Ta największa niewiadoma
Nie miał jeszcze 30 lat, gdy badania wykazały poważną chorobę. Co miał robić? Wiedział na pewno, czego zrobić mu nie wolno – poddać się chorobie. Dlatego walczy, już od 20 lat; pracuje, działa społecznie, uczy się, wychowuje dzieci i wierzy, że jeszcze sporo przed nim.
Pana Bogusława Paniączyka skierowano na badania do szpitala w Poznaniu. Regularnie odwiedzała go żona, wtedy w ciąży. Pewnego dnia jeden z lekarzy wziął ją na bok na rozmowę. Zapytał: która to ciąża?
– Odpowiedziała, że jedno dziecko już mamy, a więc to będzie drugie - wspomina pan Bogusław. - Na to lekarz odpowiedział: to dobrze, bo więcej już mieć nie będziecie.
Żona opowiedziała mi o tym dopiero później. Całe szczęście, bo choć jestem spokojnym człowiekiem, tobym tego lekarza chyba przez okno wyrzucił.
To było 20 lat temu, miał jeszcze dużo sił, choć opuszczały go szybko. Pojawiły się zawroty głowy, zaburzenia ruchów, problemy z chodzeniem. W końcu lekarze stwierdzili, że to stwardnienie rozsiane. Brzmiało fatalnie, szczególnie dla człowieka, który wcześniej był okazem zdrowia.
– Czy się wtedy bałem? Pewnie, że tak – opowiada. – Lecz nie miałem jeszcze trzydziestki, całe życie przede mną, wiele do zrobienia. Zresztą nigdy nie zamierzałem poddać się chorobie.
Pan Bogusław z żoną, fot. arch. rodzinne
Utrzymać się w branży
Wkrótce pan Bogusław przeprowadzili się wraz z żoną do jej rodzinnego Leszna. Zaczął rozglądać się tu za pracą. Było dla niego oczywiste, że musi pracować. Zajęcie znalazł szybko. Zajął się handlem reklamówkami.
– Przypominam, że był początek lat 90. i reklamówki wciąż
stanowiły w Polsce nowość, a więc można było na nich zarobić.
Produkował je zakład pracy chronionej w Lesznie, a pan Bogusław
sprzedawał. Wiózł prosto do właścicieli sklepów i straganów.
– Zdaję sobie sprawę, że co najmniej kilku brało je ode mnie, bo uważali, że trzeba mi pomóc. Jestem taki chory, ale się nie podaję i pracuję - opowiada. – Większość klientów kierowała się jednak wyłącznie rachunkiem ekonomicznym. Tym bardziej cieszy, że mimo problemów ze zdrowiem potrafiłem utrzymać się w tej branży prawie dziesięć lat.
Niestety, systematycznie rosła konkurencja. Poza tym normą zaczęło się stawać, że hurtownie dawały klientom robiącym u nich zakupy reklamówki w prezencie. Słowem: szło coraz gorzej. W końcu z żalem zrezygnował z tej branży.
W handlu jednak pozostał. Teściowie prowadzili w Lesznie sklep z produktami dla zwierząt. Zaczął handlować karmą dla psów, którą brał od producenta i rozwoził po sklepach. Tu jednak konkurencja była zbyt duża, a Bogusław miał za mało sił, by rywalizować z handlowcami.
Dobra wola pracodawcy
Wciąż jednak rozglądał się za kolejnym zajęciem. W końcu doszedł do wniosku, że nie ma co szukać dalej. Złożył podanie w firmie, w której przez wiele lat handlował reklamówkami. To zakład pracy chronionej – Spółka Jawna PHZ Mawa. Usłyszał, że może przyjść do pracy choćby zaraz. Ucieszył się. Jego zapał ostudziła jednak żona.
– Spytała, czy jestem pewien, że wytrzymam w pracy siedem godzin, bo tyle się tam pracuje – wspomina. – Do tej pory pracowałeś dużo, ale sam sobie regulowałeś czas – mówiła. – Gdy czułeś się źle, to nie wychodziłeś z domu, a teraz będziesz musiał – i to codziennie.
Rzeczywiście, mógł sobie nie poradzić fizycznie, istniało takie zagrożenie. Postanowił podzielić się swoimi obawami z właścicielami firmy, kieruje nią bowiem dwóch wspólników.
- Zachowali się wspaniale – uważa pan Bogusław. – Powiedzieli, że najpierw mam przyjeżdżać do pracy na cztery godziny i zobaczymy, jak się będę po tym czuł. Jeśli się przyzwyczaję, to dniówki będą mi wydłużać. I tak się stało. Pracuję u nich już czwarty rok.
Jest zatrudniony w biurze, choć gdy akurat nie ma nic do zrobienia, pomaga zwijać papier śniadaniowy z rolet, na których jest produkowany.
Działacz społeczny i sportowy
Krótko po przeprowadzce do Leszna Bogusław współtworzył w mieście Stowarzyszenie Osób ze Stwardnieniem Rozsianym. Na przestrzeni lat pełnił w nim różne funkcje, ale działa w nim aktywnie przez cały czas.
Był także... trenerem karate w jednym z leszczyńskich klubów. Uprawiał ten sport przez wiele lat, aż do pojawienia się choroby. Wbrew temu, co mówił przed laty poznański lekarz, pan Bogusław już po zdiagnozowaniu choroby został ojcem trzeciego dziecka. Ma dwóch synów i córkę i cała trójka za jego przykładem trenowała karate.
– W pewnym momencie w klubie nie było trenera, więc zacząłem szkolić zawodników – opowiada. – Pewnie, że nie byłem w stanie zademonstrować wszystkich ciosów i uderzeń. Sporo pamiętałem z młodych lat, wiedziałem, jakie ćwiczenia powinni wykonywać, więc mówiłem, jak zadawać ciosy, poprawiałem błędy. Myślę, że sporo ich nauczyłem.
Angażował się w działalność klubu przez kilka lat. Nie tylko trenował, ale też jeździł z zawodnikami na zawody i pomagał w sprawach organizacyjnych.
Nauka dwóch języków
Dwa lata temu MOPR w Lesznie organizował kursy językowe, wykorzystując unijne środki w ramach programu „Daj sobie szansę”. Propozycja udziału w kursach trafiła m.in. do stowarzyszenia, w którym działa pan Bogusław.
– Zgłosiłem się, bo trzeba trenować mózg. Zaraz jednak doszedłem
do wniosku, że może to nie jest najszczęśliwszy pomysł. Miał bowiem
uczyć się języka... francuskiego w grupie dla początkujących.
Przyznam, że miałem nadzieję, iż nie zbierze się grupa. Jednak
znalazło się czworo chętnych, w tym ja.
Zajęcia odbywały się po cztery godziny dziennie, trzy dni w
tygodniu. W pozostałe dwa dni jeździł na rehabilitację na basen,
czyli miał zajęte wszystkie popołudnia. Uczył się tak pilnie, że
kurs skończył z wyróżnieniem.
Pan Bogusław, fot.: arch. rodzinne
Właścicielka szkoły zaproponowała mu, aby uczył się u niej angielskiego za darmo. Chętnie się zgodził. Kursy trwały od września do czerwca.
– Teraz mam wakacje – mówi pan Bogusław. - Właścicielka zaproponowała mi, abym uczył się dalej, w kolejnej grupie, też od września.
Rodzina jest wszystkim
- W życiu spotkało mnie jedno ogromne szczęście: mam rodzinę – mówi. – Wspaniałe dzieci: starszy syn i córka studiują, młodszy syn jest w klasie maturalnej i też wybiera się na studia.
Żona Dorota wspiera męża cały czas, mimo że nie miałby
pretensji, gdyby tak nie było.
- Przysięga małżeńska brzmi pięknie – stwierdza – lecz
wypowiadają ją z reguły ludzie młodzi, ufnie patrzący w przyszłość,
tak jak my kiedyś. Gdy zacząłem chorować, powiedziałem żonie
wprost, że nie będę miał pretensji, jeśli mnie zostawi i ułoży
sobie życie kimś innym. Nie oszukujmy się, niełatwo jest żyć z
osobą chorą. Ja to sam przyznaję, bo bywam trudny w relacjach.
Na tamtą propozycję żona zareagowała jednoznacznie i krótko.
Stwierdziła, że nawet przez myśl jej nie przeszło i nie przejdzie,
by go zostawić.
– Rodzina jest dla mnie wszystkim, lepiej niż nią los nie mógł mnie
wynagrodzić – podsumowuje pan Bogusław. – Pomagają mi, są dla mnie
podporą i wiem, że zawsze nią będą. Nawet gdy będzie gorzej, bo –
niestety – z tym trzeba się liczyć. Czasem mówię, że gdy ktoś się
połamie, to jest straszne, ale on wie, że gorzej nie będzie. A co
się stanie ze mną – to największa niewiadoma w moim życiu.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Komentarz