, która nie szanuje osób z niepełnosprawnością.

Proszę na koniec opowiedzieć o swojej fundacji.

Fundację DAAF, Florida Disability Access and Awareness Foundation (Florydzka Fundacja na rzecz Dostępności i Świadomości Niepełnosprawności), założyłem, ponieważ doszedłem do wniosku, że będąc osobą na wózku, nie wiem, do jakiego stopnia miasto jest dostępne. Widzę też, jak mało ludzi na wózkach lub z różnymi rodzajami niepełnosprawności korzysta z komunikacji miejskiej, chodzi do restauracji, klubów, kin, teatrów i barów – mimo tego, że mogą. Często nie mają odwagi czegoś zrobić, wyjść poza swoje utarte ścieżki, bo boją się, że coś może okazać się problemem.
Na początku chciałem edukować ludzi na temat ich praw. Pomyślałem, że skoro miastu – w tej sytuacji z kierowcą autobusu – prawie udało się wmówić mi, że nie wiem, jakie są moje prawa, a sam jestem prawnikiem, to jakie problemy muszą mieć ludzie bez takiego wykształcenia i wiedzy, jak łatwo jest im wmówić, żeby siedzieli cicho?
Zacząłem dzwonić po florydzkich uczelniach z propozycją przeprowadzenia warsztatów uświadamiających, czego się spodziewać w środowisku miejskim, na uczelni, w pracy itd. Na początku zainteresowanie było duże, dopóki uczelnie nie przestraszyły się, że mogą mieć przez to problemy. Nie udało mi się ich przekonać, że nie szukam w ten sposób klientów.

Później ze znajomym architektem postanowiliśmy za pomocą aplikacji internetowej wskazywać te miejsca, gdzie ludzie na wózkach i z innymi rodzajami niepełnosprawności, nie tylko ruchową, będą potrzebować pomocy. Chcieliśmy stworzyć coś, co pozwoli ludziom na większą aktywność i pokaże, jakich miejsc unikać, a gdzie mogą pójść. Google Maps nie jest wiarygodne dla osób na wózkach. Co z tego, że pokaże, gdzie są przystanki, skoro na miejscu może się okazać, że autobus wysadzi mnie na trawniku (tak się zdarza w Stanach), a do przejścia jest kilka kilometrów i nie ma chodnika. Chcieliśmy zbudować aplikację z punktu widzenia osoby z ograniczoną mobilnością, flagować wszystkie miejsca, które są i które nie są dostępne. Np. jest stopień, ale drzwi są dobre albo nie ma odpowiednich drzwi, ale jest łazienka. Zebrałem taką grupę ludzi z Gainsville, którzy mają jakąś niepełnosprawność albo mają związek z osobami z niepełnosprawnością, i oni zasiedli w radzie mojej fundacji. Oprócz mnie są w niej: inny lokalny działacz na wózku, architekt, osoba, która zajmuje się świadczeniem usług medycznych, lokalny biznesmen. Mieliśmy taki zamysł, że zbudujemy aplikację z mapą, na której grupa ludzi będzie oznaczać skrzyżowanie za skrzyżowaniem, budynek za budynkiem – w sposób kompleksowy, rzetelny i weryfikowalny. Chcemy stworzyć model opracowania takiej aplikacji na przykładzie Gainsville. Kiedy dowiemy się już, ile osób do tego potrzeba i w jakim tempie mogą pracować, to może uda się ten model zastosować w innych miejscach.

Dziękuję za rozmowę.

Rafał Strzałkowski – prawnik, autor anglojęzycznego bloga blog.lawyeronwheels.org (pol. Prawnik na kółkach) oraz książki pt. „Never, never quit” (pol. „Nigdy, nigdy się nie poddawaj”), która ukazała się w Wielkiej Brytanii w listopadzie 2013 r.

Komentarz

  • sen
    prowincja
    28.01.2014, 09:18
    A ja podziwiam tego chłopaka. Jestem pełna uznania dla jego odwagi. To nie takie proste zdrowemu wyjechać, a co dopiero niepełnosprawnemu... na wózku... - ech, podziwiam! Mój mąż od 8 lat jeździ na wózku, jest po wypadku komunikacyjnym, jest tetraplegikiem. Ma rentę i nic nie robi. Mógłby, ale nie ma motywacji, nie ma potrzeby. Siedzi w domu, gra w gry, zajmuje się psem i porządkami. Ot i cały świat dorosłego mężczyzny. A mógłby duuuużo więcej, wiem,(bo z nim żyję)gdyby tylko chciał. Gdyby się uparł.

Dodaj odpowiedź na komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin
Prawy panel

Wspierają nas