Odchodzą bez pożegnania
O śmierci osób przewlekle chorych, umierających w szpitalach, mówi się, że jest anonimowa. Symbolem tej anonimowości są puste białe ściany, parawan i samotność...
Śmiertelnie chora osoba, gdy odchodzi, chce mieć obok parawan,
aby zasłonić swoje cierpienie i umieranie. Chcą go także żywi, aby
nie musieli patrzeć. I mieć poczucie odgrodzenia od śmierci. „Bo
lepiej, gdy zdrowszy pacjent widzi parawan niż konającego" -
wyjaśnia logicznie lekarz. Szpitalny parawan może być symbolem
troski o człowieka umierającego. Ale równie dobrze może być oznaką
ludzkiej bezradności wobec śmierci. Na pewno jest wyrazem tego, jak
dziś w szpitalach wygląda „godne umieranie" osób terminalnie
chorych.
Z różnych badań wynika, że ci ludzie chcieliby umierać w domu.
Wiele rodzin boi się jednak ich śmierci i w ostatnich dniach życia
zawozi chorego do szpitala. Gdy robią wszystko, by żył, on umiera.
Bez pożegnania.
Leczenie pod przymusem
Umieranie w szpitalu jest najgorsze. Potwierdzają to
pielęgniarki i lekarze, którzy codziennie oglądają śmierć
nieuleczalnie chorych ludzi. Dlatego gdy lekarz stwierdzi, że
dalsze leczenie nie ma sensu, odsyła pacjentów do domu. Szpitale
nie są przygotowane do tego, by zajmować się ludźmi umierającymi,
którzy potrzebują stałej obecności bliskich i poczucia, że nie są
sami. Tego szpital nie jest w stanie im zapewnić. Kieruje się więc
ich do domów albo hospicjów. Tam jednak niewielu kończy swój żywot
- przed śmiercią rodziny przywożą ich z powrotem do szpitala - aż
70 proc. wszystkich przewlekle chorych ponownie trafia na oddział
intensywnej terapii lub onkologii. I tam umierają. Często samotnie
i jeszcze bardziej cierpiąc.
- Rodziny rzadko załatwiają dla chorego, u którego zaprzestano już
leczenia, miejsce w hospicjum - mówi dr Andrzej Jastrzębski, lekarz
jednego ze szpitali onkologicznych na Śląsku. - Trzymają go w domu,
ale nie pozwalają w nim umrzeć. Gdy nagle stan chorego pogarsza
się, dzwonią po karetkę, przywożą go do szpitala i wymuszają na
lekarzu, aby podjął próbę leczenia.
Wycieńczonemu chorobą pacjentowi zwykle podłącza się kroplówkę,
tlen, podaje krew, leki przeciwbólowe i wspomagające funkcje życia.
W agonalnym stanie leżą w szpitalu przez kilka dni, tydzień, dwa, a
czasem nawet dłużej. Aż do śmierci.
- Pamiętam pacjentkę, która leżała u nas przez trzy tygodnie - mówi
Agnieszka Cichy, pielęgniarka pracująca od 10 lat na oddziale
onkologii. - Bardzo chciała, aby przewieziono ją z powrotem do domu
albo do hospicjum. Zdawała sobie sprawę, że jest ciężarem dla
najbliższych, więc nie chciała ich sobą obarczać. Jej mąż jednak na
hospicjum się nie zgadzał. Mówił, że nie odda żony do umieralni.
Jesteśmy na oddziale trzy, a czasem dwie i mamy pod opieką 50
pacjentów. Żadna z nas nie jest w stanie ciągle zajmować się
kilkoma pacjentami chorymi terminalnie. A oni potrzebują stałej
opieki. Choć zabrzmi to okrutnie, ale każdy pacjent w takim stanie
zajmuje w szpitalu miejsce komuś, komu można jeszcze pomóc.
Agnieszka Cichy dzieli rodziny pacjentów z zaawansowaną chorobą
nowotworową na trzy grupy: te, które zrzucają ciężar opieki na
personel; rodziny nadgorliwe, które zamiast wspierać chorego, męczą
go; oraz rodziny dojrzałe, które pomagają choremu godnie przejść
przez ostatnie dni życia. Ostatnia grupa jest najmniejsza. Często
zdarza się, że rodziny wymuszają na lekarzu, aby utrzymywał przy
życiu konającego już pacjenta. Choć lekarz tłumaczy, że choremu to
nie pomoże, a może przysporzyć cierpień, jego słowa pozostają bez
echa.
- Kiedyś przywieziono bardzo sympatyczną starszą panią z wieloma
przerzutami nowotworowymi - dodaje Agnieszka Cichy. - Kobieta była
w stanie agonalnym, miała początki obrzęku mózgu. Choroba bardzo ją
osłabiła. Ale mąż kazał lekarzom za wszelką cenę ją ratować. Był
przy niej przez cały czas, lecz nie dawał pięciu minut spokoju.
Wynajął rehabilitanta oraz wmuszał w nią jedzenie. Zanim umarła,
przez dwa tygodnie kroplówkami i lekarstwami wspomagającymi
utrzymywałyśmy ją przy życiu. Mężczyzna naprawdę był przekonany, że
to, co robi, jest dla dobra żony.
Nadgorliwość uczuć
Lekarze czasem nie są w stanie wyperswadować najbliższej
rodzinie, że dalsze leczenie chorego nie ma sensu. Nierzadko grozi
im się sądem, jeśli nie podejmą wszystkich działań, jakich oczekują
bliscy. Choć pacjentowi zalecono np. wyłącznie karmienie
pozajelitowe (worek żywieniowy), rodzina potrafi zmuszać go do
zjedzenia przyniesionego obiadu: zupy, ziemniaków, bardzo często
także mięsa. Takie sytuacje zdarzają się nie tylko w szpitalach,
ale także hospicjach. Ostrzeżenia pielęgniarek, że pacjent nie
powinien jeść, bo nie ma już odruchu połykania, są lekceważone. Są
przekonani, że jak chora córka zje, to będzie silniejsza. Tymczasem
trawienie pokarmu może jeszcze osłabić i tak już bardzo słaby
organizm, zmuszając go do ogromnego wysiłku. Dramat zaczyna się
wtedy, gdy chory zaczyna się dusić, sinieć i dostawać obrzęku płuc,
a posiłek zamiast trafić do żołądka, trafia do oskrzeli razem z
wciąganym powietrzem.
- Terminalnie chora osoba w pewnym momencie nie jest w stanie
przełykać pokarmu - mówi Danuta Zakrzewska, pielęgniarka pracująca
w szpitalu oraz w hospicjum. - Niektóre rodziny zmuszają ją jednak
do jedzenia. Pewna pacjentka zmarła po takim nakarmieniu, choć je
odradzałyśmy. Rodzina miała później ogromne wyrzuty sumienia.
Postępowanie bliskich osób chorego, które za wszelką cenę chcą go
ratować, nikogo nie dziwi. One również przeżywają swój dramat i ból
zbliżającej się rozłąki. Ten ból w połączeniu z buntem przeciwko
odchodzeniu ukochanej osoby może sprawić, że stracą rozeznanie, co
jest dla niej najlepsze. Walcząc o jej życie, paradoksalnie
przyspieszają zgon i przyczyniają się do dodatkowych
cierpień.
Pielęgniarki mówią, że niektórzy pacjenci nie mogą umrzeć, ponieważ
jest przy nich zrozpaczona rodzina. Gdy chory zaczyna kaszleć,
jęczeć lub niespokojnie się ruszać, natychmiast biegną do lekarza,
aby coś zrobił, podał lekarstwo, kazał założyć wenflon czy
podłączyć tlen. Widząc, że chory może zaraz umrzeć, karzą lekarzowi
podjąć bolesną reanimację.
Nierzadko zdarza się, że po tygodniu nieustannego czuwania bliscy
wracają na krótko do domu, aby odpocząć, a chory wtedy
umiera.
- Pacjenci terminalnie chorzy nie mają siły stawiać oporu rodzinie,
która nie pozwała im odejść - dodaje Danuta Zakrzewska. - Zdarzają
się jednak tacy, którzy do końca walczą o godną śmierć. Jedna z
pacjentek mimo nalegań rodziny kategorycznie odmówiła wkłucia
centralnego (wkłucia do żyły głównej) i dalszego podłączania
kroplówek. Miała tak słabe żyły, że każde wkłucie sprawiało jej
ogromny ból. Do końca nie zmieniła swojej decyzji. Następnego dnia
zmarła.
Twarze samotności
Ludzie terminalnie chorzy zwykle umierają w samotności.
Nieczęsto się zdarza, aby w chwili śmierci był przy nich ktoś z
rodziny. Najczęściej odchodzą w nocy albo nad ranem, gdy nikogo już
nie ma. Najlepiej byłoby, aby w takiej chwili siedział przy nich
ktoś z rodziny i trzymał za rękę. Pacjenci bardzo pragną wtedy
obecności najbliższych. Gdy ich nie ma, proszą pielęgniarki, aby
przy nich zostały, ponieważ boją się samotności. One zatrzymują się
na chwilę przy łóżku, pocieszają, że wszystko będzie dobrze, i idą
do innych pacjentów. Część chorych przed śmiercią jest mocno
pobudzona, niektórzy zaczynają krzyczeć. Podaje się im wtedy środki
uspokajające, po których często zasypiają. Umierają we śnie.
- Widziałam na oddziale wiele śmierci, ale tej nigdy nie zapomnę -
wyznaje Agnieszka Cichy. - To była młoda dziewczyna w stanie
terminalnym. Ciągle wydzwaniała do męża, ale ten nie przychodził.
Minął tydzień. Jeszcze ostatniego dnia kolega zadzwonił do niego,
informując, że z żoną jest coraz gorzej. Trzymaliśmy ją za ręce -
on z jednej strony, ja z drugiej - i mieliśmy nadzieję, że ktoś
przyjdzie. Kobieta bała się, prosiła, aby nie wychodzić z sali, i
co chwilę pytała, czy ktoś przyszedł. Nikt nigdy nie ściskał mojej
dłoni tak mocno jak wtedy ona... Po pół godzinie zmarła. Kolega nie
wytrzymał i zaczął płakać. To było okropne. Nie ma nic gorszego jak
umieranie bez bliskich osób przy łóżku, w samotności.
Samotność umierania ma wiele twarzy. Jedną z nich jest udawanie.
Choremu, który chce porozmawiać o pogrzebie, testamencie czy w
jakiś sposób pożegnać się z rodziną, odpowiada się, że nie ma o
czym mówić, że na pewno wyzdrowieje i wszystko będzie jak dawniej.
Chory czuje, że nikt go nie słucha. Często, aby uniknąć poważnej
rozmowy, rodzina zagaduje, czy czegoś mu nie brakuje, pyta, czy nie
napiłby się herbaty albo zjadł ulubioną zupę. Brak porozumienia i
poczucie izolacji u chorego pogłębiają się.
- To wynik bezradności i lęku przed śmiercią - mówi dr Jerzy
Jarosz, Kierownik Zakładu Medycyny Paliatywnej Centrum Onkologii w
Warszawie.
- Rodzina i chory mówią innymi językami. Coś innego jest wtedy
najistotniejsze dla niego, a coś innego dla rodziny, która chce,
aby żył jak najdłużej. Gdy udawanie i wymijające odpowiedzi
dominują, niemożliwe staje się stworzenie atmosfery głębokiego
porozumienia, jakiego pragnie przed śmiercią wielu chorych. Nawet
jeśli chory przebywa w domu, ale otoczony jest rodziną, która
uważa, że śmierć jest czymś nienaturalnym, żadna ze stron nie
potrafi poradzić sobie z tą sytuacją. I to jest powód umieszczania
umierającego w szpitalu za wszelką cenę, zamiast pozwolić mu umrzeć
w domu lub skierować do hospicjum.
Chorzy zwykle nie rozmawiają o śmierci ze swoimi rodzinami. Nie
oznacza to jednak, że wcale nie chcą o niej mówić. Ten temat
najczęściej poruszają między sobą. Opowiadają o pacjentach, którzy
już odeszli, jak bardzo cierpieli, albo jaką brali chemię i kogo
zostawili. Część psychologów uważa, że chorzy oswajają się w ten
sposób z własną śmiercią i nawzajem się wspierają.
- W naszym hospicjum śmierć nie jest tematem tabu - mówi Dorota
Rybak, rehabilitantka w hospicjum św. Łazarza w Krakowie, placówce
uhonorowanej nagrodą Totus 2006, przyznawaną przez Fundację Dzieło
Nowego Tysiąclecia. - Ale nigdy nie narzucamy się z tą rozmową.
Chory musi sam tego chcieć. Przygotowujemy ich do odejścia,
pomagamy załatwić ostatnie sprawy, także spotkać się z dawno
niewidzianymi bliskimi.
Są też pacjenci, którzy nie podejmują żadnych rozmów i zamykają się
w sobie. Inni natomiast szukają okazji, aby tylko porozmawiać z
pielęgniarką. Powody są różne.
- Często pragną wtedy usłyszeć: „Pani Zosiu, nie jest tak źle,
będzie lepiej". To się od razu wyczuwa - mówi Danuta Zakrzewska. -
I często tak mówimy, biorąc ich za rękę. Pewna starsza pani w
hospicjum przeciągała w nieskończoność każdą rozmowę. Gdy skończył
się jeden temat, zaczynała drugi. Chciała zatrzymać nas przy sobie
jak najdłużej.
Dokładanie do życia
Polakom hospicja kojarzą się z umieralniami. Według nich
hospicjum to miejsce, gdzie idzie się umrzeć. Wiele osób sądzi
nawet, że w hospicjach nie ma leczenia przeciwbólowego. Oddanie do
hospicjum traktują jak zdradę - na samą myśl, że mogliby tu
przywieźć kogoś z rodziny, mają wyrzuty sumienia. Nic dziwnego, że
tylko 8 proc. terminalnie chorych tu kończy swoje życie. Polska
jest w światowej czołówce, jeśli chodzi o liczbę działających
hospicjów. Mimo to w naszej świadomości hospicjum funkcjonuje jako
miejsce, gdzie trzyma się chorego za rękę i czeka z nim na śmierć.
Medycyna paliatywna od lat próbuje zmienić ten obraz, pokazać, że
umieranie jest częścią życia. Na razie z niewielkimi
skutkami.
- Definicja, która najlepiej oddaje istotę opieki paliatywnej w
hospicjum, wyraża się w słowach: „Nie mogę dołożyć dni do twojego
życia, ale mogę dołożyć życia do twych dni" - mówi Ryszard
Szaniawski, dyrektor Hospicjum Onkologicznego św. Krzysztofa w
Warszawie. - Opieka hospicyjna nie przedłuża życia za wszelką cenę.
Traktuje śmierć jako naturalny proces. Może jednak podnieść jakość
życia pacjenta na ten czas, jaki jeszcze mu pozostał.
Wspomniana jakość to życie bez bólu, w czystych pampersach, to
traktowanie pacjenta jak kogoś, kto wciąż jest i czuje. Lekarz,
pielęgniarka, wolontariusz mają cierpliwość i czas, aby z nim być,
wysłuchać, porozmawiać, poczytać książkę czy pomóc wyjść do
ogrodu.
- My nie zajmujemy się umieraniem, lecz godnym życiem do
końca - dodaje dyrektor Szaniawski. - Pacjent nie może mieć
poczucia, że go przekreślono i odstawiono na boczny tor. Dlatego
elementem opieki hospicyjnej jest uśmierzenie bólu, zapewnienie
pacjentowi komfortu psychicznego i poczucia bezpieczeństwa.
Hospicjum św. Krzysztofa dysponuje 27 łóżkami. W ciągu roku
przebywa w nim 400 pacjentów. Ponadto miesięcznie około 150
pacjentów jest otoczonych domową opieką hospicyjną. Średni czas
pobytu chorego w placówce trwa 28 dni. Hospicjum to, podobnie jak
kilka innych, wydaje pacjentom przepustki na święta, a nawet na
weekendy. Praktyka ta nie jest jednak popierana przez NFZ, który
częściowo refunduje koszty działalności hospicjów. Kwestionuje on
merytoryczną wartość działania takiego zespołu hospicyjnego. Padają
podejrzenia, że hospicjum przyjmuje pacjentów, którzy nie są w
stadium terminalnym choroby. Tymczasem dla zespołu hospicjum
przepustki to największy sukces ich pracy. Bo jeśli stan pacjenta w
wyniku opieki ustabilizował się i pozwala mu na kilka dni wrócić do
domu, to dlaczego mu tego nie umożliwić? - odpowiadają.
W hospicjum św. Krzysztofa kontrowersje wzbudziły również dwa śluby
pacjentów, do jakich tu doszło, a także zatrudnienie
fizjoterapeutów.
- Praca fizjoterapeutów ma sens, ponieważ niektórych pacjentów
można zmobilizować do tego, aby zaczęli chodzić przy balkoniku -
mówi Ryszard Szaniawski. - Jeden z pacjentów, który zaczął chodzić
sam, wkrótce znalazł sobie zajęcie, otwierając i zamykając bramę
dla wjeżdżających i wyjeżdżających samochodów. Odnalazł w tym sens
kończącego się życia. Chciał czuć się potrzebny. Pani Pelagia,
nasza pacjentka, która pochodziła ze wsi, gdy w ogrodzie zobaczyła
jabłonie, chodziła tam, aby pokazać, jak należy przycinać pędy i
jak obrywać na wiosnę zawiązki. Wielu z tych ludzi nie chce tylko
leżeć, patrzeć w sufit i modlić się, czekając na śmierć. Na ile
mogą, chcą jeszcze żyć.
Hospicjum i wolontariusze organizują dla pacjentów koncerty, a w
święta wspólną Wigilię i Wielkanoc. Odwiedza ich także grupa z
psami, zajmująca się dogoterapią. Choć hospicjum jest laickie, na
miejscu są dwie kaplice: rzymskokatolicka i ekumeniczna. Przychodzi
kapelan, niekiedy duchowni protestanccy, a gdy pacjent ma takie
życzenie - również rabin. W kaplicy ekumenicznej umieszczone są
wszystkie znaki religii monoteistycznych. Łączy je fragment z
Księgi Psalmów: „Czymże jest człowiek, że o nim pamiętasz".
Pacjenci trafiający do hospicjum na początku są nieufni, nie
akceptują tego miejsca i chcą wrócić do szpitala. Z czasem jednak
przekonują się i zmieniają nastawienie. Zmienia się ono powoli.
Rodziny mają trudności z przyjęciem propozycji lekarza
paliatywnego, gdy zaleca odstąpienie od żywienia pozajelitowego lub
rezygnację z podłączania kroplówki. Kroplówka jest dla nich
synonimem życia. Jednak w pewnym momencie może stać się przyczyną
cierpienia chorego, a niekiedy nawet jego śmierci. O tym rodziny
nie wiedzą. Dlatego lekarz hospicyjny często odbierany jest jako
ten, „kto nie ratuje". Tymczasem opieka paliatywna, choć opiera się
na afirmacji życia, to traktuje śmierć jako zjawisko naturalne. Nie
odwleka zgonu terminalnie chorego człowieka.
- Lekarz hospicyjny popada niekiedy w konflikt z rodziną, która
chce za wszelką cenę utrzymywania chorego przy życiu i zatrzymania
procesu umierania - mówi ksiądz Władysław Duda, dyrektor
Archidiecezjalnego Zespołu Domowej Opieki Paliatywnej w Warszawie
przy kościele św. Zygmunta. - Niestety, często takie działanie
szkodzi choremu. Zdarza się, że rodzina w ostatniej chwili, kiedy
lekarz uprzedzają, że w ciągu kilku najbliższych godzin należy
spodziewać się zgonu, wzywa pogotowie i domaga się w szpitalu
zastosowania terapii. Nie informuje o tym zespołu hospicyjnego.
Niektórzy, gdy u pacjenta zatrzymuje się akcja serca, wymuszają
podjęcie reanimacji. I lekarz pod presją zgadza się. Ma świadomość
jednak, że w ostatnich chwilach życia zadaje człowiekowi
niepotrzebny ból.
Z tego powodu w wielu hospicjach daje się rodzinom do podpisania
dokument zawierający akceptację, że w hospicjum nic stosuje się
reanimacji i metod sztucznie podtrzymujących życie pacjenta.
Samarytanin w domu
Zdaniem księdza Władysława Dudy najlepsze jest hospicjum domowe.
W domu chory i rodzina czują się pewniej. W hospicjum stacjonarnym
ciężar opieki spada głównie na zespół. I czasem rodziny całą
odpowiedzialność za opiekę nad pacjentem przenoszą na hospicjum. W
domu odpowiedzialność w większym stopniu ciąży na rodzinie. Ma to
duże znaczenie dla pacjenta. Zdarza się jednak, że także w domach
rodzina czuje się zupełnie zwolniona od odpowiedzialności, kiedy
pojawia się zespół hospicyjny.
- My mamy tylko dopomóc rodzinie w najtrudniejszych sprawach - mówi
ksiądz Duda. - Nie możemy przejąć całego ciężaru opieki nad chorym,
całkowicie zdjąć tego z rodziny. Oczywiście nie wszystkich chorych
można prowadzić w domu. Są różne sytuacje, w domu może nie być
warunków, aby chory mógł tam przebywać, czasem nie ma możliwości
zapewnienia mu stałej 24-godzinnej pomocy medycznej itd. Wtedy
wyjściem są hospicja stacjonarne. Hospicjum domowe powinno jednak
być uważane za najbardziej wskazany model opieki paliatywnej.
Nazwa „paliatywny" pochodzi od greckiego słowa palium oznaczającego
długi płaszcz, który osłania całego człowieka. Medycyna paliatywna
ma otoczyć umierającego takim ochronnym płaszczem, aby miał
poczucie bezpieczeństwa, komfort i spokój. Ma osłaniać przed bólem
fizycznym, duchowym, lękiem, rozpaczą i samotnością. Istotnym tego
elementem jest obecność najbliższych. Jednak rodziny często proszą
zespoły hospicyjne, aby nie mówiły choremu, że są z
hospicjum.
- Najlepiej, gdy rodzina razem dojrzewa do śmierci i razem z chorym
przez nią przechodzi - dodaje ksiądz Duda. - Jest to wspólna droga
rodziny, a nie samotna droga chorego.
Jednak nie wszyscy chorzy mają rodziny. Wielu mieszka samotnie. Są
tak przywiązani do mieszkania, swojego psa czy kota, że nie
zgadzają się na ich opuszczenie. Niektórzy martwią się sprawami,
których nic udało się zakończyć. Powtarzają, że chcieliby pożyć
jeszcze kilka tygodni, nawet kilka dni dłużej. Chcą doczekać
narodzin lub pierwszej komunii wnuczki czy ślubu syna. Jeszcze inni
chcieliby pójść na działkę na truskawki albo pojechać w ulubione
miejsca na Mazurach. Są też pacjenci tak zmęczeni chorobą, że
czekają na śmierć jak na wybawienie.
Ksiądz Duda został kiedyś wezwany do pacjentki będącej pod
opieką hospicjum domowego, aby udzielić jej ostatniego
namaszczenia. Leżała w bardzo ciężkim stanie, bliska agonii. Była
prawnikiem. Oprócz swojej stałej pracy pomagała bezinteresownie
wielu osobom potrzebującym porady prawnej, prowadząc za nich różne
sprawy. Kilku nie zdążyła skończyć.
- W półświadomości mówiła tylko o tym, że wciąż o nich myśli, że
chciałaby przed śmiercią je zakończyć i mieć kilka tygodni życia -
mówi ksiądz Duda. - Udzieliłem jej sakramentu i wyszedłem z
przekonaniem, że dziś lub jutro umrze. Ale po miesiącu zadzwoniła
do mnie i zaprosiła na kawę, bo bardzo chciała ze mną porozmawiać.
Byłem zupełnie zaskoczony, gdy ją zobaczyłem. Przywitała mnie
elegancko ubrana kobieta, choć wyniszczona chorobą. Opowiedziała,
że modliła się w duchu o możliwość dokończenia tamtych spraw. I
rzeczywiście poczuła się lepiej, wstała i je dokończyła. Miała
świadomość, że otrzymała niewiele czasu i wkrótce umrze. Mówiła to
spokojnie, pogodzona ze śmiercią, ale także szczęśliwa. W ciągu
miesiąca zmarła.
Umieranie jest częścią życia. Ten etap, choć najdramatyczniejszy ze wszystkich i niepożądany, powinien być przyjmowany przez nas przynajmniej z taką troską i szacunkiem jak narodziny.
Imiona i nazwiska niektórych bohaterów tekstu zostały na ich prośbę zmienione
Odchodziliśmy razem z nim
U Taty nastąpił przerzut nowotworu. Tym razem na węzły
chłonne i płuca. Onkolog objaśnił nam, w jak ciężkim jest stanie.
Pozostały czas można było liczyć w miesiącach. W domu wspólnie
podjęłyśmy decyzję, że nie powiemy Tacie, że umiera. Wiedziałyśmy,
że jeśli dowie się o przerzucie, załamie się, zamknie w sobie i
będzie odchodził sam. Po wypisaniu ze szpitala nie mógł wrócić do
domu na wieś. Razem z siostrą zabrałyśmy go do naszego wspólnego
mieszkania. Był pod stałą opieką. Mama dojeżdżała do nas kilka razy
w tygodniu. Do dyspozycji zawsze miałyśmy lekarza i pielęgniarkę do
domowego hospicjum Caritas Archidiecezji Warszawskiej. Bardzo
staraliśmy się, aby dom nie przypominał szpitala. Kiedy czuł się
dobrze, oglądał kreskówki ze swoimi wnuczętami albo rysował z nimi
obrazki. Przyjaciel naszego domu, fryzjer, regularnie przychodził
go ostrzyc i ogolić. Kiedy był zmęczony i spał, 4-letnia Kasia z
zadziwiającą dojrzałością strofowała młodszego braciszka, broniąc
dostępu do sypialni Taty: „Nie chodź! Dziadzia choly. Dziadzia
śpi”. Szczególnym przedmiotem stał się w naszym domu brzęczyk,
dzięki któremu Tata mógł w nocy zawsze kogoś z nas wezwać, kiedy
potrzebował pomocy. Odszedł 19 maja o 17.40. Mama trzymała go za
ręce. Moja siostra i ja klęczałyśmy przy jego nogach. Mała Kasia
pomagała trzymać gromnicę. Kubuś powtarzał po swojemu słowa naszej
wspólnej modlitwy. Pielęgniarka taktownie wyszła z pokoju, żeby nam
nie przeszkadzać.
Magda Gajda, dziennikarka
Towarzystwo Przyjaciół Chorych – Hospicjum św. Łazarza w Krakowie
obchodziło właśnie 25-lecie istnienia. Zostało zarejestrowane 20
września 1981 roku i było jedynym w Krakowie stowarzyszeniem,
którego działania nie zawieszono w stanie wojennym. Od samego
początku oprócz starań o budowę domu rozpoczęto opiekę hospicyjną w
domu chorego. Od tamtego czasu hospicjum rozszerzyło zakres swoich
działań – jest Poradnia Medycyny Paliatywnej, Hospicjum Domowe,
Oddział Stacjonarny, Poradnia Geriatryczna, Poradnia Obrzęku
Limfatycznego i Oddział Dzienny, idziemy do jednego z oddziałowych
„gniazd", czyli miejsc, w których pacjenci jedzą, spędzają wolny
czas i rozmawiają pod okiem pielęgniarek. Większość pacjentów jest
już w swoich pokojach - śpi, odpoczywa lub przyjmuje rodziny. Za
podłużną ladą siedzą pielęgniarki. Uśmiechnięte, otwarte, pełne
ciepła. Pracują tutaj od lat. Opowiadają nam o swoich pacjentach,
których starają się przygotować do „odejścia", temat śmierci nie
jest w tym miejscu tabu. - Pacjenci przychodzą do nas w
najważniejszym momencie swojego życia - wyjaśnia pani Stokłosa,
prezes Towarzystwa. - Żyjemy kilkadziesiąt lat, a tutaj spędzamy
ostatnie chwile przed przejściem do wieczności...
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz