Zmierzając do Kalifornii
Czym jest Kalifornia w literaturze? To cel, miejsce, do którego dążymy, w którym zaczniemy swoje „nowe” życie. To niemalże Eden z jego rajskimi możliwościami, tam wszystko będzie lepsze od dotychczasowego, a my odrodzimy się jak Feniks z popiołów. Nasze skojarzenia dotyczące Kalifornii bywają przeróżne, choć ona sama najczęściej przybiera formę zbioru tęsknot, marzeń, pragnień, celów - wartości, do których warto i należy dążyć. Tak rozumując, to każdy z nas ma w sobie własną Kalifornię. Nie pytam przecież, jaka ona jest, ale warto od czasu do czasu zapytać siebie: gdzie zmierzam i co jest dla mnie naprawdę ważne? Po co zadawać sobie takie pytania? Odpowiem, by znając odpowiedzi, nie błądzić.
Buszując po YouTube, trafiłem na Roberta Planta i jego wykonanie „Going To California” z Earls Court w 1975 r. W teledysku widzimy bardzo młodego Planta, chciałoby się rzec – gówniarza, który – jako muzyk, wokalista, artysta – jest doskonale skończony. I śpiewa tak, że ciarki przechodzą po plecach. Widzisz go, słyszysz i myślisz: to bez wątpienia jeden z Aniołów Rocka. I krew cię zalewa, bo ty też byłeś kiedyś młody, ale czy uda ci się zostawić po sobie coś równie pięknego jak ta piosenka?
Pomyślałem: Janis Joplin. Parę kliknięć i jest film z piosenką: „Ball and Chain” w wersji live z 1967 r. Mamy tu utrwalony fragment występu Janis Joplin na festiwalu Monterey Pop Festival. Tak wiem, możesz nie lubić Joplin, tego, co i jak śpiewa, ale zobacz, proszę, cały ten film, a zrozumiesz, co znaczy pojęcie „całym sobą”. W procesie coachingu (procesu doskonalenia kwalifikacji pod kierunkiem trenera przez nabywanie nowych umiejętności, korygowanie nieskutecznych zachowań) menedżerów można by było puszczać ten film, a to dlatego, że całym sobą trzeba będzie się zaangażować w realizację celów strategii waszej firmy, by sukces roku 2013 stał się realnym celem.
Zatęskniło mi się za gitarą Robby’ego Kriegera, tą z utworu The Doors „The End” w wersji live z 1967 r. Słyszę w słuchawkach: jest już gitara Robby’ego, jest Jimi: “This is the end, beautiful friend, this is the end, my only friend, the end”. Dołują, rozwalają mnie dziś, te pierwsze wersy utworu z przekonującym wokalem Morrisona. Skojarzenia nie poszły w stronę „Czasu Apokalipsy” F.F. Coppoli, a osadziły się jakoś tam prywatnie. Ile mam jeszcze czasu? Co zdążę zrobić, a czego już nie? Co naprawdę warto?
Perspektywy czasowe są inne dla każdego z nas. Świeżo upieczonym czterdziestolatkom wydaje się, że mają jeszcze czas, by zdążyć ze wszystkim tym, co zaplanowali sobie w życiu. Jak jest się już dziadkiem, to można budować domy dla innych, można pędzić, być w wirze pracy, ale tego czasu na realizację siebie w życiu jest w naturalny sposób mniej. Kiedy ma się takie szczęście jak ja - dwuletnią córeczkę i rocznego wnuka, to każdego dnia targuje się z Panem Bogiem, prosi o perspektywę jeszcze dwudziestu pięciu lat przed sobą. O tym, co komu jest pisane, naprawdę nikt nie wie. I chyba tak jest lepiej. Wymusza to na nas ciągły ogląd siebie wewnątrz i dbałość o czystość własnego sumienia.
Z roku na rok coraz chętniej angażujemy się w działalność charytatywną na rzecz organizacji pożytku publicznego, pomagających osobom chorym i potrzebującym wsparcia. Wkrótce każdy z nas zadecyduje, komu przekazać 1% swojego podatku. W Internecie pojawiają się linki do osób, fundacji, które możemy wesprzeć. Jak zawsze wybór: „komu pomóc?” należy do nas. Dlaczego będziemy pomagać? Dlatego, że nasze dzieci są zdrowe, że my sami funkcjonujemy na tyle sprawnie, że nie jest nam konieczna pomoc innych. A może też dlatego, że większość z nas żywi przekonanie, że dobro czynione innym wraca do nas w takiej lub innej formie. Zawsze wraca. Moja koleżanka, gdy wali się jej wszystko w życiu tak, że tylko siąść i wyć do księżyca, wybiera się do hospicjum dla dzieci. Po kilku godzinach pomagania dzieciom wraca do domu odmieniona. Problemy, z którymi nie umiała sobie poradzić, nie tyle znikają, co nabierają innego wymiaru, nie wyciskają już łez z oczu.
Wciąż patrzę na kobiety i myślę, że jest to zdrowy objaw tego, że żyję. Jak mógłbym nie patrzeć, kiedy są one tak piękne, interesujące i zdolne. Zakochałem się ostatnio muzycznie w Adele. Proszę posłuchać i obejrzeć Adele w wersji live z The Royal Albert Hall. To niebywale równy, dobry koncert, to wielki głos artystki umiejącej przekazywać uczucia. I w końcu muzyka, która jest mieszanką popu najwyższych lotów, rocka i – fragmentami – bluesa. Rekomenduję: warto posłuchać i zobaczyć ten koncert. Dla wielu z nas będzie on muzycznym przeżyciem, zwłaszcza wtedy, gdy darujemy Adele jej kulturowe chropowatości.
A tak za oknem to wiosna niebawem i czekam na pierwsze forsycje.
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz