Przytrzymać za guzik
Szukanie to wielki trud i niepokój, jednak daje nam energię, sprawia, że nie zatrzymujemy się w miejscu. Jeżeli człowiek przestanie chcieć szukać, jeżeli przestanie go to interesować, to właściwie obumiera – mówi Maja Komorowska, polska aktorka filmowa i teatralna, w rozmowie z Beatą Rędziak.
Beata Rędziak: Czy można powiedzieć, że Pani aktorstwo
rozpoczęło się od pomagania?
Maja Komorowska: Wolałabym tak tego nie formułować; w
miarę upływu lat rozumiem, że coraz bardziej trzeba uważać na
mówienie o sobie. Z perspektywy czasu pewne wydarzenia mogą nam się
wyolbrzymiać. Na pewno można powiedzieć, że dzięki moim bardzo
mądrym rodzicom miałam rok przerwy po maturze. Dzięki nim
zrozumiałam, że nie jestem na tyle dojrzała, żeby podjąć decyzję,
co będę robić. To był dla mnie bardzo ważny rok. Zajmowałam się, m.
in. chłopcem głuchoniemym, którego uczyłam mówić, jeździłam z nim
do prof. Mitrynowicz do Warszawy; to był bardzo ciekawy czas. Potem
pracowałam w szpitalu z dziećmi na chirurgii u prof.
Kossakowskiego, byłam kimś w rodzaju niewykwalifikowanej
pielęgniarki czy salowej. Nie wiem, jak dalej potoczyłyby się moje
losy, gdybym kiedyś nie przyniosła do szpitala lalki-jawajki; wtedy
zrozumiałam, jak ważne jest odsunięcie dzieci od niepokoju, np.
przed operacją. Poszłam do Jana Wilkowskiego – nieżyjącego już
wspaniałego dyrektora Teatru Lalka - i opowiedziałam mu o swoich
zainteresowaniach. Powiedział mi, że na Wydziale Aktorskim PWST w
Krakowie jest oddział lalkarski. Zdawałam tam z myślą, że połączę
zainteresowanie pracą z dziećmi z teatrem lalek, ale życie
potoczyło się inaczej.
Angażowała się Pani w budowę hospicjum onkologicznego,
jest Pani w jego Radzie, uczestniczy Pani w kampanii promującej
wolontariat osób starszych - to tylko nieliczne przykłady Pani
zaangażowania społecznego. Dlaczego Pani to robi, co w pomaganiu
jest dla Pani ważne, co Pani w duszy gra?
Myślę, że w gruncie rzeczy, pomagając innym, bardzo
pomagamy sobie. Trzeba tylko uważać, żeby człowiek sobą, swoją
chęcią bycia lepszym nie przesłonił sprawy, w której chce pomóc.
Oczywiście, nic w tym złego, że człowiek chce być lepszy. Ważne
jest, żeby skupiać się na pomocy w konkretnej sprawie, a że przy
okazji robimy się lepsi - to dobrze. Istotne jest, by przypatrzeć
się sobie, dlaczego naprawdę coś robimy. Myślę, że w miarę upływu
lat mamy szansę uczyć się rozumienia, że właściwie w tym życiu
człowiek nie może się nasycić i ciągle szuka przestrzeni, w której
mógłby się spełnić. Jesteśmy bombardowani złymi wiadomościami, ale
gdy patrzę, ilu ludzi działa, szuka, chociażby Marek Sołtys -
szalony wózkowicz, którego poznałam, Ewa Błaszczyk, Ania Dymna i
wielu innych, to widzę, że dzieje się bardzo dużo dobrego. Myślę,
że dobro jest zaraźliwe. Wydaje mi się, że wydobywanie tego,
rozmawianie o tym jest ważne.
Wielką lekcją było dla mnie spotkanie z Basią Sadowską (poetka, działaczka opozycji antykomunistycznej, jej syn Grzegorz Przemyk został zamordowany przez funkcjonariuszy MO w 1983 r. - przyp. red.). Po tym, jak zamordowano jej syna, ks. Jerzy Popiełuszko przywiózł ją do Dębek, gdzie byłam na wakacjach. Przez kilka dni mieszkałyśmy u księży zmartwychwstańców. Któregoś dnia spytałam ją: Basiu, co cię wiedzie, jak udaje ci się żyć, po tym, co twoje oczy zobaczyły, co przeżyłaś? A ona powiedziała: Bo muszę zdążyć się poprawić, żeby spotkać się z synem. Zdążyć się poprawić…
Na zdjęciu: Maja Komorowska, fot.: archiwum
Wiem, że towarzyszyła Pani w odchodzeniu ludziom
bliskim, przyjaciołom. To na pewno trudne doświadczenie. Czy myśli
Pani, że możemy czegoś nauczyć się od ludzi, którzy kończą
życie?
Myślę, że całe życie uczymy się wytrwałej cierpliwości
bycia z drugim człowiekiem. W książce „31 dni maja” opisałam
historię Lucynki, dla której urządziliśmy takie domowe hospicjum.
Ona nas uczyła tego, czego życie nie zdąży czasami nauczyć.
Notowałam w zeszycie, co dla kogo - tu obrazek, tu bursztyny; za
życia chciała oddać wszystkie rzeczy. Przed samą śmiercią martwiła
się, że jest plama na swetrze, który chciała komuś podarować;
obiecałam, że się upierze. Pamiętam moją przyjaciółkę Ewę, która
ciężko chorując w pewnym momencie powiedziała: Jestem już gotowa.
Pewnie nigdy nie jest się gotowym, ale ona to tak sformułowała,
powiedziała to i usłyszała, że to powiedziała. Ewa, rękami córki,
bo sama już nie mogła, przygotowywała rzeczy, które były dla niej
ważne, żeby rozdać ludziom.
Odejścia są bardzo różne, czasami niezwykle trudne, jest oczywiście cierpienie. Ale jak sobie przypominam Ewę i Lucynkę, wiem, że myślały nie tylko o swoim cierpieniu, ale potrafiły w takim granicznym momencie myśleć o innych.
W takich sytuacjach mimo woli myślimy, czy sami też potrafimy godnie odejść z tego świata. Zaskakiwało mnie czasami, że ludzie, o których nie myślałam, że będą tacy dzielni, właśnie tacy byli. Wydawało mi się, że to niemożliwe, by przeszli z tak podniesioną głową i z taką cierpliwością, a umieli to zrobić.
Nie ma ważniejszych rzeczy niż spotkanie drugiego człowieka. Możemy kogoś spotkać tylko raz i już nigdy więcej go nie zobaczyć - jacy będziemy w tym spotkaniu? Ważne, byśmy byli otwarci na to, co się zdarza. Często myślę o Krzysiu Kieślowskim, który posiadł taką niezwykłą umiejętność - nigdy nie był zdawkowy, naprawdę skupiał swoją uwagę na drugim człowieku.
Jak Pani myśli, co miało wpływ na Pani myślenie, na
budowanie relacji z ludźmi?
Na pewno ma na to wpływ nasze doświadczenie – kogo
spotkaliśmy. I to kształtuje naszą pamięć, a pamięć wpływa na
wyobraźnię. W książce „Pejzaż. Rozmowy Barbary Osterloff z Mają
Komorowską” powiedziałam: „Kiedy myślę o tym, co miało wpływ na
moją wyobraźnię, co ją kształtowało, zdaję sobie sprawę, jak ważna
jest pamięć - i to ta najdalsza, sięgająca w głąb dzieciństwa”.
Myślę, że ciało pamięta, człowiek pamięta „te pejzaże, które w nas
są, żyją, te szczegóły, które w danym momencie nie wydawały się
takie ważne, teraz stoją na straży wyobraźni, są dla niej
błogosławieństwem. Tak myślę”. Świadomość, że składamy się z tego,
w jaki sposób przechodzimy poszczególne etapy życia, jak w nie
wchodzimy, ale też jak z nich wychodzimy, jak sobie z tym
radzimy, na pewno jest bardzo ważna.
We wspomnianej książce Barbara Osterloff powiedziała, że
często w Waszej rozmowie pojawia się słowo tęsknota...
Powiedziałam tam: „Tak, to uczucie towarzyszy nam
przez całe życie i siłą rzeczy ma wpływ na to, co robimy, na nasze
poszukiwania. Im bardziej się posuwamy w czasie, im ta droga jest
dłuższa, tym częściej wracamy do lat, w których wszystko było
możliwe, jeszcze możliwe. Te powroty w nas do wspomnień, do ludzi,
których już z nami nie ma, to poczucie, że coś przeminęło, ten brak
– jest ważny. Nie można się go pozbawiać, ale można starać się go
dopełniać, dopełniać ten brak. Czy nie dlatego tworzymy”?
Kiedyś w programie „Rozmowy istotne”, prowadzonym przez
Agnieszką Glińską, powiedziała Pani o radości szukania. Czym ona
jest?
Nie można poczuć radości z czegoś, czego człowiek nie
spróbuje. Sama wielokrotnie przekonałam się o tym, chociażby w
ostatniej pracy dyplomowej (Grand Prix dla przedstawienia "Panny z
Wilka" na VI Międzynarodowym Festiwalu Szkół Teatralnych w
Warszawie w 2011 r. - przyp. red.). Były momenty, kiedy wydawało mi
się, że to jest niemożliwe do przełożenia na scenę. Często jest
tak, że jak się wydaje, że coś jest niemożliwe, ale szuka się
dalej, kiedy mówimy: dziś nie, ale może jutro, człowiek w tym jakby
się rozkręca i ma szansę znaleźć, przybliżyć się chociaż do tego,
czego szuka. Szukanie to wielki trud i niepokój, jednak daje nam
energię, sprawia, że nie zatrzymujemy się w miejscu. Jeżeli
człowiek przestanie chcieć szukać, jeżeli przestanie go to
interesować, to właściwie obumiera.
Wydaje mi się, że nasza duchowość – to duże słowo – że z nią jest jak z kwiatami: jeżeli nie damy im wody, to więdną. Szukanie jest właśnie tą pożywką, wodą, żeby wzmocnić swoją wyobraźnię, żeby nie przestać, nie przestraszyć się. Szukanie jest konieczne zarówno w życiu, jak i w pracy twórczej.
Tę radość szukania można odnieść także do pomagania
innym, bycia z innymi w ogóle. Badania społeczeństwa wykazują, że
bardzo różnie rozumiemy wolontariat. Czym on jest dla Pani: czy to
jest akcyjność, wolontariat pisany wielkimi literami, czy też
zwykła pomoc w przeprowadzeniu kogoś przez ulicę?
Wydaje mi się, że to jest bardzo szerokie pojęcie. Jeśli
człowiek jest otwarty na dzień, który go czeka, który rozpoczyna,
to zdarzają się rzeczy, których nie może przewidzieć, sytuacje,
które w danej chwili wywołują w nas konieczność działania. Czasami
myślimy, że nie mamy już czasu, ale okazuje się, że jak dobrze się
zorganizujemy, to czas się znajdzie. Jeśli ktoś może zaangażować
się konkretnie, znajdzie na to jeden czy dwa dni w
tygodniu, to jest to jego wybór, to jest powiedzenie „tak”.
Ważne jest, by przyjrzeć się, czy jest taka możliwość dla nas w
danym momencie życia. Czasami są tacy ludzie, którym trzeba pomóc,
żeby oni mogli pomagać.
Wyprzedziła Pani moje kolejne pytanie; czy można
namawiać innych, żeby pomagali?
Sądzę, że nic złego się nie dzieje, jeśli próbujemy.
Ważne, jak się to robi. Dobrze jest powiedzieć, pomyśleć razem,
jakie są możliwości pomocy. Często ludzie myślą, że nie potrafią, a
potem spróbują i są w tym świetni. Zawsze istnieje szansa, by
odkryć swoje talenty i możliwości, których nie znamy. A czasami
jest tak, że człowiek myśli, że może pomagać, a okazuje się, że
nie.
Spotyka Pani, żyjąc bardzo intensywnie, wiele różnych
osób w rozmaitych okolicznościach. Żyjemy w pośpiechu, w dużej
gonitwie; jak Pani sądzi, czego ludzie dziś potrzebują
najbardziej?
Myślę, że człowiek bardzo potrzebuje obecności drugiego
człowieka. Ks. Pasierb powiedział, że „największą miłością jest
obecność”. Czasami nie możemy nic pomóc słowem, tylko możemy być i
właśnie ta obecność jest najważniejsza. Świat tak pędzi, że
człowiek chciałby kogoś za guzik złapać i chwilę przytrzymać,
poczuć, że jest ważny w danym momencie dla kogoś - i to możemy
sobie nawzajem dać. Ks. Janusz St. Pasierb napisał też: „Powiedz,
czego nie możesz dać, to czego nie możesz dać, to posiada ciebie”.
To ważne, by pomyśleć, czego nie możemy dać, co posiada nas, przed
czym się bronimy. Czasami wcale nie potrzeba wielkich rzeczy,
wystarczy powiedzieć komuś z uśmiechem „dzień dobry”. Trzeba
nanizać każdą chwilę dnia, żeby na końcu mieć poczucie, że się tego
dnia nie zmarnowało. Ciągle trzeba mieć nadzieję, że ten następny
dzień będzie lepszy. Bardzo istotnym dla mnie słowem – często o tym
mówię – jest: „starać się” – nie ma większej rzeczy, niż starać
się. Oczywiście, wychodzi nam to bardzo różnie, bo jesteśmy
przecież i dobrzy, i źli, ale można właśnie starać się wywabiać i z
siebie, i z innych dobro, a nie zło. I tak wróciłyśmy do początku
rozmowy - pomagając innym, pomagamy sobie, istotne jest tylko, by
to nie przesłoniło nam sedna sprawy.
Dziękuję za spotkanie i rozmowę.
Komentarze
-
skuteczność
02.01.2012, 16:34Od osoby która wykorzystała swoją popularność do poparcia w wyborach swojego krewniaka należy wymagać więcej - np aby wpłynęła/wpływała na niego, żeby przyczyniał się do wprowadzania w Polsce rozwiązań systemowych korzystnych dla niepełnosprawnych, lub co najmniej zgodnych z prawem np. ustalenia corocznej waloryzacji minimum socjalnego, które, wbrew konstytucji, jest nie zmieniane od kilku lat. Należy też wymagać aby głośno wyraziła swoje stanowisko w podstawowych, dla niepełnosprawnych, niezałatwionych sprawach.odpowiedz na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ostatni moment na wybór Sportowca Roku w #Guttmanny2024
- „Chciałbym, żeby pamięć o Piotrze Pawłowskim trwała i żeby był pamiętany jako bohater”. Prezydent wręczył nagrodę Wojciechowi Kowalczykowi
- Jak można zdobyć „Integrację”?
- Poza etykietkami... Odkrywanie wspólnej ludzkiej godności
- Toast na 30-lecie
Dodaj komentarz