Cena sportowego sukcesu
Co czeka sportowca, gdy ciężka kontuzja nie pozwoli kontynuować kariery? Zwłaszcza wtedy, gdy nie jest zawodnikiem z pierwszych stron gazet? Gdy nie był w stanie stworzyć poduszki finansowej, a dawni koledzy, trenerzy i działacze zaczynają go unikać?
24 marca 2016 r. 29-letni wówczas Rafał Kosiec zaczynał dzień w dobrym humorze. W planach miał mecz, a jego klub miał nowego prezesa i plany rozwoju.
- Widziałem siebie w tym zespole, przyszłość rysowała się w jasnych barwach – mówi Rafał.
Piłkarzem chciał być od dziecka. Wychodził z domu rano i do wieczora grał na podwórku, na asfalcie, na polach i łąkach. Piłka nożna była całym jego światem.
- Robiłem to, co kochałem – podkreśla. – Może miałem większe aspiracje, ale cieszyłem się, że robię to, o czym marzyłem, że mogę żyć z tego, co sprawia mi tak ogromną radość. Uważałem to za swoje życiowe osiągnięcie.
Tamtego dnia nie rozegrał całego meczu. Z powodu urazu łokcia trenerzy zdecydowali, że lepiej zdjąć go z boiska w drugiej połowie i oszczędzić jego siły na kolejny mecz. Nikt jeszcze nie wiedział, że następnego meczu już nie będzie.
- Po meczu wróciłem do domu – wspomina. – Wieczorem zorientowałem się, że zapomniałem kosmetyczki. Pobiegłem po nią do samochodu, przeskakując co drugi schodek. Upadłem.
Wiedział, że uszkodził kręgi, ale nie zdawał sobie sprawy, jak poważny jest jego stan.
- Do operacji byłem przekonany, że dadzą mi jakieś kroplówki i zwyczajnie wrócę do domu – mówi. – Po operacji pytałem, kiedy będę mógł wrócić do treningów. Odpowiedzi nie było. Po takich wypadkach się nie wraca, ale potrzebowałem dwóch lat, by się z tym pogodzić.
Ani dnia bez bólu
Historia Rafała nie ma happy endu. Od tamtej pory poddawał się co najmniej kilka razy. Myślał o eutanazji i o samobójstwie. Wydał mnóstwo pieniędzy w poszukiwaniu sposobu na poprawę swojej sytuacji. Nie znalazł. Od 4 lat nie spędził ani jednego dnia bez bólu.
- Moje życie stało się koszmarem – przyznaje. – Mam uciążliwe bóle, porażone narządy wewnętrzne, brak czucia powierzchniowego. Nie wiem, czy uda mi się danego dnia postawić kilka kroków. Już nie pamiętam siebie sprzed wypadku. Wypadek zabrał mi wszystko, co kochałem. Teraz walczę o przetrwanie.
Tę walkę były piłkarz Polonii Warszawa prowadzi na kilku poziomach. Zbiera fundusze na operację w USA, która da mu szansę na zniwelowanie bólu, ale nie zapomina o innych. Z myślą o zawodnikach, którzy stracili zdrowie i byli zmuszeni przerwać karierę sportową, założył Fundację Doliczony Czas.
- Fundację wymyśliłem 2 lata po wypadku – mówi Rafał. – Gdyby istniała zanim trafiłem do szpitala, nie wydałbym niepotrzebnie takich pieniędzy. Wykonywałem desperackie ruchy. Za nadzieję byłem gotowy oddać wszystko. Nie wiedziałem, że mogę coś dostać w ramach NFZ, że istnieją jakieś zasiłki, że mogę poprosić o pomoc psychologa. Byłem sam.
O nich i o siebie
Rafał Kosiec zawiesza głos. O tym, na jaką pomoc mógł liczyć ze strony klubu i Polskiego Związku Piłki Nożnej (PZPN), nie chce mówić.
- Zostawmy to w spokoju – kwituje. – Był mecz charytatywny, był challenge z robieniem pompek. Jurek Engel [ówczesny prezes klubu, a wcześniej trener reprezentacji Polski – przyp. red.] uratował mi życie walcząc, by mnie szybko zoperowano. Był przy mnie Radek Majdan [bramkarz, wieloletni zawodnik Pogoni Szczecin, reprezentant Polski – przyp. red.], pomagał mi Jacek Magiera [piłkarz, trener, działacz sportowy – przyp. red.]. Ludzie stanęli na wysokości zadania. A instytucje? Naprawdę, nie mówmy o tym.
Jako zawodnik Polonii nie miał ubezpieczenia, PZPN także nie partycypował w kosztach leczenia. To właśnie z poczucia osamotnienia, przekonania, że sportowcy po wypadkach zostają bez pomocy, powstała fundacja.
- Ja już nie mam żadnej przyszłości – uważa Rafał. – Nawet nie mogę być trenerem, bo nie mogę zademonstrować ćwiczeń. Nie pamiętam, kiedy czułem się dobrze. W moim życiu nie został już nikt sprzed wypadku. Nie będę ukrywał, czasami jest dramat. Różne wtedy myśli przychodzą mi do głowy. Może i ciężko pogodzić się z tym, że jem tylko zupy, że jestem sam, że już nigdy nie będzie jak kiedyś, ale teraz mam fundację, która może zmienić życie innych sportowców w podobnej sytuacji. Już nie mogę się poddać. Istnieją ludzie – podopieczni Fundacji, dla których jestem wsparciem. Biorę więc kolejną dawkę morfiny i walczę. O nich i o siebie.
Lekarze nie mieli racji
Pod skrzydła fundacji trafił m.in. Paweł Matłacz. Bramkarz, który swój ostatni w życiu mecz rozegrał w sierpniu 2015 r.
- Wygrywaliśmy 2:1 – wspomina. – Do końca meczu zostało 5 minut. Złapałem piłkę, chciałem przeprowadzić kontratak. W tym momencie wpadł na mnie z impetem zawodnik przeciwnej drużyny.
Paweł obudził się w szpitalu. Lekarze przygotowywali go na to, że już nigdy nie ruszy ręką. Nie mieli racji.
- Walczę o siebie – podkreśla. – Nie tylko ruszam ręką. Chodzę. Raz lepiej, raz gorzej. W każdej chwili mogę się przewrócić, raczej nigdzie nie dojdę, ale chodzę. Mam problemy fizjologiczne. Dużą spastyczność. Czuję ból i pieczenie. Przez cały czas jestem na lekach.
Długo układał na nowo swoje relacje z piłką nożną. Przez pierwszy rok nie obejrzał żadnego meczu.
- Nie potrafiłem – przyznaje. – Wiedziałem, że już nigdy nie zagram. Tęsknota była nie do zniesienia.
Rehabilitacja dla głowy
Gdy doszło do wypadku, Paweł Matłacz grał w czwartoligowym zespole. Przez pierwsze pół roku mógł liczyć na wsparcie swojego klubu. Trwały zbiórki. Czuł, że nie jest sam.
- Dzisiaj mam rentę, klubu już nie mam – mówi. – Koledzy trochę się wykruszyli. Niektórzy bali się odezwać. Przyznali się do tego, gdy się spotkaliśmy. Większość starała się pomóc. Byłem ubezpieczony, ale na zasadach ogólnych. To nie obejmowało kosztów rehabilitacji i dalszego leczenia.
Paweł Matłacz, podobnie jak Rafał Kosiec nie chce mówić, czy klub i związek piłkarski zrobił wszystko, czego oczekiwali. Skupia się na swojej przyszłości. Podjął pracę pomocnika w szkółce bramkarskiej. Kiedyś planował, że na sportowej emeryturze sam otworzy taką szkółkę.
- To się już nie stanie – przyznaje. – Dzieciom trzeba pokazać, co i jak robić. Nie wystarczy im opisać słowami, jak trenować, a ja samodzielnie treningu przeprowadzić nie mogę. Moje ciało jest sztywne, tak jak i moje dłonie. Ledwo co stoję. Robię to, co mogę. Układam konspekty, podpowiadam rozwiązania. Dzięki temu raz w tygodniu wychodzę z domu. To jak rehabilitacja dla mojej głowy.
Następnym punktem na jego liście jest możliwość prowadzenia samochodu. Miał grać jeszcze 10 lat. Stało się inaczej.
- Myślę, że piłkarz jest dobry, gdy strzela bramki – podsumowuje. – Jednak gdy ma kłopoty, gdy coś mu się stanie, przestaje być zawodnikiem i klub już nie jest w jego życiu obecny. Zostaje sam. Wydaje mi się, że zagranicą jest inaczej. Obserwuję karierę Milika [Arkadiusza – przyp. red.]. Miał tyle kontuzji, a klub go szanował i pozwalał mu grać.
Dostał wybór
Jak jest za granicą, mógł się przekonać Karol Bielecki. Był 2010 r. Polski szczypiornista miał wtedy 28 lat. Właśnie przedłużył swój kontrakt w niemieckim klubie.
- Wszystko wskazywało na to, że moja kariera jest w dobrym punkcie i może się jeszcze rozwijać – wspomina. – A tu nagle pech. Podczas meczu z Chorwacją straciłem oko.
Lekarze uważali, że dalsze uprawianie sportu nie będzie już możliwe, a Karol Bielecki im uwierzył. Rehabilitacja rozpoczęła się tydzień po operacji.
- Gdy zacząłem robić postępy, zacząłem też dostrzegać szansę na powrót do gry – podkreśla. – Piłka ręczna była moją pasją. Nawet jeżeli zakładałem, że poziom mojej gry będzie niższy, chciałem to dalej robić, jednocześnie potrafiłem dostrzec pozytywy w sytuacji, gdybym nie wrócił do sportu. Tak już mam. Co by się w moim życiu nie działo, jestem za to wdzięczny i potrafię to docenić.
Zanim rozstrzygnęła się kwestia dalszej kariery sportowej, wielu rzeczy trzeba było nauczyć się od nowa.
- Do tej pory mam kłopoty z nalaniem wody do szklanki, żeby ręką coś wziąć ze stołu albo w coś trafić – przyznaje.
Postępy przychodziły każdego dnia. Po spełnieniu ustawowych warunków i uzyskaniu zaświadczenia lekarskiego, zawodnik wrócił także do prowadzenia samochodu. O przyszłość się nie martwił.
- Klub mnie wspierał – podkreśla. – Oczywiście, mieli obawy o mój poziom, ale pomagali mi z całego serca. W Niemczech miałem wsparcie odpowiednika polskiego ZUS-u. Byłem pod ich opieką przez czas leczenia i rehabilitacji. Później dostałem wybór. Gdybym zdecydował, że dalej już nie gram, zostałbym osobą niepełnosprawną, a ubezpieczenie wypłaciłoby mi jakieś odszkodowanie. Podejmując decyzję, że gram dalej, miałem kontrakt. Dalej zarabiałem pieniądze jako piłkarz ręczny. Oczywiście, gdyby ten 5-letni kontrakt nie był przedłużony, straciłbym dużo pieniędzy, ale z sumy ubezpieczenia mógłbym przez jakiś czas przeżyć. Nie zostałbym na totalnym lodzie.
Mogło być gorzej
Decyzja o przyszłości szczypiornisty zapadła 2,5 miesiąca po wypadku.
- Musiałem udowodnić sobie, trenerom i managerom, że mogę w tę piłkę grać – wspomina. – Trafiłem 11 razy. Na nowo uwierzyłem w siebie.
6 lat później była olimpiada w Rio i tytuł króla strzelców. Karol dotrwał do sportowej emerytury. Został tatą, napisał książkę, prowadzi firmę, udziela się jako mówca motywacyjny. Na spotkaniach w firmach uczy, że można sobie poradzić ze wszystkim.
- Uczę, że w życiu zdarzają się sytuacje, które są bardzo trudne – mówi. – Kiedy już się przytrafią, bezsensowne jest rozpamiętywanie tego, co mieliśmy, co było. Lepiej skupić się na tym, co mamy i co możemy z tym zrobić. Uczę, że możemy sobie poradzić ze wszystkim, jeśli będziemy do tego odpowiednio podchodzić i odpowiednio mocno się w to angażować. Konsekwencją i determinacją można wiele osiągnąć i dać sobie radę nawet w krytycznej sytuacji.
Karol Bielecki nie myśli o sobie jak o osobie niepełnosprawnej. Nie wraca do wypadku, nie rozmyśla o ograniczeniach.
- Jestem normalnym człowiekiem – tłumaczy. – Gdybym zaczął to drążyć, zastanawiać się, dlaczego mnie to spotkało, to pewnie zakończyłoby się depresją. Wolałem dziękować, że wydarzyło się tylko tyle. Mogło być gorzej.
Uprawianie sportu na zawodowym poziomie, to nie tylko wyższe ryzyko wypadku. Skutki sportowej kariery pozostają z zawodnikami na zawsze.
- Bolą mnie barki i plecy. Muszę nad nimi ciągle pracować, żebym mógł normalnie funkcjonować. Muszę pozostawać ciągle w ruchu, żeby mięśnie trzymały się kupy i to chyba typowe dla sportowców. Mam 38 lat, ale to jest jak z samochodem. Ma 2 lata, a przebieg 10 tys. km. Ja mam 38 lat, ale mój przebieg jest dużo większy, co się wiąże z wyeksploatowanymi mięśniami. Zdrowie to cena za sport zawodowy. Nie ma czasu na regenerację, nie ma czasu na wyleczenie kontuzji, na prawdziwy wypoczynek. Jest rok ciężkiej pracy, trzy tygodnie urlopu i znowu praca. Bywały takie lata, że w ogóle nie było urlopu. Jechaliśmy 2 lata ciągiem, bez nawet 5 dni wolnego. To mocno eksploatujące – mówi Karol Bielecki.
Organizmu się nie oszuka
Eksperci się z nim zgadzają.
- Sport jest nastawiony na zwyciężanie i osiągnięcia. Na co dzień nie zwraca się uwagi na przeciążenia. Wprawdzie sportowcy mają opiekę medyczną i fizjoterapeutów, trenerów. Wiedzą, jak zminimalizować przeciążenia, ale każdy uraz pozostawia ślad – mówi Beata Ziemska, lekarz sportowy, specjalista medycyny pracy, orzecznik.
Ryzyko urazów można minimalizować, ale trudno je całkowicie wyeliminować. Zdaniem dr Ziemskiej, nawet zaleczone kontuzje i mikrourazy w przyszłości mogą powodować różnego rodzaju dolegliwości. Sportowcy nie są całkiem bezradni. Medycyna sportowa zaleca dobór odpowiednich obciążeń do wieku zawodnika. W wysokourazowych dyscyplinach specjalizacja przychodzi później. Poprzedza ją solidna podstawa w treningu ogólnorozwojowym.
- Niestety sportowcy o tym nie myślą – podkreśla dr Ziemska. – W przypadku kontuzji starają się szybko zadziałać u rehabilitanta i wracać na swoją arenę. Tymczasem organizmu się nie oszuka. Regeneracja musi potrwać odpowiednio długo, żeby doszło do pełnego wyleczenia. Nie do końca wyleczona tkanka jest podatna na kolejne kontuzje.
Każdy sport ma swoje kontuzje
Negatywne skutki przychodzą po wielu latach i nie zawsze są kojarzone ze sportową karierą.
- Uczestniczyłam w wykładzie profesora, który jest również maratończykiem i bada serca maratończyków po bieganiu – opowiada dr Ziemska. – Opowiadał nam o zaobserwowanych u maratończyków mikrozwłóknieniach w sercu, które powstają na skutek mikrourazów podczas biegu. Z czasem mogą prowadzić do zaburzeń rytmu serca. Niezalecane byłoby więc częste startowanie w maratonach. Na tym wykładzie usłyszałam, że 2-3 pełne maratony w ciągu kariery sportowej wystarczają. Jednak praktyka jest inna. Niektórzy wpadają w uzależnienie od biegania maratonów i biegają możliwie często. A gdy z wiekiem przychodzą dolegliwości, nikt ich nie wiąże z pokonanymi maratonami.
Zawodowi bokserzy po 50. roku życia skarżą się na zwyrodnienia kręgosłupa. Odczuwają dolegliwości bólowe barków i kręgosłupa. Mają problemy z ruchomością układu ruchu.
- Regenerująca się tkanka nie zawsze wraca do pełnej sprawności – tłumaczy Beata Ziemska. – Zdarza się, że w czasie regeneracji tworzą się nadbudowy kostne, zwłóknienia. To gojenie się poprzez nadprodukcję. Takie zjawisko widać również u osób, które miały złamania, wypadki. Po jakimś czasie w tomografii lub rentgenie widoczne są nasilone zwyrodnienia.
Pływacy miewają problemy z uszami, skórą i barkami. Gdy kończą karierę sportową, dolegliwości skórne ustępują. Inaczej dzieje się z układem ruchu. Jego przeciążenia zmieniają się w zwyrodnienia. Koszykarze z kolei się skarżą na bóle kostne.
- Oni zazwyczaj są wysocy – mówi dr Ziemska. – Mają większe przeciążenia na kolana i te kolana w końcu wysiadają. Łatwo o to nawet, gdy zaczynają biegać dla zrzucenia wagi. Cierpi również ich kręgosłup. Zmniejsza się powierzchnia krążka. Łatwiej o ucisk na nerwy.
Żużlowcy są z kolei w czołówce sportowców narażonych na wypadki, ale zagraża im również choroba wibracyjna.
- Drgania przenoszone są na ręce, a przez siedzisko na cały kręgosłup – mówi dr Ziemska. – Przez to pojawia się kostna postać choroby wibracyjnej. Objawy to bóle, drętwienie palców. Nie mogą się pochylać i dźwigać.
Prawo nie pomaga
Nie wszyscy zawodnicy są tego świadomi.
- Chociaż żużlowcy są narażeni na duże drgania, pamiętam tylko jednego zawodnika, który wywalczył uznanie swoich dolegliwości za skutki choroby zawodowej i otrzymał z tytułu zespołu wibracyjnego świadczenia – tłumaczy lekarz sportowy.
Piłkarze są natomiast narażeni na urazy kolan i zerwanie więzadeł. Urazów nie brakuje też w sportach walki. Kontuzje i przeciążenia nie omijają żadnej dyscypliny. Niestety, nie idą za tym rozwiązania systemowe.
- W sejmie przeszła ustawa, która ograniczyła badania do morfologii, moczu, OB, glukozy, EKG – mówi dr Ziemska – Kiedyś były badania dodatkowe. Teraz nie mamy możliwości, by wykryć problemy na wczesnym etapie. Do tego dochodzą również koszty badań. Zawodnicy do 23. roku życia mają możliwość robienia badań na NFZ. Pierwsza liga, ścisła elita, ma dostęp do bezpłatnych badań. Sportowcy spoza kadry nie mają takich możliwości.
Osobnym problemem sportowców jest kwestia zdrowia psychicznego.
- Jeśli sportowiec nie pracuje z psychologiem nad swoją uważnością i koncentracją, to urazy zdarzają się częściej – tłumaczy Beata Ziemska. – Rutyna i stres nie służą zdrowiu. Zestresowany zawodnik nie do końca robi wszystko prawidłowo. Łatwiej popełnia błędy, a to znowu prowadzi do urazów. Sportowiec przemęczony, przesilony, rozczarowany brakiem efektów chce za bardzo. Jest frustrowany, a wtedy na horyzoncie pojawia się widmo depresji.
Temat tabu
Katarzyna Selwant, psycholog sportowy, uważa, że depresja u sportowców występuje tak samo często, jak w innych zawodach wyeksponowanych społecznie i wykonywanych pod presją.
- Sportowcy są na świeczniku – podkreśla. – Oglądamy ich dzięki mediom i jako kibice mamy wobec nich oczekiwania. Oni także mają wobec siebie ogromne oczekiwania. Potężna presja i wysoka motywacja mogą prowadzić do zaburzenia nastroju. Jeśli to jest nieleczone i trwa długo, w najgorszym przypadku może się przerodzić w chorobę psychiczną.
Sportowcy to osoby z jasno wytyczonym celem. Tymczasem depresja pozbawia motywacji do jego realizacji.
- Celem osoby z depresją jest nie zwycięstwo, a wstanie z łóżka – mówi Katarzyna Selwant. – Są też takie przypadki, że sportowcy pojawiają się na treningach, ale trenują gorzej. Nie chce im się, czują zmęczenie, wypalenie, brak celu. Nie widzą sensu w tym, co robią.
Jednocześnie niechętnie przyznają się do problemów ze zdrowiem psychicznym.
- Nadal jest to trochę temat tabu, a trochę powód do wstydu – mówi psycholog. – Zawodnicy nie chcą pokazać swojej słabości, bo sponsorzy, kluby, trenerzy chcą w nich widzieć tylko zwycięzców.
Oprócz depresji sportowcy narażeni są na wypalenie i borykają się z nieadekwatnym poziomem pewności siebie. To utrudnia im ułożenie sobie życia i zaplanowanie nowej kariery zawodowej na sportowej emeryturze.
- Problemy z pewnością siebie, mimo wielkich sukcesów, się zdarzają. Sportowcy nie wierzą, że mogą osiągnąć sukces, mimo że sporo tych sukcesów już mają za sobą. Można mieć wysoką samoocenę, ale niepewną. Wystarczy, że przyjdzie jakaś sytuacja, ktoś na nas „dmuchnie” i już leżymy. Mówi się, że sport hartuje charakter, a jeśli sport nas skopał i nie podbudował, a zrujnował, to nie ma na czym tworzyć wiary w siebie. Na szczęście są tworzone programy wspierające zawodników po zakończeniu kariery sportowej – mówi Katrzyna Selwant.
Beata Ziemska, podobnie jak Rafał Kosiec uważa, że sportowcom można pomóc skuteczniej. Ona również myśli o założeniu fundacji. Jej działania objęłyby sportowców, którzy w wyniku uprawiania sportu stali się niepełnosprawni. Dr Ziemska jest przekonana, że konieczna jest zmiana podejścia do sportowców. Powinni być pracownikami klubów i z tego tytułu korzystać z przywilejów pracowniczych, obejmujących badania okresowe, renty, odszkodowania, emerytury.
Ubezpieczenia od 2017 roku
Potrzeby zdrowotne zawodników są dostrzegane związkach sportowych. Zostały podjęte działania w dobrą stronę.
„Każdy zawodnik, który ma podpisany zawodowy kontrakt z klubem piłkarskim, jest objęty ubezpieczeniem NNW przez swojego pracodawcę, a więc klub. Niezależnie od powyższego, PZPN wprowadził dodatkowy program oferujący ubezpieczenia dla piłkarzy” – czytamy w odpowiedzi, jaką otrzymaliśmy z biura prasowego PZPN.
Dodatkowy program ubezpieczeniowy, który został opracowany w połowie 2017 r., jest skierowany do piłkarzy wszystkich kategorii wiekowych, nie wyłączając dzieci i młodzieży oraz trenerów i sędziów. W sumie, w momencie wprowadzenia tego programu, mogło z niego skorzystać ok. 450 tys. zawodników i ponad 7 tys. klubów.
„Ponadto zawodnicy, którzy występują w reprezentacji narodowej, na czas uczestnictwa w rozgrywkach międzynarodowych są objęci ochroną przez FIFA” – informuje PZPN.
Gdy Rafał Kosiec i Paweł Matłacz ulegli wypadkom, dodatkowy program ubezpieczeń jeszcze nie obowiązywał.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz