Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Trudności są do pokonywania

30.03.2012
Autor: Maciej Piotrowski, fot.: Maciej Piotrowski
Źródło: Integracja 2/2012

Gdy Magda Sołkowska zadzwoniła do Ikei, aby złożyć zamówienie, pracownik od razu zauważył, że coś się nie zgadza. Tapczan o długości 1,70 m? Stół o wysokości pół metra? Czy to nie pomyłka?

Nieporozumienie wyjaśniło się, gdy Magda pojechała osobiście. Pomiary były właściwe. To Magda nie pasowała do norm przewidzianych przy produkcji mebli. Kto pamięta film Willow, tę wspaniałą filmową baśń o krainie zamieszkałej przez maleńkich, ale bardzo dzielnych ludzi, ten może uznać Magdę Sołkowską za osobą jakby z niego wyjętą: ma zaledwie 115 cm wzrostu, a dzielnego serca mógłby jej pozazdrościć nawet tytułowy bohater, który walczył ze złą czarownicą Badmordą.

Drobne sukcesy i przypadki

Magda pochodzi z wielkopolskiego Ostrzeszowa, gdzie do dzisiaj mieszkają jej rodzice. Urodziła się z wrodzoną łamliwością kości, toteż gipsowe opatrunki towarzyszyły jej przez całe dzieciństwo. Po paru latach okazało się, że w organizmie Magdy brakuje jeszcze hormonu wzrostu. Dzisiaj dałoby się to wyleczyć za pomocą bardzo kosztownej kuracji (kilkadziesiąt tysięcy zł rocznie), ale dwadzieścia parę lat temu nikt takich terapii w Polsce nie przeprowadzał. „Z tym można żyć” – pocieszali lekarze. I mieli rację, mimo że nie mogli wiedzieć, ile hartu ducha będzie wymagało takie życie.

Na zdjęciu: Magdalena Sołkowska z córką Sarą
Magdalena Sołkowska z córką Sarą, fot.: Maciej Piotrowski

We wczesnym dzieciństwie Magda miała zwichnięcie panewki biodrowej i groziło jej, że będzie jeździć na wózku. Po operacji przeprowadzonej przez prof. Puchera w poznańskiej Klinice Ortopedii im. prof. Degi, zaczęła w miarę swobodnie chodzić.
I co za przypadek: prof. Pucher dwadzieścia parę lat później zaopiekował się Sarą, córeczką Magdy, która miała skrócone ścięgno Achillesa. Sara, po operacji (wykonanej przez prof. Szulca) chodzi już prawie normalnie, tylko czeka jeszcze na założenie klamry na lewą nogę, aby prawa mogła dorównać jej długością. Teraz i mama, i córka mają dług wdzięczności wobec tej kliniki.

Szkołę podstawową ukończyła w Ostrzeszowie, ale już wtedy ciągnęło ją w świat. Wylądowała we Wrocławiu, w Liceum Ekonomicznym przy ul. Wejherowskiej, tak zwanym CEKIRON, dobrze znanym niepełnosprawnej młodzieży z południowej Polski. – To był koniec lat 90. – opowiada Magda – a ja po raz pierwszy w życiu zaznałam smaku wolności. Dołączyłam do punków. Chodziłam z nimi na demonstracje przeciwko wojnie w Iraku i przemocy wobec zwierząt. Traktowałam ideologię punków bardzo poważnie, uważałam się za anarchistkę. Nosiłam spodnie w ciapki i czarne buty glany; tylko skórzanej kurtki nigdzie nie mogłam zdobyć. Nic dziwnego – na taki rozmiar...

Po paru latach szukania w ogłoszeniach, szperania po lumpeksach – znalazłam! Piękną skórzaną kurtkę ze wszystkimi niezbędnymi nitami, łańcuszkami i zamkami błyskawicznymi. Do dziś się zastanawiam, dla kogo mogła być uszyta. Prawdopodobnie jacyś punkowi rodzice zamówili ją dla dziecka, a gdy wyrosło – oddali do komisu. U mnie zawsze będzie wisiała
na honorowym miejscu.

Wrocław – szkoła życia

Gdy Magda była w drugiej klasie, realne życie po raz pierwszy wystawiło na próbę jej anarchistyczne poglądy. Liceum od niepamiętnych czasów mieściło się w zabytkowym przedwojennym budynku. Była druga połowa lat 90., okres żywiołowej reprywatyzacji. Władze miasta postanowiły sprzedać budynek szkoły fundacji założonej przez niemieckich biskupów, którzy chcieli tu otworzyć Dom Pomocy Społecznej. Uczniowie liceum – trzy setki niepełnosprawnej młodzieży z różnych miast Polski – mieli być rozparcelowani po innych szkołach. Magda miała na przykład pojechać do Katowic, gdzie nie było nawet internatu.
Jej najbliższa przyjaciółka, jeżdżąca na wózku – do Krakowa, również bez internatu. Ale młodzież powiedziała: nie.

Organizowano marsze protestacyjne, mityngi, nawet strajk okupacyjny w budynku szkoły. To w tamtym okresie Magda zaczęła prowadzić swój blog pod hasłem „Buntowniczka 81”, który przetrwał do dzisiaj. Wrocławskie gazety żywo interesowały się tą sprawą. Po paru tygodniach takich akcji niemieccy biskupi zrezygnowali z likwidacji szkoły. W 2001 roku Magda zrobiła w niej maturę i uzyskała dyplom technika ekonomisty.

Wróciła do Ostrzeszowa i zaczęła się po prostu nudzić w tym cichym i zbyt spokojnym – jak dla niej – miasteczku. I właśnie w tym okresie poznała ojca Sary. Pochodzi ze Śląska, dlatego przywykła nazywać go Hanysem. Niestety nie stronił od butelki. Ale ta znajomość to temat zamknięty, nie ma o czym mówić, poza tym, że Hanys nigdy nie zapłacił ani złotówki alimentów. Zalega już na ponad 42 tys. zł. Całe szczęście, że Państwowy Fundusz Alimentacyjny przejął jego dług i wypłaca zaliczkę alimentacyjną. Dopiero od 2008 roku.

Autor tekstu z Magdą Sołkowską i psem Luną
Autor tekstu z Magdą Sołkowską i psem Luną, fot.: Maciej Piotrowski

A co się działo przedtem? – Przedtem było nam jeszcze trudniej niż teraz – odpowiada Magda. – Nie chodzi o mnie, ja jestem przebojowa i daję sobie radę. Ale takich alimenciarzy jak mój Hanys jest w Polsce kilkanaście tysięcy. Zmieniają się rządy, powstają nowe partie, ale nie pojawiła się żadna nowa ustawa, która potrafiłaby zmusić alimenciarzy do płacenia. Dlaczego? Bo my, samotne matki, nie pójdziemy pod Sejm z petardami tak jak górnicy czy związkowcy. Gdy Sara miała dwa latka, chodziła tylko na paluszkach jak baletnica, a przykurcze ścięgien pogłębiały się. Potrzebowała fachowego leczenia i rehabilitacji, a w Ostrzeszowie był z tym pewien kłopot. I jeszcze pojawił się problem z meldunkiem, bo rodzice Magdy pewnego dnia po dłuższej nieobecności Magdy w domu po prostu ją wymeldowali „w nieznane”.

Niewiele myśląc, Magda spakowała cały swój dobytek w torbę podróżną (nie miała nawet pościeli), córkę wsadziła do wózka – i ruszyły w drogę. Celem była Warszawa, a konkretnie linia otwocka ze względu na bliskość Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu.
– Teraz widzę – przyznaje Magda – że to było strasznie odważne. Przecież jechałam w ciemno, nie miałam w Warszawie ani pracy, ani mieszkania, ani nawet przyjaciół, żeby u nich przenocować z dzieckiem. Ale ja już taka jestem: działam impulsywnie i nie patrzę na konsekwencje. I tak się jakoś składa, że w trudnych chwilach zawsze spotykam obcych ludzi, którzy zaczynają mi pomagać.

Siłaczka

Pierwsze mieszkanie – parterowe dwa pokoje w niewielkim domku – znalazła aż w Aleksandrowie, niedaleko Falenicy pod Warszawą. Chyba nie ma w pobliżu stolicy drugiego miejsca, które tak bardzo przypomina głuchą, zapadłą wieś. Pewnie dzięki temu cena wynajmu była atrakcyjna – raptem 400 zł miesięcznie. Co prawda dla Magdy to połowa ówczesnej renty, ale na szczęście miała trochę oszczędności.

Z mieszkania miała niedaleko do pętli autobusu, którym można było dojechać na inną pętlę, a po kolejnej przesiadce dojechać do centrum. Magda często jeździła do Warszawy. Najpierw w poszukiwaniu pracy, a potem już do różnych instytucji i biur, w których wykonywała prace zlecone. Zamówienia wyszukiwała w internetowej giełdzie ofert: układanie i sortowanie dokumentów, bilanse, księgowość, wprowadzanie danych do komputera. Z pracą nigdy nie miała problemów. Po wykonaniu zamówienia jedna firma polecała ją w innej.

– Mnie się nawet podobało tamto mieszkanie – wspomina Magda. – Za oknem wydmy, sosnowe laski i nawet płytkie jeziorko, nazywane Morskim Okiem, w którym dzieci mogły się bezpiecznie taplać. Przez całe lato wychodziłam na wydmy, aby się opalać, a potem znajomi dopytywali, czy byłam w Bułgarii.

Od jesieni Sara miała przyznane miejsce w przedszkolu, na drugim końcu Falenicy. Dojazd był możliwy tylko autobusem,
gdyż ulice w tym rejonie nie miały jeszcze chodników. Dla Magdy, ważącej 25 kg, pchanie wózka z dzieckiem kilka kilometrów po piachu wydawało się niemożliwe. Ale gdy nadeszła zima 2004 roku, z sentymentem wspominała letni piach, w którym koła wózka grzęzły po osie.

– Gdy spadł śnieg, pługi odgarniały go na pobocze ulicy. Powstawały zaspy wyższe niż ja. A muszę chodzić z kulą w jednym ręku, żeby oszczędzać staw biodrowy. Czasem umawiałam się z sąsiadami, że pomogą mi dociągnąć wózek na przystanek. Albo
ktoś mnie doganiał i sam to proponował. To była bardzo trudna zima, ale następne nie były łatwiejsze.

Im gorzej – tym lepiej

Prawdopodobnie w jednej z takich sytuacji zobaczył Magdę po raz pierwszy pan Wiesław Leszko, przewodniczący Rady Osiedla w Aleksandrowie. Podszedł do niej w autobusie, zapytał, gdzie mieszka i czy czegoś nie potrzebuje. Potem odwiedził ją w mieszkaniu i zapoznał się z sytuacją.

Opowieść Magdy musiała na nim wywrzeć mocne wrażenie, ponieważ zgłosił się na rozmowę do Barbary Fajkowskiej, która była wówczas radną dzielnicy Warszawa Wawer.

– Pamiętam doskonale sprawę Magdy Sołkowskiej – przyznaje pani Barbara Fajkowska – ponieważ rozmawiałam z nią osobiście kilka razy i pilotowałam sprawę jej mieszkania aż do pomyślnego zakończenia. Komisja Mieszkaniowa w naszej dzielnicy
składała się wówczas z czterech osób. Uzgodniłam termin z panią Magdą i przyprowadziłam ją na posiedzenie.

Na korzyść pani Magdy, paradoksalnie, działał fakt, że nie miała żadnego meldunku. Na dobrą sprawę, gdyby wymówiono jej mieszkanie, z dnia na dzień mogła się znaleźć na bruku razem z chorą córeczką. W naszej dzielnicy było kilka rodzin znajdujących się w trudnej sytuacji mieszkaniowej, ale wszyscy członkowie Komisji zgodnie uznali, że pani Magda Sołkowska najbardziej zasługuje na pomoc. I tylko ona z całej dzielnicy otrzymała w tamtym roku przydział na mieszkanie komunalne. Wszystko trwało niecały rok. Rekordowo krótko jak na sytuację z mieszkaniami komunalnymi w naszej dzielnicy.

Na zdjęciu: Magdalena Sołkowska w swoim mieszkaniu
Magdalena Sołkowska na co dzień musi radzić sobie bez użycia urządzeń specjalnie dostosowanych do jej potrzeb, fot.: Maciej Piotrowski

Wymarzone mieszkanie Magdy mieści się na parterze nowego czteropiętrowego bloku, niedaleko pętli autobusu 521. Sara chodzi już do szkoły, w odległości kilkuminutowego spaceru. Niedaleko jest Biedronka, Lidl, przychodnia zdrowia. Mieszkanie Magdy Sokołowskiej ma 26 mkw, to jeden mały pokoik z jeszcze mniejszą kuchnią. Czynsz wynosi ok. 370 zł.

Aby odebrać klucze, Magda musiała wpłacić kaucję mieszkaniową – tysiąc zł. I to już był problem, bo nie chciała się zapożyczać. Jak zwykle w takich sytuacjach, pomogli obcy ludzie. Pani Asia Fomina, Ukrainka, której w Warszawie też się nie przelewa, wydała kilkaset złotych na wyprawkę szkolną dla Sary: plecak, podręczniki i zeszyty. Jej przyjaciółka, też Asia, zebrała wśród znajomych całą torbę ubrań dla Sary. Magda chętnie przyjmuje takie dary, bo wie, że płyną z dobrego serca.

Komentarz

  • Tacy ludzie są warci miliony !
    Bogusia
    13.04.2012, 10:56
    A pomyśleć że tyle osób niepełnosprawnych siedzi w cieplutkim domu i narzeka na swoje życie ponadto nic nie robiąc w swoim życiu ! Ulżyło mi że tacy ludzie jak bohaterka artykułu istnieją i mam nadzieję że takich dobrych przykładów będziemy znajdować więcej w okół nas :)

Dodaj odpowiedź na komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin
Prawy panel

Wspierają nas