Pielęgniarka totalna
Ewa jest pielęgniarką i nikim innym nie chciałaby być. Praca jest dla niej wszystkim. Już jako siedmiolatka wiedziała, że będzie się opiekowała innymi. Na małej wsi, gdzie się wychowywała, sąsiedzi zostawiali z nią swoje dzieci. Mimo że sama była jeszcze dzieckiem, karmiła je, przewijała i kołysała do snu. Z równą troską dbała o zwierzęta.
- Pomaganie mieliśmy we krwi. To było dla nas naturalne. Po prostu naśladowaliśmy ojca – przyznaje Ewa.
Na pytanie, kim będzie, gdy dorośnie, odpowiadała, że przedszkolanką. Widziała siebie w otoczeniu dzieci. Poszła jednak do liceum medycznego i w pielęgniarstwie zakochała się od pierwszych zajęć. Po szkole trafiła na oddział dziecięcy i nie posiadała się ze szczęścia.
- Miałam wymarzoną pracę. Nie mogłam się doczekać kolejnego dyżuru. Uwielbiałam je. Świadomość, że mogę pomóc, przynieść ulgę, uskrzydlała mnie. Nic mi nie przeszkadzało. Każda czynność była dla mnie czymś wspaniałym – mówi Ewa.
I tu mogłaby się ta historia zakończyć, ale dla Ewy dopiero się zaczynała.
Życie domowe
Męża poznała w pracy. Czasem pił. Nie potrafiła ocenić, czy za dużo. W jej domu alkoholizmu nie było. Nie rozpoznała sygnałów.
- Po alkoholu robił się zabawny, wesoły, towarzyski – wspomina Ewa.
Pierwszy raz podniósł na nią rękę 48 godzin po ślubie. Zaczął się czas krzyków, zastraszania, bicia... Bywały dni, gdy chodziła głodna. Na dyżury przychodziła po nieprzespanych nocach. Nauczyła się ukrywać wypłatę. W końcu była zmuszona zrezygnować z ulubionej pracy.
- Pijany przychodził do szpitala. Robił burdy, obrażał moje koleżanki. To się powtarzało niemal codziennie. Atmosfera się zmieniła. Zaczęły się spojrzenia, szepty, komentarze. Musiałam uciekać – mówi.
W szale zdemolował jej oddział. Połamane krzesła, pobite szyby i drzwi wyrwane z futryn obciążały ją finansowo.
- A mnie się nie przelewało. Jeśli nie zdążyłam schować wypłaty, zostawałam bez pieniędzy na życie. Często zmieniałam pracę. Wierzyłam, że zacznę życie jeszcze raz, od zera. Znajdę się w nowym środowisku, gdzie mnie nie znają. Żyłam nadzieją, że może tym razem mnie nie namierzy, może mi się uda. Pracowałam w różnych miastach i placówkach. Był szpital, dom pomocy społecznej, hospicjum. Niestety, zawsze mnie znalazł – dodaje Ewa.
Ostatni raz wpadł w szał tuż po narodzinach syna. Zepchnął ją ze schodów. Złamała nadgarstek. Uszkodzenie ręki okazało się poważne. Wymagało wszczepienia stymulatora. Nosi go do dzisiaj.
Pielęgniarka Ewa w kombinezonie ochronnym podczas pracy w szpitalu, fot. archiwum bohaterki
- Przez jakieś 3 miesiące było dobrze, ale gdy spadałam z tych schodów, powiedziałam sobie: dość! Nie chciałam takiego życia dla dziecka. Przeszłam prawdziwe piekło. Obiecałam sobie, że mój syn nie będzie tego oglądał. Chciałam dla niego świata bez przemocy. Cichego, bezpiecznego, z miejscem do odrabiania lekcji i spotkań z kolegami. Bez ciągłego bicia, krzyku, płaczu – przyznaje Ewa.
Wróciła do rodziców. Nie było idealnie. Dziecko chorowało, padały słowa: „widziały gały, co brały”. Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony.
- Syn miał 4 lata, gdy skontaktował się ze mną były teść. Chciał mi wynagrodzić to, co przeszłam. Dzięki niemu mam własne mieszkanie. Pomagał mi we wszystkim, żebym mogła wrócić do pracy.
Problemy zdrowotne
Niestety, chociaż zostawiła za sobą przemocowy związek i znowu podjęła pracę swoich marzeń, szczęśliwego zakończenia nie było. Jej problemy z kręgosłupem zaczęły się już w dzieciństwie. Niewinny wypadek na rowerze zapoczątkował serię urazów. Praca dodatkowo obciążała kręgosłup.
- Nigdy nie prosiłam o pomoc w obowiązkach. Prace fizyczne wykonywałam sama. Sama dźwigałam i sprzęt, i pacjentów. W pracy mam taką zasadę, że robię przy kimś tak, jak bym chciała, żeby ktoś robił przy mnie. Trzeba do człowieka podchodzić jak do człowieka. Wszystko zrobić porządnie, z szacunkiem, żeby było dobrze. Tak pracuję – mówi Ewa.
Nadwyrężony kręgosłup tego nie wytrzymał. Gdy wszystko zaczęło się układać w pracy, przeszła pierwszą z wielu operacji. Stymulator nie spełnił swojego zadania. Dolegliwości się wzmagały. W końcu pojawiła się groźba przerwania rdzenia kręgowego.
- Poskręcali mnie na śruby. To nie załatwiło sprawy. Pracowałam dalej. Pojawił się problem w następnym odcinku kręgosłupa. Tym razem piersiowym. Już nic nie można zrobić – dodaje.
Ewa pracuje ze świadomością, że każdy cięższy pacjent, zbyt szybkie poderwanie butli z tlenem czy niekontrolowany ruch może zakończyć się dla niej wózkiem. Regularnie trafia na stół operacyjny, by wymieniać stymulator. Nie służą mu wyładowania defibrylatora.
- Tylko proszę mnie nie pytać, dlaczego tego nie zostawię. Tak, mam świadomość, że stałam się niepełnosprawna i sporo ryzykuję, ale dopóki starczy mi skóry na plecach do zszywania mnie po operacjach, będę to robić. Jestem PIE-LĘG-NIAR-KĄ. I nikim innym nie chcę być – artykułuje głośno i wyraźnie, upewniając się, że nie zostawiła żadnych wątpliwości.
Praca = pasja
Z pracy nie zrezygnuje. W szpitalu odżywa. Od początku pandemii jest na pierwszej linii frontu z koronawirusem. Opiekuje się pacjentami z COVIDEM-19. Nosi butle z tlenem, podaje defibrylator, ratuje życie. Zanim wejdzie na oddział, zostawia problemy za sobą. Na dyżurze liczy się tylko pacjent. Nie przeszkadza jej kombinezon, nie widzi problemu z obciskającą twarz maską, do rękawiczek się przyzwyczaiła.
fot. pixabay.com
- Owszem, mam ograniczone ruchy, jestem spocona, czasami jest duszno, ale ja się szybko aklimatyzuję. To nie stanowi problemu. Pracuję tak, żebym mogła powiedzieć, gdy już ta cała pandemia się skończy, że próbowałam pomóc, że w kilku przypadkach mi się udało – przyznaje.
Ewa jest w grupie ryzyka. Oprócz poważnego uszkodzenia kręgosłupa zdiagnozowano u niej POChP (przewlekłą obturacyjną chorobę płuc).
- Nie przeraża mnie to. Ktoś musi to robić. Zadbać o pacjentów. Człowiek musi w życiu robić to, co kocha, inaczej nie jest szczęśliwy. Ja kocham właśnie to. Nie przestanę tego robić. Nie pytajcie mnie o to – prosi.
Ewa codziennie budzi się z bólem. Zaczyna dzień od leków, czasem od łez. Nie zastawia się nad przyszłością, nie planuje.
Co ma być, to będzie
Nigdy nie mówi, że nie da rady. Cokolwiek ją w życiu spotyka, nie pokazuje tego pacjentom. Dla nich ma uśmiech, czas na rozmowę i nieustającą chęć pomocy. Po pracy zajmuje się domem i porzuconymi zwierzętami. Zdarza się, że podczas mycia naczyń wracają do niej obrazy umierających pacjentów.
- Młodzi ludzie odchodzą w strachu. Są przerażeni. Patrzą na mnie pełni lęku. Na dyżurze staram się być z nimi. Obecność kogoś przy umierającym jest bardzo ważna. Teraz to, niestety, nie może być rodzina czy bliscy. Trudno na to patrzeć, ciężko zapomnieć – mówi.
Ryzykuje swoim zdrowiem i życiem. Wie, że w każdej chwili może utracić możliwość chodzenia. Wykonuje ciężką pracę tuż przy łóżku osób z COVIDEM, a jednak czuje się szczęśliwa.
- Mam swój kąt, życiowy spokój. Od siedmiu lat jestem w szczęśliwym związku. Znalazłam drugą połowę. Mój syn jest dorosły. Mam pracę. Swoje miejsce w życiu. Czuję się wygrana. Do tamtego czasu już nie wracam. Mam więcej niż kiedykolwiek – podsumowuje.
Artykuł pochodzi z numeru 6/2020 magazynu „Integracja”.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz