Kobieca energia Moniki Kuszyńskiej
Wokalistka Monika Kuszyńska była gościem „Integracji” ponad cztery lata temu. W tym czasie została mamą dwójki dzieci, nagrała singiel, dołączyła do nowego programu talent show, skończyła 40 lat i planuje wydać nową płytę. Opowiada nam też o macierzyństwie z perspektywy kobiety z niepełnosprawnością.
Angela Greniuk: Czy pamięta Pani ostatnią rozmowę z Integracją?
Monika Kuszyńska: Tak. Pamiętam. Byliśmy z Piotrem Pawłowskim w studiu telewizyjnym z okazji 100. odcinka programu „Misja Integracja”.
To było w 2016 r. Pan Piotr, przy okazji rozmowy na temat Pani książki Drugie życie, zapytał, jak się Pani odnajduje w „drugim życiu”. Ja chciałabym dopytać, jak odnalazła się Pani w nim przez ostatnie cztery lata?
Piotr mnie pytał o drugie życie, bo taki tytuł ma moja książka. I rzeczywiście po wypadku skończyło się jedno życie, a zaczęło drugie. Można powiedzieć, że teraz przeżywam „trzecie życie”, bo zostałam mamą. Ostatnie cztery lata upłynęły mi pod znakiem macierzyństwa – ciąży i dzieci, mój starszy synek ma 3,5 roku. To było i jest dla mnie zdecydowanie najważniejsze w ostatnim czasie, właściwie cała byłam skupiona na dzieciach. Odnajduję się w tym bardzo dobrze, choć zaczynam już powoli wracać do swoich zajęć. Macierzyństwo jest niesamowitą przygodą i przynosi fajny, duży dystans do siebie.
To „trzecie życie” jest kompletnie inne, ponieważ moje macierzyństwo nie było oczywiste. Nie planowałam tego, jak wiele kobiet, że to jakiś mój kolejny etap w życiu po etapie rozwoju kariery itd. To nie wyglądało w ten sposób. Nie wiedziałam, czy mogę nawet pragnąć mieć dzieci jako osoba niepełnosprawna, a po drugie – już od dawna, od wypadku, nie robię tego typu planów. Biorę to, co niesie życie. Często wiele rzeczy mnie zaskakuje, więc byłam otwarta na to, co los przyniesie, ale absolutnie nie byłam pewna, czy to macierzyństwo się wydarzy.
Od lewej: Piotr Pawłowski i Monika Kuszyńska w nieistniejącym już programie pn. „Misja Integracja”
Powiedziała Pani ciekawą rzecz: że nie wiedziała Pani, czy może nawet pragnąć być matką. Dlaczego?
Dlatego, że myślimy dość stereotypowo. Każdy z nas, ludzie pełnosprawni i niepełnosprawni, mamy własne wyobrażenia. Kiedy stajemy się niepełnosprawni, wydaje się, że pewne obszary życia nam się „nie należą” – choć pewnie takie wyobrażenia mają też niektóre osoby niepełnosprawne od urodzenia. Z jakiegoś powodu odmawiamy sobie dostępu do rzeczy i ról, bo wydaje się nam, że może nie mamy na to „przyzwolenia”, może sobie nie poradzimy. Myślę, że to kwestia wiary w siebie, możliwości, ale też tego, jak społeczeństwo nas odbiera i jak to przyjmujemy. Wiele aspektów składa się na takie myślenie czy wyobrażenie.
Kolejną istotną rzeczą jest to, że trochę trudno zdiagnozować, czy kobieta taka jak ja może mieć dzieci. Teoretycznie byłam zdrowa w tej kwestii, ale lekarze do końca nie wiedzieli, czy powinni mnie do tego zachęcać i czy mój organizm wytrzyma takie obciążenie. Widoczne jest niestandardowe podejście do takiej pacjentki, bo lekarze często nie wiedzą, jak się zachować, jak ją zbadać. Myślę, że stałam się prekursorką w szpitalach, w których byłam, i podejrzewam, że lekarze „uczyli się” na mnie wielu rzeczy. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z drugiej strony w przypadku kobiety pełnosprawnej też nie zawsze jest oczywiste, czy może mieć dzieci, jaki będzie przebieg ciąży, czy poradzi sobie w byciu matką.
Czy przy planowaniu, prowadzeniu ciąży lub podczas porodu spotkała się Pani z barierami architektonicznymi albo mentalnymi ze strony lekarzy, personelu medycznego?
Niedługo po wypadku miałam taką sytuację. Chciałam się zbadać u ginekologa. Byłam wtedy w innym mieście niż moje, nie znałam lekarza, więc poszłam prywatnie do jakiejś kliniki. Pani doktor była życzliwa, ale zupełnie nie wiedziała, jak mnie zbadać, nigdy nie miała do czynienia z taką pacjentką. Próbowałyśmy przeprowadzić badanie na kozetce, ale okazało się trudne i niezręczne. Pani była mocno zakłopotana, a ja, szczerze mówiąc, czułam się nieprzyjemnie. Stworzyła się między nami bariera i... dystans. Czułam, że nie jestem w stanie zrobić wielu rzeczy, które są oczywiste dla każdej kobiety. Uderzyło mnie to, że już nie mogę w normalny sposób zbadać się tak jak kiedyś, że w jakimś sensie utraciłam kobiecość. Na szczęście teraz mi już przeszło, bo mam za sobą różne procedury i wiem, że wiele zachowań jest kwestią zależną od podejścia.
Później zaprzyjaźniłam się z panią ginekolog, którą mieliśmy w swoim otoczeniu. To ona w dużym stopniu namówiła mnie do zajścia w ciążę. Nie wiedziałam, czy to się uda i czy sobie poradzę – miałam wątpliwości, chyba jak każda kobieta. Ale dzięki mojej ginekolog czułam się zaopiekowana i to mnie zachęciło. Doktor poprowadziła mi dwie ciąże i nie było z niczym żadnego problemu. Ona mnie potrafiła zbadać niemal na korytarzu (śmiech), ale mówię, że to kwestia człowieka i jego podejścia do innych.
Natomiast, niestety, przykre i nieprzyjemne jest to, że jako kobiety niepełnosprawne musimy szukać lekarzy, którzy są bardziej przyjaźni czy otwarci... choć z drugiej strony, chyba każdy człowiek szuka lekarza, który go zrozumie, i też stara się, żeby to nie była jakaś przypadkowa osoba. Najprostszą metodą jest pytanie wśród znajomych kobiet, na forach, grupach na Facebooku.
Mówiła Pani, że nie była przekonana do macierzyństwa, były różne wątpliwości i lęki. Myślę, że podobne wahania przeżywa wiele kobiet z niepełnosprawnością. W jaki sposób przełamała Pani swoje wątpliwości?
Lęk związany z macierzyństwem jest podobny do każdego innego lęku. Na początku wydaje się, że czegoś nie możemy zrobić, boimy się, ale kiedy w końcu zbierzmy się w sobie i zrobimy daną rzecz – okazuje się, że to nie było takie trudne. Każde przełamywanie lęku odbywa się w ten sposób, uczymy się, że warto podejmować ryzyko. Ja bałam się decydować o wielu rzeczach, bo każde wyjście ze strefy komfortu jest stresujące. Ale za każdym razem, kiedy to robiłam, okazywało się, że rezultat był bardzo fajny albo że nie było się czego bać. W przypadku macierzyństwa też tak było.
Moimi największymi obawami były np. te, że nie będę mogła podnieść dziecka z łóżeczka albo zareagować szybko, gdy się wywróci, i że nie dam rady go unieść z podłogi. A okazało się, że trzeba sobie zaufać. Kiedy rodzi się dziecko, wydaje mi się, że natura cudownie sobie radzi. Wiele rzeczy rozwiązuje się samych – do głowy przychodzi wiele pomysłów i sposobów, jak pewne rzeczy rozwiązać. No i dziecko jest cudowne pod tym względem, że ono się... jakby dostosowuje do sytuacji, bardzo ułatwia matce pewne rzeczy. Czuję, że to jest taka wspólnota, która dąży do dobrego funkcjonowania razem.
A czy chciałaby się Pani podzielić jednym ze swoich patentów?
Zastanawiałam się np., jak będę nosić noworodka, bo żeby się poruszać, potrzebuję obu rąk albo przynajmniej jednej. Albo jak go podnieść lub odłożyć do łóżeczka, jeśli nie jestem w stanie wystarczająco się przechylić do przodu. Największa była obawa o trzymanie główki kruchego niemowlęcia, którą to obawę ma też wiele osób, szczególnie ojców.
Jednym z patentów okazał się „rożek”, dość długo nosiłam dziecko jedną ręką w takim sztywnym beciku, który ma materacyk i dzięki temu udawało się bezpiecznie przenieść dziecko trochę jak tobołek. Byłam w stanie wyjąć je z wózka, przełożyć na przewijak czy łóżko. „Rożek” był bardzo wygodny i przydatny. Używałam też poduszek typu rogal, np. kładłam sobie dzidziusia na tym rogalu i potrafiłam przejechać kawałek na wózku, prowadząc go jedną ręką, a drugą zabezpieczałam dziecko.
Gdy dziecko się przewróciło, to też okazało się, że chętnie się wspinało po nogach mamy, żeby wstać, nawet jak dopiero uczyło się chodzić. Teraz dzieci mam większe i same sobie radzą. Ale też przez cały ten czas mam pomoc męża. W ogóle gdy ma się bliskie osoby wokół, które chcą wspierać, to nie ma się czego bać.
A właśnie: czy po urodzeniu pierwszego dziecka zakładała Pani wsparcie rodziny, czy była Pani raczej nastawiona na samodzielne – wraz z mężem – zajęcie się dzieckiem?
Nie wiedziałam, jak będzie. Ja już siebie nie ograniczam – po prostu jeśli czuję, że mam potrzebę czyjejś pomocy, to proszę o nią albo ją przyjmuję. Mam rodziców i siostrę, którzy chętnie mi pomagają przy dziećciach, ale tak naprawdę okazało się, że z większością rzeczy potrafimy sobie z mężem poradzić. Choć rzeczywiście, na początku przy pierwszym dziecku wszystko było nowe i za bardzo nie wiedzieliśmy, jak ogarnąć sprawę, więc trochę pomagały mi dziewczyny.
Nie miałam założenia, że „muszę” sama zająć się dzieckiem. Już tego nie robię, bo to jest trochę ograniczające. Później wpada się we frustracje, pojawia się zmęczenie i czasami człowiek potrzebuje mieć chwile dla siebie – ten czas jest ważny, więc cudownie jest skorzystać z czyjejś pomocy. To bardzo cenne i nie czyni żadnej ujmy, mimo że czasami tak się wydaje. Wtedy warto spojrzeć na dziewczyny pełnosprawne, które korzystają z pomocy bliskich.
Niedawno skończyła Pani 40 lat. Jak Pani teraz odczuwa i postrzega swoją kobiecość?
Czuję, że to najlepszy czas w moim życiu. Dla mnie panika, która czasami pojawia się, kiedy się kończy 40 lat, jest nieuzasadniona. Oczywiście zależy, jacy jesteśmy w środku, bo jeżeli mamy w sobie dziecko, to myślę, że niezależnie od wieku jest w nas młodość i radość życia. A czterdziestka to taki moment, kiedy jesteśmy jeszcze młodzi, a jednocześnie mamy dużo budujących doświadczeń, pojawia się trochę większe poczucie własnej wartości, dystans, taki spokój i luz w sobie.
W młodości często mamy ciśnienie, że musimy „zaliczyć pewne bazy” typu: studia, praca, kariera. W międzyczasie porównujemy się do innych, staramy jakoś dopasowywać. Mam wrażenie, że wtedy życie jest nerwowe. A przy czterdziestce już się trochę wyhamowuje, człowiek zaczyna, kolokwialnie mówiąc, „odcinać od życia kupony”, potrafi rezygnować z rzeczy, które okazują się nieszczególnie potrzebne. Jest bardziej asertywny, wie, co mu się podoba, co cieszy, co jest fajne dla niego. Posiada wiedzę o sobie i to jest super. A z drugiej strony, mamy jeszcze dużo siły, witalności i młodości. Jeżeli mamy szczęście i jesteśmy zdrowi, to jeszcze możemy wiele zrobić.
Kobiecość teraz jest świadoma. To już nie jest szukanie, jest większa samoświadomość i kobiecość bardziej ugruntowana. Mam w sobie dużo spokoju i też takiej kobiecej energii.
Chcę zapytać o muzykę. W 2019 r. powstał teledysk do Pani singla „Nie ma rady na miłość”. Czy dobrze rozumiem, że to był pierwszy klip od dłuższego czasu?
Tak, to była dość spontaniczna sytuacja. Dostaliśmy propozycję zgłoszenia piosenki do opolskiego konkursu Premier. Utwór musieliśmy stworzyć i nagrać w ciągu kilku dni. Nie planowałam tego, bo moja córeczka miała wówczas niespełna pół roku i wciąż karmiłam ją piersią. Podjęliśmy jednak wyzwanie i choć wymagało nie lada logistyki, to była to fajna przygoda.
Do tej pory wydałam tylko jedną płytę Ocalona. Od dawna planuję wydać kolejną, ale trudno mi się zmobilizować. W ostatnich latach byłam skupiona głównie na dzieciach, ale nie ukrywam, że zaczyna mi brakować tej twórczej energii. Rok 2020 miał być przełomowy, przekroczyłam symboliczną czterdziestkę, miałam wiele planów, wśród nich wydanie płyty. Nagle, zaraz po moich urodzinach, zaczęła się kwarantanna itd., ciężko było się spotykać z muzykami, nie odbywały się koncerty. Teraz mamy gotowe piosenki, ale nie są nagrane. Chciałabym się wyrobić do końca roku, ale ten rok jest dziwny, nie wiadomo, jak będzie. Możliwe, że plany trzeba będzie przenieść na kolejny rok, a teraz po prostu żyć i skupić się na rodzinie.
A czy ma Pani już tytuł płyty?
Nie, nie mam, ale po piosenkach wydaje mi się, że ta płyta będzie weselsza, taka bardziej... pozytywna. Pierwsza płyta była dla mnie zamknięciem trudnego rozdziału – jest tam wiele piosenek o tym, co przeżywałam, i o wewnętrznej przemianie. Dziś jest we mnie dużo więcej pozytywnej energii, będzie bardziej radośnie.
Z drugiej strony, to też wymagający proces. Dużo łatwiej pisać o cierpieniu pod wpływem smutku, rozterek, jakichś zawiłości w życiu – takie stany są bardzo inspirujące do tworzenia. Dlatego stworzenie łatwej, miłej i przyjemnej, a do tego dobrej piosenki, to prawdziwa sztuka.
Nieprzypadkowo nawiązałam do teledysku. Jak się Pani czuła, wracając przed kamerę po przerwie?
Fajnie, że takie epizody się zdarzają i zawsze zastanawiam się, jak to będzie? Czy się jeszcze do tego nadaję? Ale to jest trochę jak z jazdą na rowerze – tego się nie zapomina. Człowiek natychmiast się odnajduje, potrafi wejść w rolę i ma możliwość znów pokazać jedną z wielu swoich twarzy. I to jest bardzo przyjemne, zawsze to lubiłam. Ale dzisiaj już mam taki zdrowy podział proporcji i nie mam np. poczucia, że bardzo mi brakuje sceny. Nie mam ciśnienia, że muszę więcej, więcej i więcej. Jeśli możliwość występu przed kamerą pojawi się raz na jakiś czas, mam z tego radość i przyjemność, ale też ze spokojem wracam do domu.
Niedawno wzięła Pani udział w nowym programie talent show „Usłyszcie nas” w telewizji TTV.
Wraz z kilkoma osobami: Przemkiem Kossakowskim, Lotkiem i Krzysztofem Hirsztrittem pełniliśmy role mentorów, skupialiśmy się tylko na części artystycznej – rozmawialiśmy, w pewnym sensie dokonywaliśmy oceny występu, ale nasze głosy nie wpływały na ocenę końcową i zwycięstwo uczestnika, bo o tym decydowali widzowie przez internet. Oprócz tej części uczestnicy prezentowali w programie swoją historię. To są ludzie w jakimś sensie „nietypowi”, powiedzmy, „niepasujący” do zwykłego talent show, a mają coś ciekawego do powiedzenia, zamanifestowania, mogą pokazać swój talent.
Od lewej: Monika Kuszyńska, Krzysztof Hirsztritt, prowadząca program drag queen Himera, Przemek Kossakowski i Lotek
Wspomniała Pani o tym, że w tym programie występowali różnorodni ludzie...
Tak, w programie jest miejsce także dla osób niepełnosprawnych. Było ich kilka. Myślę też, że program fajnie przestawia niepełnosprawność: raczej jako coś „dodatkowego”. Ja jestem za tym, żebyśmy nie definiowali się przez pryzmat niepełnosprawności. Każdy z nas jest osobowością i ma coś wyjątkowego do powiedzenia. I na tym skupia się ten program.
Gdy Pani mówiła o specyfice programu, trochę miałam skojarzenie z programem typu „freak show”.
Rzeczywiście, tak się może kojarzyć ze względu na różnorodność i indywidualność uczestników. Tyle że „freak show” ma konotacje negatywne, ale może warto potraktować to z dystansem, przymrużeniem oka, tak jak cały program. Z pewnością nie chodzi o to, żeby się wyśmiewać czy kogoś obrażać. Wszyscy jesteśmy różnorodni i dla każdego jest gdzieś miejsce. Jestem za tym, żeby poznawać ciekawostki, różne perspektywy.
Często podkreśla Pani, żeby w trudnych momentach życia próbować znaleźć w sobie siłę i powoli samodzielnie, wewnętrznie „podnosić się”. Myślę, że wiele osób często czuje się bezsilnych, niektórym może nawet wydaje się, że nie mają w sobie siły. Jak próbować tego w sobie szukać?*
Na początku najważniejsza jest chęć zmiany, powiedzenia sobie: „Chcę, by moje życie było dobre, mimo wszystko”. To nie dzieje się z dnia na dzień i nie jest proste, ale taka decyzja rozpoczyna proces. Krok po kroku dzieje się magia.
Ja byłam w totalnej rozpaczy i nagle zjawił się człowiek, który miał w sobie taką zaraźliwą pozytywną energię, pokazywał mi wiele rzeczy, a nieraz miał jeszcze gorszą – wydawało się – sytuację ode mnie. To dawało siłę, by przemyśleć sprawy, próbować wziąć się w garść, zrobić coś ze swoim życiem. To bardzo nakręca. Bo jeżeli damy sygnał do świata i zdecydujemy, że chcemy zmieniać życie, że jesteśmy otwarci i gotowi, że nie chcemy tkwić w otchłani cierpienia, wtedy te sytuacje dookoła nas i ludzie zaczynają się pojawiać. Bo jeżeli będziemy się cały czas trzymać tej ciemnej strony, to ona nie odejdzie. Dlatego niezmiennie inspirują mnie i podnoszą ludzie i ich historie.
Czasami wydaje się, że nasze życie jest nudne, nic się w nim nie dzieje. Ale kiedy opowiemy o nim komuś, to może okazać się, że jego perspektywa i spojrzenie na naszą nudę jest zupełnie inne. On nagle odkrywa jakieś „wow” w naszym życiu, którego sami nie zauważamy ani nie jesteśmy świadomi. To fajna wymiana energii.
Dziś internet pełen jest pozytywnych treści, inspirujących filmików, wykładów. Nie było tego na początku mojej drogi. Musiałam dużo bardziej intensywnie szukać książek, ludzkich historii. Ale pojawiały się, może dlatego, że bardzo tego pragnęłam. Pozytywne myślenie ma tu ogromny wpływ.
Pamiętam, że jednym Pani wzorów i inspiracji był Jan Mela. Czy przez ostatnie cztery lata powiększyło się to grono „inspiratorów”?
Tak, Jan był jednym z wielu i do tej pory ktoś się pojawia. Naprawdę, tych ludzi jest tak dużo. Ostatnio poznałam fantastycznego chłopaka, podróżnika – nazywa się Michał Woroch. Czytam teraz jego książkę i... to jest ogromna inspiracja! Dwóch chłopaków na wózkach – bo z Michałem był Maciej Kamiński, którego również dobrze znam – przejechało przystosowanym przez siebie dżipem całą Amerykę Południową! Myślałam, że bardzo dużo już wiem i już prawie nic mnie nie zaskoczy. A jednak! Takie osoby pojawiają się i inspirują. To jest studnia bez dna.
Co innego Panią inspiruje oprócz ludzi?
Życie. Staram się żyć bardzo świadomie i mieć otwarte oczy na wszystko, co się dzieje wokół mnie, obserwować. Tak naprawdę nie ma nic ważniejszego niż życie w zgodzie z naturą, uważność, otwartość i miłość, którą dajemy i otrzymujemy.
*Pytanie odnosi się do osób, które nie chorują na depresję i nie potrzebują leczenia farmakologiczno-specjalistycznego.
Artykuł pochodzi z numeru 6/2020 magazynu „Integracja”.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz